Huberath Marek S. - Maika Ivanna.doc

(214 KB) Pobierz
Autor: Marek S

Autor: Marek S. Huberath

Tytul: Maika Ivanna

 

Z "NF" 1/94

 

 

   I To była ta pierwsza, świetlista część poranka, kiedy w

lesie nie jest jeszcze duszno, a słońce już zmieniło tajemnice

mroku w spektakl barw, podświetleń i półcieni. Lisbjeta

wędrowała lasem. Ojciec wysłał ją, by nazbierała grzybów. Nie

lubiła stromych zboczy nie nazwanej doliny. Za grzybami

wypuszczała się daleko, byle stale trawersować. Grzybów i tak

nie brakowało, jeśli wyrosły. Koszyk szybko wypełniał się

dorodnymi guskami, bedukami, a często też trafiał się

ciemnobrązowy grijb szłachetni.

   Mijała nawet piękne okazy, byle tylko dalej zawędrować, by

zmienić pracę w ciekawy spacer, jedną z niewielu atrakcji

obecnego bytowania. Wyplatany koszyk nie ciążył bardzo, póki

był pustawy, a zresztą można go było w każdej chwili postawić

na darni. Nie chciało się jeszcze wracać do domu, szałasu

skleconego z gałęzi i przysypanego ziemią, w którym przetrwali

ostatnią zimę.

   Domostwo wznieśli nad potokiem, ale potok zamarzł i trzeba

było topić śnieg albo rąbać lód do stopnienia. Ojciec co dwa

miesiące zabijał kolejną krowę, żeby mieli co jeść. Mięso nie

psuło się, gdyż trzymał surowy mróz, ani razu nie przyszła

odwilż.

   Ojciec ukradł te krowy, aby mogli przetrwać zimę. Dlatego

też opuścili skupiszu. Dawniej mieszkali pod Nowi Gradkiem.

Mieli dom, siedem krów, trzy woły, którymi ojciec obrabiał

pole. Wystarczało do spokojnego, dostatniego życia. Ciężka

praca przynosiła akurat tyle żywności, by przetrwać długą zimę,

a za resztę nabyć nieco potrzebnych rzeczy. Taki spokojny

dostatek, kiedy można mieć w zasadzie wszystko, co się chce,

jeśli tylko chce się rozsądnie. Niestety, to życie skończyło się

bezpowrotnie. Po wielkich deszczach w górach Porogach doliną

zeszła wielka woda i oberwało się zbocze górskie, grzebiąc

cały dobytek. Ledwie uciekli z życiem. W straszną noc, wśród

ulewy i ryku wichru, matka wyniosła na rękach maleńkiego

Myhajłę, a Lisbjeta ciągnęła za ręce Anicę i Marka. Ojciec był

wtedy w Gradku, próbował znaleźć dobry kredyt na traktor. Gdy

wrócił, zastał rodzinę całą mokrą i osowiałą i ogromne zbocze

świeżej gliny przykrywające dorobek jego życia. Usiadł wtedy

obok nich i długo patrzył na tę przewróconą glebę. Nie tknął

alkoholu.

   Przez jakiś czas tułali się od zagrody do zagrody, ale

dobroć ludzka ma granice. W końcu drzwi się przed nimi

zamknęły. Wtedy ojciec okradł bogatego sąsiada, Alojsza Dubena.

Razem z Markiem zakradli się w nocy i wyprowadzili jego krowy.

Matka już czekała z innymi dziećmi. Uciekli nocą, ucieczka

udała się. Zdołali zaszyć się w lasach z dala od skupiszu.

   Z tamtego, lepszego życia pozostała Lisbjecie błękitna,

kolorowo haftowana sukienka i wspomnienie Jane z Gradka, który

potrafił i trzy razy w tygodniu przejść osiem kilometrów, żeby

z nią plotkować, pić mleko, którym go częstowała, znów

plotkować, czasem pomagać jej w pracy, a pod wieczór znów

wędrować osiem kilometrów do miasteczka.

 

   II Las rzedniał. Lisbjeta nie zapuściła się jeszcze nigdy tak

daleko w górę doliny, choć zawsze chciała wiedzieć, co jest z

dala od ich szałasu. Wyszła w pole. Mimo że las był

rozświetlony, to otwarte słońce niemal ją oślepiło. Na polu

ktoś pracował. Równo, metodycznie kopał motyką ziemię, a co

jakiś czas zastygał w bezruchu wpatrując się w niebo.

   Po chwili obserwacji nie miała najmniejszych wątpliwości,

że to trupiel. Nikt nie potrafi tak długo, bez zmrużenia oka

wpatrywać się w słońce. Przez chwilę chciała, jak dziecko,

podbiec do niego i szybko okrążając niezdarnego wykrzykiwać:

   A ti trupiel, schwati me! A za czjo tebu duszu wzali?!

   Powstrzymała się jednak. Zobaczyła, że pola ciągną się w

dół zboczy, aż do samej doliny. A w dole widnieją zarysy

jakichś zabudowań. Raczej nie wioski, raczej ciągłe zabudowania

wzdłuż odległej drogi. Na sąsiednim zagonie pracowała kobieta.

Chwila wprawnej obserwacji wystarczyła, by stwierdzić, że też

trupielka. I na polu niżej też zginał kark w mozolnym trudzie

jakiś trupiel. Niby zwykły obrazek, często widywany na polach

bogatszych gospodarzy w okolicach Nowi Gradku. Ale było coś

obcego, co niepokoiło w układzie tych zabudowań w dolinie.

Jakaś dziwna myśl kierowała ich budowaniem. Inny styl, coś

nieuchwytnego.

   Zrozumiała wreszcie, ale właśnie wtedy usłyszała:

   Spokojnejo, małkita djawołlica! Nje rusziłsja!

   Obejrzała się i zadrżała: naprzeciwko niej stał prawdziwy

sysun. Bacznie wpatrywał się w nią oczyma o pionowych źrenicach

i mierzył do niej z rzeźbionej sysuńskiej kuszy.

   - Nje rusziłsja! - powtórzył. Obca mowa sprawiała wyraźną

trudność jego jaszczurokształtnym ustom. Odziany był w lekką,

czarną zbroję z laki, przypominającą chitynowe segmenty owada.

Na napierśniku miał rzeźbiony, płaski krzyż. Musiał zetknąć się

z ojcem Jonem ter Boin.

   Dobrze. Nie zabije mnie od razu... - pomyślała Lisbjeta.

Zrozumiała, że przypadkiem natknęła się na strażnika pól. W

Gradku nikt nie pilnował trupieli. Nie ginęli. Widać sysuni

byli ostrożniejsi.

   - Pojdesz iz mnoima - powiedział sysun. Miał zabawny

akcent, ale Lisbjecie nie było wesoło. 

   Aby nie natknąć się na sysunów, ojciec wybrał boczną

dolinę, gdzie gęsty las zdawał się świadczyć, że nie jest

zamieszkana. Mylił się: mieszkali w górnym piętrze doliny. 

   Sysun kazał jej wziąć koszyk ze sobą. Schodzili wąską

ścieżką wśród pól, gdzie krzątali się trupiele, niektórzy

ludzie, inni sysuni. Słońce wspinało się wyżej, było coraz

upalniej. Po nieruchomych twarzach trupieli spływały wąskie

strużki potu, ale nie zwalniali tempa powolnej, systematycznej

pracy. Łączyła ich ta charakterystyczna powolna jednostajność

ruchów przypominająca rutynową perfekcję mistrza.

   - Swijati Mykoła, modyłsja za noima!

   - Swijati Myhajło, modyłsja za noima!

   - Swijati Marko, modyłsja za noima! - Lisbjeta pobladłymi

ustami szeptała słowa litanii. Bała się bardziej niż w tę noc,

gdy ziemia pogrzebała ich dom, bardziej niż wtedy, gdy ojciec

poszedł kraść cudzą własność.

   Długo prowadził ją polami, potem łąkami, na których pasły

się stada bydła. Takiego dostatku, tak licznej trzody nie

widywało się wokół Gradka. Paśli je sysuni, normalni, nie

trupiele. Zawsze w zbrojach, schludni, jednakowi, uzbrojeni.

Również i w Nowi Gradku bydło paśli wyłącznie normalni ludzie;

zwierzęta wyczuwały nienormalność trupieli i zwykle reagowały

na nich agresją, atakowały.

   Lisbjeta bezwiednie poprawiła haftowany kaftan, żeby też

wyglądać należycie.

   W dolinie było gorąco. Słońce zdążyło wspiąć się do

zenitu. Zabudowania sysunów tworzyły jakby jedną ulicę wyciętą

z Gradka. Wokół toczyło się normalne życie wsi sysuńskiej.

Sysunki chodziły prawie gołe, przyodziane tylko w te swoje

paski tkaniny, spomiędzy których wystawała szara, szorstka,

matowa skóra. Ogoniaste sysunięta biegały na czworakach.

Mimo upału sysuni nie rozstawali się ze swoimi zbrojami. Nie

pozwalał honor woja, chociaż broń nie pomagała w zwykłych

gospodarskich obowiązkach. Nikt nie zwracał uwagi na

Lisbjetę konwojowaną przez strażnika. 

   III W pewnym momencie Lisbjeta drgnęła. Przy drodze,

wkopana w ziemię, tkwiła belka ledwie metrowej długości. Do

jej szczytu przybito drugą, w poprzek. Do belek przybito

sysuna. Do poziomej za nadgarstki, rozciągając ramiona mocno

na boki; do pionowej nogi, przez obie jednym gwoździem.

Sysun jest wzrostu człowieka, więc aby zmieścił się na

metrowej belce, maksymalnie zgięto mu nogi w kolanach i

ułożono bokiem, podciągając w górę kostki nóg. Naprzeciwko,

po drugiej stronie drogi, w podobnej pozie wisiała

ukrzyżowana sysunka. Kat oszczędził na surowcu i podzielił

jedną pionową belkę na dwa krzyże. 

   Oboje żyli jeszcze. Co chwilę unosili się na ramionach i

dolnym gwoździu, by nabrać tchu i zaraz potem opadali, gdy ból

rozrywanego ciała i przemieszczanych kości był zbyt silny.

   - Ljubci. Mużu ubili - rzucił strażnik przez ramię. Zauważył

reakcję Lisbjety. Nie prowadził jej już pod bronią, lecz

zarzucił kuszę na ramię i szedł równym, żołnierskim krokiem.

Nie obawiał się, że Lisbjeta spróbuje uciec. Ona, wiedząc, że

ucieczka nie ma szans, beznadziejnie dreptała za nim.

   - A wy djawołci Bohu ukriżowali - dodał pogardliwie sysun.

- Len Najswijatszitu długu belku dali.

   Nie przypatrywała się konającym nieszczęśnikom,

tylko starała się nadążyć za postawnym sysunem, chociaż jeszcze

długo dochodziły ją ich jęki. Kochanków ukarano podwójnie, bo

ponad własne cierpienie, widzieli śmierć ukochanej osoby.

   Pomyślała, że jeśli sysuni mają ją zabić, to niesienie

kosza z grzybami nie ma najmniejszego sensu. Odstawiła koszyk.

Sysun natychmiast odwrócił głowę.

   - Ber te beduki a guski - rzucił sucho. Nie było dyskusji.

   Gdyby Lisbjeta była mniej zdenerwowana, z pewnością

zaskoczyłaby ją znakomita znajomość języka ludzi, jaką wykazał

sysun. Ona potrafiła po sysuńsku ledwie parę słów.

 

   IV Wanko Małysz siedział na pniaku przed szałasem i siekierką

ciosał nogi nowego taborecika. Niemal wszystkiego brakowało w

jego nowym gospodarstwie, ale wierzył, że spokojną, metodyczną

pracą odbuduje to, co stracił. Najważniejsze, że przetrwali

pierwszą zimę; śniegi zeszły już dawno, paszy dla krów

starczało, zgromadzili sporo zapasów żywności na nadchodzącą

zimę. Powinno obyć się bez zarżnięcia kolejnej krowy. Gdyby

tylko skądś zdobyć ziarno na zasiew. Mógłby wtedy wykarczować

poletko. Byłoby lepiej.

   Tak naprawdę mieli marne szanse przetrwania, ale każdy

kolejny dzień rodził nadzieję na następny.

   Tymczasem ciosał nowy taboret; jeszcze dwa i wszyscy będą

mieli na czym siedzieć. Przed ziemianką tliło się bezdymne

ognisko. Na ogniu piekł się królik złapany w sidła założone

przez Marka. Syn błyskawicznie uczył się leśnego bytowania.

Umiał zakładać sidła i strzelać z łuku. Wanko martwił się

jedynie tym, że dzieci musiały przerwać naukę, a zawsze chciał,

by kształciły się, by przynajmniej niektóre z nich przeniosły

się do Gradku, bo życie w mieście było łatwiejsze.

   Pozwalał polować tylko za pomocą łuku, zaś dubeltówka i

siedemdziesiąt dwie sztuki amunicji leżały schowane. Hałaśliwa

broń mogła zdradzić miejsce pobytu, ale mogła przydać się w

sytuacji ostatecznej.

   Żona Wanki, Nastazija, cerowała sypiące się odzienie; mały

Myhajło drzemał w hamaku; Anica i Lisbjeta powinny już wkrótce

wrócić z grzybami i jagodami. Ostrzegał córki, by nie

wypuszczały się za daleko w dół doliny, bo mogły napotkać kogoś

z Nowi Gradka; ani w górę doliny, bo nie można było wykluczyć,

że zamieszkują ją sysuni.

   Ta nazwa wzięła się od pierwszych zetknięć obu

społeczeństw. Ludzie zauważyli, że obcy wysysają krew

upolowanych zwierząt. Stąd wzięła się nazwa. A potem tak

zostało na pokolenia.

   - Położit topor! - rozległo się nagle.

   Wanko drgnął, Nastaziji wyrwało się westchnienie.

   Ależ dałem się podejść... - zakołatało w głowie.

   Nagle na polanie aż zaroiło się od sysunów. Pojawili się

zza drzew. Cały oddział. Chyba ze dwunastu. Każdy z bronią

gotową do strzału, kuszą albo dwururką podpatrzoną od ludzi.

   Wanko przez dwie sekundy oceniał szanse obrony. Przez dwie

sekundy natarczywie wpatrywały się w niego, oprócz sysuńskich,

oczy żony i syna. Ważyły się losy ich wszystkich. Wanko kiwnął

głową i beznadziejnie rzucił siekierę na ziemię. Żona

westchnęła. Znając Nastaziję, był pewien, że to westchnienie

ulgi.

   - Czjo chcete? - zapytał spokojnie.

   - Pydete iz nojima - powiedział sysun.

   - Pre czjo?

   - Tuto jest naszija zemija, sysunskita. Djawołci nje mogju żit

na sysunskitu zemiju.

   Wanko bezradnie pokiwał głową. Prawo jest prawem, chociaż

niepisane. Gdyby wiedział, że obcy roszczą sobie prawa do tego

terenu, zbudowałby szałas bliżej Gradka. Teraz wszystko się

skończyło.

   - Wszjecko wzjat iz swoima! - rozkazał jeden z sysunów. Miał

naramienniki lakowej zbroi pokryte misternym, złotym

ornamentem. Z pewnością dowódca. Może jakiś oficer? Krzyż,

przymocowany z przodu jego napierśnika, był metalowy, obficie

złocony. Inni mieli drewniane krzyże, choć często zdobione

blaszkami z metalu.

   Wanko lekko poprawił koszulę, ale tak, by rozjechała się

na piersiach, by sysuni zobaczyli łańcuszek i metalowy krzyżyk.

Może to będzie miało jakiś wpływ na ich przyszłe losy...

   Chwilę analizował, czy Anica i Lisbjeta mają szanse

przetrwać same. Czy powinien o nich wspomnieć, by nie błąkały

się do śmierci głodowej.

   - Dwe djewki uż schwaczete - powiedział sysun uprzedzając

jego pytanie.

   Teraz dopiero dwóch sysunów wyprowadziło Anicę. Spojrzała

spokojnie na ojca i jakoś tak bezradnie spłynęła jej po

policzku tylko jedna łza.

   Twarda jak ojciec i matka... - pomyślał z dumą Wanko.

   - A Lisbjeta?

   Oficer zamienił parę słów z jednym z żołnierzy. Chropawa,

sysuńska mowa miała w sobie coś jaszczurczego. Wanko znał

ledwie pięćdziesiąt podstawowych słów w tym języku. Oczywiście,

nie zrozumiał ich rozmowy.

   - Nje boiłsja. Lisbjeta uż wo Thalaht - ostatnie słowo

wypowiedział ze swoim akcentem. Musiał być dobrze wykształcony,

potrafił ludzkie słowa mówić z ludzkim akcentem.

   Pozwolili im zabrać dobytek, chociaż nie pomagali.

Wcześniej podczas drobiazgowej rewizji skonfiskowali całą broń,

nie tylko dwururkę, ale wszystkie łuki. Do łuków odnosili się z

pogardą, natomiast strzelbę dowódca obejrzał bardzo starannie.

Poprosił, żeby Wanko ją zdemontował, a następnie złożył. Sysun

uważnie obserwował ruchy Wanki, a następnie samodzielnie

powtórzył całą procedurę.

 

   V Trzymali ich w więzieniu przez kilka dni. Właściwie

trudno powiedzieć - więzienie, jeśli warunki egzystencji

były lepsze niż w ich ziemiance. Przestronne, wysokie pokoje

kamiennego, sysuńskiego domu. Rzeźbione portale, łukowe

sklepienia, inne niż w drewnianej, ludzkiej chacie, gdzie

mieszkali koło Gradku, a co dopiero w mrocznej, zadymionej

ziemiance, w której żyli ostatnio. W każdym pokoju płonący

kominek, drewniane łóżka wyściełane krowimi skórami.

Codziennie świeże mleko i miód. 

   Sysuni zabili dla nich nawet krowę, ale Wanko musiał sam

ją rozebrać. Dwaj żołnierze uważnie obserwowali jego

czynności, wypytywali o nazwy i rolę różnych organów. Sami

hodowali krowy wyłącznie dla mleka, które starannie

gotowali, by usunąć niestrawne dla nich białko. Wołowinę

dodawali do swoich potraw wyłącznie w charakterze przyprawy,

chociaż większości białek ich organizmy nie były w stanie

przyswoić. Sami żywili się głównie owadami czy miejscowymi

dziwacznymi zwierzętami. Oba światy egzystowały wspólnie,

będąc dla siebie w dużej mierze niejadalne. 

   Dziwna to była niewola, w dostatku, jak w złotej klatce,

no, może grubo pozłacanej. Wewnątrz domostwa robili to, co

chcieli, ale każda próba wyjścia spotykała się

ze spokojnym, choć stanowczym sprzeciwem strażników.

Domyślali się, że ich losy ważą się, a decyzja zostanie

wkrótce podjęta. 

   Lisbjeta spróbowała zagadać do jednego ze strażników.

Tego, który przynosił im jedzenie. Sysun znał niewiele ludzkiej

mowy, ale porozumienie nie było niemożliwe.

   - Ja'b probowała na sysunskitu jedu - powiedziała mu.

   Sysun coś tam zanotował na świstku papieru. Jego biegłość

w pisaniu budziła podziw. Ołówek w jego dłoniach biegał

sprawnie po kartce, kreśląc dziwaczne hieroglify jak igła w

dłoniach Lisbjety, gdy haftowała. Jej samej pisanie szło

trudniej, słowa nie chciały tak ładnie układać się, myśli

biegły za szybko, ołówek nie nadążał.

   Po godzinie wrócił.

   - Małkita diawołlica - wywołał Lisbjetę gestem dłoni.

   Przed domem usiadł na chodniku. W Nowi Gradku nie było

chodników, ścieki płynęły otwartymi rynsztokami, a w deszczowe

dni błoto pokrywało ulice. Jedynie rynek wybrukowano

otoczakami. W Thalaht wąskie uliczki były bez wyjątku pokrywane

kamiennymi płytami, ścieki szumiały sobie gdzieś głęboko, pod

chodnikiem. Sysuni puścili kanałami potok dolinny tak, że

nieczystości nie gromadziły się ani nie zasychały. Dzięki temu

nie śmierdziało jak w Gradku. Może z powodu tego fetoru

sysuni mówili o ludziach smradliwi diawołci.

   Sysun starannie rozdmuchał płomień z żarzących się

węgielków w przyniesionym żeliwnym piecyku. Lisbjeta przysiadła

obok niego, obciągając sukienkę, ale chłód ciągnął od kamiennej

płyty, więc przyniosła z domu krowią skórę, zwinęła w rulon i

usiadła na niej. Obok zaciekawiona usiadła Anica. Młodsza od

siostry, była dawniej uważana za najbardziej piegowatą

dziewczynę pod Nowi Gradkiem.

   Sysun łypnął badawczo na przybyłą. Jego otwory nosowe

kilkakrotnie otworzyły się i zamknęły.

   - Djawołci, wy nje smjerdja - powiedział grzecznie. - Djawołci

smjerdja len wo Nowi Gradek? - to chyba było pytanie, ale wyszło

niezbyt zrozumiale.

   Obie dziewczyny wzruszyły ramionami, spojrzały po sobie i

roześmiały się w głos.

   - Sysun po djawołski rjecze małkjo - powiedział, jakby

usprawiedliwiając się. Nie rozumiał reakcji sióstr.

   Ustawił na piecyku płaski rondel i nalał do niego nieco

oliwy. Następnie z worka wydobył jednego z miejscowych owadów,

bezskrzydłego, przypominającego świerszcza o tylnych skocznych

odnóżach, ale znacznie większego i o pierzaście rozgałęzionych,

okazałych antenach, którymi stabilizował swój lot.

   Gdy olej zaskwierczał, sysun nie spróbował ssać ofiary,

gdyż świerszcze nie mają czerwonej krwi, a tylko

przezroczystą zielonkawą limfę, lecz obojętnie wrzucił do

rondla próbującego się niezdarnie uwolnić owada. Lisbjeta aż

otrzepała się ze zgrozy, nie dlatego, że świerszcz budził

obrzydzenie swoim wyglądem, bo spodziewała się podobnej

potrawy, a takie świerszcze podchodziły nawet pod Nowi

Gradek, ale dlatego, że sysun rzucił żywe stworzenie na

gorący olej. Agonia owada trwała kilkanaście sekund,

pierzaste czułki zeschły i skręciły się w cienkie niteczki,

nieszczęsne zwierzę z brunatnego zmieniło się w

jaskrawopomarańczowe. 

   Sysun wydobył z mieszka jeszcze dwa identyczne owady i

beznamiętnie wrzucił do wrzącego oleju. Zauważył reakcję

dziewczyn.

   Po kilku minutach wyłowił usmażone owady i rozdał po

jednym, sam biorąc trzeciego. Pozwolił mu ociec z oliwy.

Następnie oderwał tylne, skokowe, mięsiste odnóże i rozłupał

szponiastym palcem. Lisbjeta i Anica poradziły sobie szpilką do

włosów. Chitynowy pancerzyk był cienki i przypominał

przypieczoną wołowinę, wewnątrz odsłoniło się dymiące

smakowicie, białe, jednolite mięso. Jak pierś kurczęcia, ale

bez widocznych włókien i bardziej soczyste. Sysun pokazał im,

że co jakiś czas powinny przegryzać spieczonymi antenami. Były

ostre, pikantne w smaku i przyjemnie chrupały w zębach.

   Z przednich odnóży też dało się wydobyć nieco białego

mięsa. Z rozciętego tułowia i odwłoka jadło się tylko parzyste,

przypominające orzeszki narządy. Było ich ze szesnaście,

smakowały jak kurze żołądki.

   - Dobre, dobre - powiedziała Lisbjeta i na znak jak jej

smakowało, poklepała się po brzuchu. Anica przytaknęła.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin