Thomas Costain - Srebrny kielich.rtf

(1411 KB) Pobierz

Thomas Costain

 

 

 

Srebrny Kielich

Przełożyła Irena Wyrzykowska


Od autora

Od czasu ukazania się “Srebrnego Kielicha”, w lipcu ubiegłego roku, wiele było domysłów co do tego, czy moja opowieść oparta jest na historii Kielicha z Antiochii, będącego obecnie w posiadaniu Metropolitan Museum w Nowym Jorku i wystawionego na pokaz w Cloisters Museum w tym mieście. Ten słynny, będący tematem wielu dyskusji, przedmiot wykonany w starożytności, został znaleziony w 1910 r. w ruinach starej Antiochii i wysłany do Stanów Zjednoczonych tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej. W końcu znalazł się w posiadaniu rodziny Kouchakji. Fahim Kouchakji z Nowego Jorku, przekonany o szczególnym znaczeniu Kielicha, zwrócił się o wydanie opinii do dr. Gustavusa Augustusa Eisena, szwedzkiego uczonego, będącego autorytetem w zakresie sztuki chrześcijańskiej. Po dziewięciu latach badań, prowadzonych przy pomocy grona pomocników, dr Eisen napisał książkę wydaną w dwóch dużych tomach pod tytułem “Wielki Kielich z Antiochii”, w której przedstawiona jest hipoteza, że wewnętrzna część kielicha może być naczyniem użytym podczas Ostatniej Wieczerzy. Przed trzema laty Metropolitan Museum nabyło Kielich za fundusze ofiarowane przez Johna D. Rockefellera juniora.

“Srebrny Kielich” jest utworem powieściowym i przedstawia jedynie moją własną koncepcję dziejów Kielicha Ostatniej Wieczerzy, książka została więc wydana bez żadnego powoływania się na opracowanie dr. Eisena. Ponieważ jednak wielu czytelników zastanawia się nad jej koncepcją, wydaje się właściwe powtórzenie tego, co było wielokrotnie przeze mnie publikowane gdzie indziej, że to Kielich z Antiochii natchnął mnie do napisania tej opowieści. Pragnę dodać, że jestem dłużnikiem dr. Eisena, którego praca, finansowana przez Fahima Kouchakjiego, dostarczyła mi wielu informacji o samym Kielichu.

Thomas B. Costain


Prolog

 

1

Powszechnie uważano, że najbogatszym człowiekiem w Antiochii jest handlarz oliwą, Ignacjusz. Jego plantacje ciągnęły się jak okiem sięgnąć we wszystkich kierunkach. Mieszkał w jednym z marmurowych pałaców przy Kolumnadzie. Urodził się w tej samej pizydiańskiej wiosce co Teron, który utrzymywał swoją rodzinę ze sprzedaży atramentu i piór z rozszczepionych końców trzciny. Nie był to złotodajny interes i Teron z trudem wiązał koniec z końcem, żyjąc ze swą rodziną w jednoizbowym domku położonym daleko od Kolumnady.

Pewnego upalnego dnia, kiedy nikt nie miał ochoty zajmować się handlem, a tym bardziej kupowaniem piór, wielki bogacz dotarł pieszo aż do niszy w murze, gdzie siedział Teron ze swym nie wzbudzającym zainteresowania towarem. Teronowi trudno było uwierzyć, że dostąpił tak wielkiego zaszczytu, i nie od razu odwzajemnił pozdrowienie: “Pokój tobie”.

Handlarz oliwą, z lekka zaczerwieniony na policzkach i z trudem łapiąc oddech, wszedł do środka, aby ukryć się przed słońcem, które prażyło ulicę z całą furią czyśćcowych ogni. Przysiadłszy obok dawnego przyjaciela od razu przystąpił do wyjawienia celu swej wizyty.

- Teronie, masz trzech synów. Ja nie mam żadnego.

Teron skinął głową. Zdawał sobie sprawę, że jest szczególnie wyróżniony mając trzech synów, którzy wyszli cało z chorób wieku dziecięcego.

- Czy pamięć o mnie ma zaginąć tylko dlatego, że nie miałem dzieci? - zaczął żalić się Ignacjusz. - Czy mój duch ma po śmierci błądzić, nie mając do kogo powrócić, jak ćma, która leci do płomienia?

Onieśmielenie, jakie na początku odczuwał Teron, powoli ustępowało miejsca swobodzie dawnej zażyłości. Przecież on i ten otyły kupiec wychowali się w podobnych, wiejskich domach. Przecież razem podkradali owoce i łowili ryby w tym samym strumyku.

- A nie myślałeś o przysposobieniu syna? - zapytał sprzedawca piór.

- Mój stary druhu - odparł Ignacjusz - jeśli się zgodzisz, kupię jednego z twoich synów i wychowam jak swego własnego. Będzie miłowany tak, jakby był zrodzony z moich lędźwi. Kiedy przyjdzie mi pora umierać, odziedziczy wszystko, co posiadam.

Serce Terona podskoczyło radośnie, ale starał się nie okazywać podniecenia, które go opanowało. Jakaż to wspaniała szansa dla jego pierworodnego! Stać się człowiekiem majętnym, mieć bogactwa, jadać na złotych i srebrnych półmiskach, pić wino chłodzone śniegiem z północnych gór! A może to na młodszego syna spłynęła łaska wielkiego kupca?

- Masz na myśli Teodora? - zapytał. - Mój pierworodny jest dobrze zbudowany. Wyrośnie na silnego mężczyznę.

Ignacjusz potrząsnął głową.

- Tak, twój Teodor wyrośnie na wielkiego chłopa i będzie brzuchaty jeszcze przed trzydziestką. Nie, to nie Teodor.

- A więc to Dionizy! Mój drugi syn jest wysoki i przystojny. To posłuszny i pracowity młodzieniec.

Bogaty kupiec po raz drugi potrząsnął głową. Zamarło serce Terona, kiedy dotarła do niego myśl: “A więc to mój dobry, mały Ambroży!” Ambrożemu szło właśnie na dziesiąty rok. Żył w swoim własnym, pełnym zadumy świecie, najszczęśliwszy wówczas, kiedy mógł lepić figurki z gliny albo rzeźbić kawałki drewna. Sprzedawca piór zawsze miał słabość do najmłodszego syna. Myśl o jego utracie była jak pchnięcie sztyletem.

W propozycji Ignacjusza nie było nic niezwykłego. Mężczyźni nie posiadający synów uciekali się czasem do tego sposobu. Jeśli chodzi o dziedziczenie, to wyłożone w Dwunastu Tablicach prawo nie robiło różnicy między rodzonymi a przybranymi synami. Niezwykłe jednak było to, że słynny bogacz myślał o związku z kimś tak biednym, jak sprzedawca piór. Ignacjusz mógłby z łatwością znaleźć kandydata w każdej z najlepszych rodzin Antiochii. A jednak Teron gorączkowo szukał jakiejś wymówki, aby odrzucić propozycję, mówiąc do siebie: “Jakie smutne byłoby życie, gdybym musiał rozstać się z moim małym, dobrym Ambrożym!”

Po chwili milczenia potrząsnął głową.

- Mój trzeci syn na pewno by ci nie odpowiadał. Ten mój Ambroży to marzyciel. Nie ma głowy do cyfr. To zdolny chłopiec i nie ukrywam, że zawsze go wyróżniałem, ale widzę zarówno jego wady, jak i zalety. Marzy tylko o jednym: o robieniu figurek z gliny, kredy i drewna. - Teron potrząsnął zdecydowanie głową, jakby chciał zakończyć sprawę. - Nie, mój Ambroży nie jest dla ciebie.

Kupiec był człowiekiem krępej budowy, o barach szerokich jak u nosiwody. Głowę miał kwadratową, a rysy twarzy nieregularne. Człowiek, który dorabia się na handlu i zgromadzi w końcu wielki majątek, więcej musi wojować niż żołnierz, bo życie jest dla niego jedną wielką bitwą, pełną potyczek, wysiłku, znoju, knowania i intryg. Brak w nim przyjemnych chwil wytchnienia, jakie miewa żołnierz, kiedy zasiada pośród towarzyszy przy obozowym ognisku z bukłakiem wina pod ręką i snuje swobodnie chełpliwe opowieści. Ignacjusz nie miał żadnych blizn na ciele, ale gdyby można było obejrzeć jego duszę, jak się przegląda odzienie wyjęte z kufra, odkryłoby się na niej same czarne sińce, blizny i narośla pokryte pręgami i tak zgrubiałe, jak kolano pokutnika.

Pochylił się do przodu i położył rękę na przedramieniu sprzedawcy piór. Gdyby Teron nie był tak przejęty zagrożeniem własnego szczęścia, mógłby dostrzec, że wielki kupiec gotów jest go błagać o spełnienie swej prośby.

- Właśnie dlatego, przyjacielu mojej młodości, właśnie dlatego pragnę go mieć. - Ignacjusz zsunął brwi w zafrasowaną zmarszczkę. Teraz właśnie powinien wyłożyć swoje argumenty, ale nie miał pewności, czy potrafi to zrobić w sposób przekonujący. - Naród grecki był wielki, kiedy miał artystów tworzących posągi z marmuru i budujących piękne świątynie z kamienia. Wydał ludzi, którzy zapisywali szlachetne myśli i opowiadali dzieje naszego narodu w płonących żarem słowach. Czyż nie tak?

Teron skinął głową.

- To prawda. - Sam pocieszał się takimi myślami, gdy troski gromadziły się nad jego głową, gdy nikt nie chciał kupować piór, a matka jego trzech synów nazywała go niedorajdą.

- Teraz - ciągnął Ignacjusz - jesteśmy kupcami, handlarzami bydłem, zbożem, kością słoniową i oliwą. Język koine stał się językiem światowego handlu. Sądzę, że dzisiaj, kiedy ludzie myślą o Grecji, to myślą przede wszystkim o ludziach takich jak ja. - Jego oczy, zwykle cofnięte w głąb i przenikliwe, nabrały blasku. - To źle, mój Teronie, to trzeba zmienić! Grecja musi znów wydać myślicieli, pisarzy i wielkich artystów. A leży to w mojej mocy i ludzi takich jak ja.

Teron słuchał i patrzył na niego ze zdumieniem. Czy to możliwe, żeby tak właśnie mówił Ignacjusz, postrach rynków, kantorów, składów, które stoją tak gęsto wzdłuż całego nabrzeża, że przesłaniają widok na przycumowane okręty?

- Kiedy umrę - ciągnął kupiec z pewną dumą - zostawię dużą fortunę. Moi następcy nie będą musieli nadal pomnażać pieniędzy i majętności. Chcę mieć wówczas na swoje miejsce człowieka, który będzie myślał tak samo, jak ja i będzie wiedział, jak spożytkować moje bogactwo dla wskrzeszenia choć części pierwotnej sławy Grecji.

Teron poczuł się teraz jak dowódca broniący fortu, którego wysokie mury obronne rozsypują się w gruzy.

- Ale - obstawał, usiłując znaleźć oparcie, aby utrzymać swą ostatnią pozycję - wszak nic nie wiesz o moim trzecim synu! Skąd masz pewność, że takiego właśnie ci potrzeba?

- Nigdy nie robię posunięcia, dopóki nie wiem dokładnie, czego pragnę - stanowczo odpowiedział Ignacjusz. - Widziałem twego syna tylko raz, ale wiem o nim dużo. Dopilnowałem, żeby się wywiedziano, co i jak. Pewnego razu przechodziłem przez Dzielnicę Handlu i wtedy go zobaczyłem. Było tam z tuzin chłopców, podskakujących, tarmoszących się i wszczynających bójki, i był jeden, siedzący pod murem, który dłubał nożem w kawałku drewna. Zacząłem się mu przyglądać. Był inny niż jego rówieśnicy. Zauważyłem, że ma szerokie, ładnie zarysowane brwi. Chłopcy próbowali wciągnąć go do zabawy, ale on na nic nie zwracał uwagi. Wtedy jeden z nich podszedł i wyrwał mu ten kawałek drewna. Chłopak zerwał się w mgnieniu oka i ruszył do ataku, żeby go odzyskać. Dobrze się bił! Pomyślałem sobie: “Trzyma się na uboczu i pragnie, aby go zostawiono w spokoju, ale gotów jest walczyć o to, co jest dla niego ważne”. A potem powiedziałem sobie: “Oto chłopiec, którego chcę mieć za syna”. Byłem uszczęśliwiony, bo już od długiego czasu czyniłem poszukiwania. Zapytałem jednego z chłopców, kto to taki, a on odparł: “Jego ojcem jest Teron, który potrafi wychylić niejedną butelkę. Handluje barwnikiem z kopcia, nazywając go atramentem”. A więc, Teronie, mój dawny druhu, przyszedłem dziś do ciebie, żeby omówić warunki.

Sprzedawca piór westchnął ciężko.

- Otworzyłeś przede mną serce, Ignacjuszu. Pragnę ci dorównać. - Rozłożył ręce gestem niechętnej rezygnacji. - Mój szlachetny mały Ambroży jest światłem mego życia. Kocham go tak bardzo, że bez niego dom mój będzie pusty. Ale cóż to za ojciec, który stawia swoje szczęście na drodze szczęścia swego syna? Będzie tak, jak sobie życzysz. - I natychmiast zdecydowanie przeszedł do targów, jakby chciał szybko załatwić interes ze względu na męczący upał.

- Musi być pięciu świadków.

- Oczywiście. - Handlarz oliwą zdawał sobie sprawę z udręki, jaka zapanowała w umyśle Terona i przemówił łagodnie: - Wszystko odbędzie się zgodnie z prawem i dokładnie tak, jak trzeba. Trzy razy w obecności pięciu świadków powiesz, że chcesz sprzedać mi swojego syna i za każdym razem jeden z nich uderzy w mosiężne szalki ołowianą sztabką. Wszystko odbędzie się według przepisów prawa tak, aby twój syn - nie, teraz trzeba już mówić mój syn - żył wraz ze mną i moją żoną Persis w pełnym szczęściu i w końcu wszedł w posiadanie całego mego bogactwa.

Teron z trudem mógł mówić, gdyż wzruszenie ścisnęło mu gardło.

- Bardzo wysoko cenię sobie mego syna. Będę się z tobą twardo targował, Ignacjuszu.

Stosownie do tego układu wezwano pięciu świadków, aby wysłuchali Terona po raz pierwszy w życiu ubranego w białą nieskalaną togę (jego skąpa żona ostro protestowała z powodu tej ekstrawagancji), wyrażającego uroczyście zgodę na sprzedaż swego syna, Ambrożego, Ignacjuszowi, synowi Bazylego. Trzy razy jeden z pięciu świadków, Hiram z Sylenu, uderzył w szalki. Hiram był właścicielem niewielkich gajów oliwnych i dochody swoje mnożył naśladując wspaniałego Ignacjusza; czuł się ogromnie zaszczycony tym, że występuje w takim charakterze. Na zakończenie nowy ojciec powiedział:

- Nazwę mego syna Bazylim, po własnym ojcu. To największy zaszczyt, jakim go mogę obdarzyć, gdyż ojciec mój był wielkim człowiekiem.

- Szczęśliwy jest syn - powiedział zasmucony Teron - którego może napawać dumą osoba ojca. I szczęśliwy jest ojciec, który może wzbudzać taką dumę.

Ignacjusz, który każde zamierzenie doprowadzał do końca, nie tylko wręczył Teronowi pełną sumę, jaką uzgodniono, lecz oświadczył mu, że załatwił dla niego i jego rodziny przeniesienie na południe, do miasta Sydon, gdzie znaleziono dla niego o wiele bardziej dochodową pracę. Teron od razu przyznał, że było to rozsądne posunięcie. Odcięty od wszystkiego, co miało związek z jego poprzednim życiem, chłopiec o wiele łatwiej przystosuje się do nowego otoczenia.

- Lepiej będzie, jeśli więcej o mnie nie usłyszysz - powiedział Ignacjuszowi. - Im szybciej pamięć o domu zatrze się w umyśle chłopca, tym lżej będzie nam wszystkim. Bądź dla niego dobry, stary przyjacielu.

Jedyną skazą ceremonii była nieobecność chłopca. Uprzednio zdecydowano, że zaraz po transakcji przekaże się go pod opiekę nowych rodziców. Został dokładnie wyszorowany i ubrany w białą, dostarczoną specjalnie dla niego tunikę, a wokół stanu opasany pięknym skórzanym pasem ze sprzączką. Przez krótką chwilę chłopiec był dumny ze swego wyglądu, ale kiedy Teron zbierał się do wyjścia, na jego twarzy pojawił się wyraz bólu, którego nie umiał ukryć. I nagle okazało się, że najważniejsza postać całej transakcji znikła bez śladu. Ojciec poszedł sam do napawającego lękiem białego pałacu za czterema rzędami kolumn na Wielkiej Kolumnadzie, podczas gdy matka chłopca i jego dwaj starsi bracia (wszyscy podnieceni i zdecydowani pokonać wszelkie trudności, byleby tylko otrzymać piękną sumę pieniędzy, która miała przypieczętować układ) udali się na poszukiwania. Znaleziono go dopiero późnym popołudniem, przykucniętego za stosem chrustu w nadbrzeżnym składzie, z twarzą czarną od sadzy i poznaczoną łzami. Nie próżnował, kiedy przebywał w ukryciu. Z bryłki gliny ulepił karykaturę człowieka, do domu którego miał pójść; podobieństwo było uderzające, chociaż nadał nosowi sępi, haczykowaty kształt i powiększył uszy, żeby znamionowały wielką chciwość.

Teron wrócił do domu na niepewnych nogach, z plamą od wina na białej todze. Język mu się plątał, kiedy mruczał:

- Sprzedaję rzetelny atrament... Nigdy nie dałem klientowi zwykłego barwnika z kopcia... I nigdy się nie upijam.

- Wino wycieka ci teraz uszami - oznajmiła jego żona.

W każdym razie Teron był na tyle trzeźwy, że zniszczył małe popiersie, zanim zaprowadził chłopca do jego nowego domu.

 

2

Bazyli - będziemy bowiem nazywali go imieniem, jakim miał być zwany przez resztę swego życia - nigdy nie był w żadnym z tych kamiennych pałaców, skupionych w sąsiedztwie posągu Apollina, wzniesionego na szczycie Omfalosu, gdzie stała również świątynia Jupitera z kopułą pokrytą złotem. Oczy miał szeroko otwarte ze zdumienia, kiedy prowadzono go do środka pod kunsztownie rzeźbioną aliją, wystającą nad głównym wejściem. Posadzka, po której stąpał w przedsionku, była z żółtego kamienia, a na widok grających barwami gobelinów na ścianach nie mógł się powstrzymać od okrzyku podziwu i zachwytu. Wysoki na dwa piętra dom wznosił się wokół rozkosznie zielonego ogrodu, ale wszystkie okna z szybkami ujętymi w ramki były zamknięte z racji wielkiego upału. Do ogrodu nie docierały z ulicy żadne odgłosy; słychać było tylko plusk wody w fontannie i od czasu do czasu śpiew ptaka. “To na pewno jest raj” pomyślał chłopiec.

Teron pożegnał się z synem, przybierając wyraz godności.

- Będziesz żył w wielkim splendorze - powiedział. - Ale, kiedy o mnie wspomnisz, synku, nie odczuwaj wstydu.

Potem oddał syna pod opiekę urodziwego ochmistrza z najeżonymi czarnymi bokobrodami. Nazywał się Kastor, a w jego zachowaniu było nieco protekcjonalności, ponieważ wiedział, że Bazyli urodził się i wychował w Dzielnicy Handlu.

- Chodź, chłopcze - powiedział. - Mam cię zaraz zaprowadzić do pana. Pan jest bardzo bogaty i ma wielką władzę. Niejedna rzecz może cię tu zadziwić.

Pokora była cechą szybko wybijaną z głowy chłopcom żyjącym po drugiej stronie Kolumnady.

- Jedyną rzeczą, która mnie tutaj dziwi - warknął Bazyli - jest to, że eunuch ma czelność odzywać się w ten sposób do syna pana tego domu.

Kastorowi podobała się ta riposta. Uśmiechnął się do Bazylego i powiedział:

- Myślę, że będziemy się z sobą zgadzali.

W chłodnych salach domu panował ruch, kiedy ochmistrz prowadził chłopca szerokimi schodami aż na samą górę. Służba w kosztownych ubiorach wnosiła półmiski z jedzeniem, dzbany z winem i czasze wypełnione kawałkami lodu; szeptali coś, kiedy się mijali - szeptali o nim. Bazyli zrozumiał to od razu, ponieważ widział dużo spojrzeń rzucanych przez ramię w jego stronę i kiwanie głowami.

- Plugawe nasienie! - powiedział Kastor, poprawiając z wielką rozkoszą bat u swego pasa. - Niech tylko któryś z nich pozwoli sobie choćby na uśmieszek, a poczują smagnięcia na swych tyłkach!

Bazyli wstrzymał oddech ze zdumienia, kiedy weszli na taras. Były tu zadziwiające mechanizmy, które miały zapewnić wygodę mieszkańcom tego domu. Rury z wodą biegły wzdłuż parapetów, a cieniutkie strumyczki tryskały z otworków w metalu, rozpryskując się na wszystkie strony. Chłodna, przyjemna mgiełka wypełniała powietrze, dając wrażenie ciągłego powiewu. W samym końcu sali, pod udrapowanym baldachimem z żółtego jedwabiu, stał stół w kształcie podkowy zastawiony srebrem, szkłem i nieskończoną rozmaitością naczyń stołowych wykończonych cudowną, błękitną emalią. Światło było tu przyćmione i w pierwszej chwili chłopiec nie dostrzegł pięknej pani, spoczywającej u szczytu stołu.

Natomiast oczy jego przykuła przestrzeń wewnątrz stołu, gdzie czwórka dziewcząt w przezroczystych muślinowych szarawarach tańczyła na wielkich, szklanych kulach. Z niewiarygodną zręcznością przeskakiwały z kuli na kulę, jak puszki ostu, odtrącając stopami jedną kulę, wskakując na drugą, utrzymując te wszystkie błyszczące ciała sferyczne w ciągłym ruchu. Miały roześmiane oczy, a ich nagie ramiona pląsały w takt muzyki, dochodzącej z głębi sali pogrążonej w mroku. Przy każdym zderzeniu szklane kule dzwoniły czystym, ostrym dźwiękiem i toczyły się w czarodziejskim rytmie po gładkiej, gipsowej posadzce.

Potem chłopiec uświadomił sobie obecność pani i zaczął się jej uważnie przyglądać. Miała bardzo jasne włosy i była ślicznie ubrana w biel i złoto. Zauważył też, że nie zwraca uwagi na wesołe tancereczki na wirujących kulach. W tym samym czasie dostrzegł to również otyły mężczyzna, który spoczywał na sofie obok niej. Usiadł i z rezygnacją potrząsnął głową.

- Nie patrzysz, ukochana moja - powiedział. - Bardzo dużo mnie kosztowało wynajęcie ich dla twojej rozrywki. Pochodzą z najdalszych krain Wschodu.

- Nie - odpowiedziała pani omdlałym głosem - nie przyglądam się tancerkom. Bardziej interesuje mnie ten chłopiec, który, jak sądzę, jest naszym synem.

Ignacjusz nie zauważył przybycia Bazylego. Natychmiast odwrócił się z uśmiechem i skinął na chłopca. Bazyli wiedział, że to jego pierwsza, wielka próba. Pani w złocie i bieli bacznie mu się przyglądała i wyczuł od razu, że jego szansa na szczęśliwe życie w tym zdumiewającym domu zależy od tego, czy zdobędzie jej sympatię. Rzucił szybkie spojrzenie w jej stronę i zdecydował, że łatwo będzie ją polubić. Była wysmukła, co zrobiło na nim wielkie wrażenie, gdyż był przyzwyczajony do matczynych kształtów, obfitych i obwisłych. Miała łagodny sposób bycia i miękki głos, on zaś był przyzwyczajony do ostrego tonu i mocnych razów stwardniałej ręki.

Instynkt, wyrobiony przez warunki życia w jego dzielnicy, podpowiadał mu, żeby śmiało do nich przystąpić i przemówić swobodnie. A jednak jeszcze głębszy instynkt szeptał, że może to być źle przyjęte, że powinien być cichy, pełen szacunku i niewiele mówić o sobie. Posłuszny tej drugiej myśli pozostał na miejscu, z głową pochyloną, szurając nerwowo nogami.

- Nie bój się nas - odezwała się pani łagodnym głosem. - Podejdź bliżej, żebym ci się mogła lepiej przyjrzeć.

Pokonując pragnienie, by się odwrócić i czmychnąć, Bazyli postąpił do przodu, czując, że nogi ma jak z ołowiu. Natychmiast jednak okazało się, że oględziny wypadły pomyślnie, bo wysmukła pani skinęła głową i powiedziała:

- Sądzę, że będzie z ciebie udany syn. - Potem zwróciła się do śniadego Ignacjusza. - Dobrze wybrałeś.

Szczere oblicze kupca natychmiast się rozjaśniło. Skinął na Bazylego, by zajął miejsce na łożu u jego boku.

- Bardzo się nam dzisiaj poszczęściło, mój synu, tobie i mnie - powiedział. - Nie spodziewałem się, że tak szybko będziesz zaakceptowany. Niełatwo zadowolić twoją nową matkę. Zabiegałem o jej przychylność przez całe dwa lata. Ty dokonałeś tego w dwie minuty.

Bazyli, który dotychczas siedział w kucki na podłodze i jadł bez żadnych ceremonii, czuł się zakłopotany, kiedy trzeba było wyciągnąć się na posłaniu i wziąć udział w uczcie w pozycji półleżącej. Jednak obfity i smaczny posiłek sprawił, że poczucie niezwykłości sytuacji szybko minęło. NIe trzeba było liczyć ani dzielić grubych plastrów zimnej baraniny, mógł zajadać do syta dojrzałe daktyle i miodowe ciasteczka. Wino, ochłodzone w głębokim dzbanie z lodem, miało rozkoszny smak, więc popijał je z wolna. Obserwował swą nową matkę i naśladował jej zachowanie, przez co uchronił się od wielu błędów.

Po posiłku młody Rzymianin wezwał pana domu na naradę z jakimiś przybyszami. Bazyli poznał, że to Rzymianin, miał bowiem szybkie ruchy, a jego mowa była miękka i przeciągła, kiedy mówił po grecku. Kupiec wstał niechętnie i rzekł:

- Doprawdy, Kwintusie Anniuszu, jestem jedynym niewolnikiem w tym domostwie, a ty jesteś moim nadzorcą.

- Nie wierzę, żeby ten twój Kwintus Anniusz kiedykolwiek jadł albo spał - powiedziała pani Persis obojętnym tonem. - Ten młodzieniec jest taki zapracowany!

Niebo było teraz usiane gwiazdami i Bazyli zaczął się zastanawiać, jak z takiej wysokości wygląda świat w nocy. Spojrzał na panią Persis, która po obfitej kolacji była nieco senna i zapytał pełnym uszanowania głosem:

- Czy wolno mi wyjrzeć przez balustradę?

Usiadła i zwilżyła oczy perfumowaną wodą z ozdobionego klejnotami szklanego naczynia, przyniesionego przez niewolnicę.

- Ale bądź ostrożny - powiedziała, patrząc na niego oczami krótkowidza. - Jesteśmy tak wysoko nad ziemią, że nigdy nie mam odwagi spojrzeć stąd w dół, bo kręci mi się w głowie.

Bazyli, który bawił się w chowanego na płaskich dachach swojej ubogiej dzielnicy, skacząc z jednego domu na drugi, nie widział żadnego ryzyka w obserwowaniu świata z korzystnej pozycji swego nowego domu. Czarodziejski widok Antiochii po zapadnięciu zmroku natychmiast zachwycił małego artystę. Wszystkie rodziny w tej uprzywilejowanej dzielnicy spędzały wieczory na dachach domów. Mógł teraz zobaczyć, że jedli równie sute kolacje przy zapalonych lampach, które mrugały do niego jak świętojańskie robaczki. Na sąsiednim dachu profil pani o pięknym, greckim nosie, z nimbem puszystych, czarnych włosów, znalazł się wprost w polu jego widzenia, kiedy zmieniła swą pozycję. Potem znów znikła w cieniach mroku, chociaż wciąż jeszcze mógł widzieć jej palce bawiące się kiścią winogron. Na dalszym dachu mężczyzna śpiewał akompaniując sobie na cytrze. Bez wątpienia był zawodowym artystą, gdyż miał pewny i dobrze ustawiony głos. Zerwał się lekki wietrzyk, który przyniósł rozkoszne wonie z położonych niżej ogrodów. Bazyli spojrzał w górę, na niebo, i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że gwiazdy są tutaj większe i jaśniejsze niż gdziekolwiek indziej. Potem pomyślał o duszącym upale, w jakim będą nadal żyli jego rodzice i bracia, i opuściło go dobre samopoczucie. Chodziło mu zwłaszcza o ojca. “Na pewno się smuci - myślał - bo mnie już tam nie ma.”

Niewolnice wynosiły jadło. Zauważył, że jedna z nich, zaledwie o rok lub dwa starsza od niego, była bardzo ładna. Obserwowała go ukradkiem, jej oczy wciąż się ku niemu zwracały, kiedy wypełniała swe obowiązki. Raz, gdy Kastor się odwrócił, uśmiechnęła się do Bazylego. Pozwolił sobie na lekkie drgnięcie warg w odpowiedzi. Zachęcona tym podsunęła się dość blisko do parapetu, aby szepnąć do niego:

- Kastor wychłostałby mnie, gdyby wiedział, że przemówiłam do ciebie. Ale nie dbam o to. Często mnie bije, a ja go wtedy drapię i kopię. To potwór.

Po paru minutach, zadowolona ze swojego osiągnięcia i z tego, że nie zostało ono wykryte, znów się przybliżyła, wdzięcznie kołysząc szczupłymi biodrami. Z trudem powstrzymując chichot szepnęła:

- Myślę, że jesteś ładnym chłopcem.

Tym razem się nie udało. Pani Persis wstała z posłania i powiedziała ostro:

- Zajmuj się swoją pracą, dziewczyno! Czy chcesz, żebym doniosła Kastorowi o twoim zuchwalstwie?

Dziewczyna szybko znikła z tarasu, a pani domu przywołała do siebie Bazylego, by go pouczyć, jaką postawę ma przyjąć wobec niewolników. Nie wolno mu się spoufalać z nimi, zwłaszcza z dziewczynami, których jest prawie tuzin.

- Nigdy nie zadawaj się z żadną z nich - napominała - to zawsze sprowadza kłopoty. A jeśli chodzi o nią, to bezwstydna dziewucha. Dostaliśmy ją w zamian za dług, ale jestem pewna, że popełniliśmy błąd przyjmując ją do siebie. Nigdy się do niej nie odzywaj, bo zaraz to sprytnie wykorzysta.

Przez kilka następnych dni, tak ekscytujących i pełnych niespodzianek, że nie miał czasu na tęsknotę za domem, Bazyli zawsze wyczuwał obecność tej pełnej tupetu dziewczyny wśród służby zatrudnionej w domu. Miała na imię Helena, a czarne okrągłe oczy dodawały jej dużo uroku. Nigdy się do niego nie odzywała, ale wiedział, że ona również odczuwa jego obecność i że tylko strach przed długim, czarnym batem Kastora powstrzymuje ją od prób większego spoufalenia. Potem znikła. Przez szereg tygodni nie było jej widać, aż wreszcie Kassandra, czarna jak węgiel niewolnica, która się zajmowała wyłącznie strojami pani Persis, powiedziała mu, że odesłano dziewczynę do pracy w magazynach. Czasami wysyłano tam niewolników, skąd później wracali poskromieni. Nazywano to “oswajaniem”. Kiedy Helena wróciła po miesiącu, Bazyli zdobył się na odwagę i zapytał Kastora, czy została oswojona.

- Oswojona? - Kastor skrzywił się, a jego gładkie, czarne wąsy podniosły się pod sam nos. - Nie ona. Jej nic nie ujarzmi.

Pokój Bazylego znajdował się na piętrze pod dachem domu. Była to wysoka, chłodna komnata, z wanną wpuszczoną w posadzkę i wspaniałym łożem, które jednak pod fantazyjnymi nakryciami okazało się dość twarde. Następnej nocy było tak gorąco, że sen stał się niepodobieństwem. Kiedy się tak przewracał z boku na bok, odniósł wrażenie, że słyszy głos z balkonu o piętro niżej, wymawiający jego imię.

- Bazyli!... - rozległ się ponownie głośny szept. Był pewien, że to Helena, która wdrapała się tu z kwatery niewolników po ogrodowej kracie.

Pomny na ostrzeżenia swej nowej matki, nie odpowiedział od razu. Potem przyszło mu na myśl, że dziewczyna potrzebuje pomocy. Usiadł na brzegu posłania i zastanawiał się, co robić. “Czy będziesz tchórzem?”, zadał sobie pytanie. Wreszcie zdecydował, że musi zaryzykować. Wstał i podszedł na palcach do drzwi, które wychodziły na wewnętrzny korytarz. Wtedy właśnie usłyszał jakiś szelest i skrzypienie. Widocznie schodziła tą samą drogą, jakiej użyła wspinając się na balkon. Wyszeptał jej imię, ale odpowiedzi nie było. Później już nic nie mąciło ciszy nocnej, ale chłopiec nie mógł spać. Był z siebie niezadowolony. “Chyba mi brakuje odwagi”, pomyślał po raz dziesiąty.

Nazajutrz usłyszał, że dziewczyna uciekła. Kiedy zapytał o to Kastora, ten warknął:

- Bardzo bym chciał wiedzieć, dokąd uciekła ta mała flądra! Jakżebym chciał dostać ją w swoje ręce. Zostawiłbym pręgi na tych białych plecach, z których jest tak dumna!

Wyjął bat, który miał zawsze przy sobie jako oznakę swego urzędu i trzasnął z niego ze złością.

- Jednego jestem pewien: teraz nie służy już jednemu panu. Będzie co noc służyła innemu aż do końca życia. Taka będzie przyszłość tej leniwej odnogi piekła!

 

3

Bazyli szybko się przyzwyczaił do nowych obyczajów i stwierdził, że życie w zbytku, wśród czekającej na każde jego skinienie służby, jest zupełnie przyjemne. Bardzo się przywiązał do swego nowego ojca. Nieraz, kiedy Ignacjusz rozmawiał z innymi mężczyznami o interesach - co się odbywało w przeznaczonej na ten cel wysokiej, okrągłej sali wychodzącej na ogród - głos jego brzmiał ostro i władczo. Nigdy jednak nie używał takiego tonu wobec żony i nowego syna. Zwykł był podchodzić do łoża, na którym spoczywała Persis (wyglądało na to, że nigdy nie mogła się zdobyć na pozycję siedzącą) i gładząc jej włosy pytał:

- Czy moje piękne, szare kociątko czuje się dziś trochę lepiej?

Jej zwykła odpowiedź brzmiała, że czuje się gorzej. Wyciągała dłoń, by dotknąć rękawa jego tuniki, a przy tym geście jej wysmukła ręka obnażała się aż po ramię, ukazując biel ciała i czystość linii. Mówiła, że nie wolno mu się martwić brakiem poprawy jej zdrowia, bo ona pogodziła się już ze swoim złym losem. Z szerokiego, śniadego oblicza kupca znikało niezadowolenie. Wzdychał ciężko i siadał na najbliższej sofie, skąd przyglądał się jej z wielką troską.

Bazyli polubił również swoją nową matkę. Starał się być pod ręką, żeby jej usłużyć, i nigdy nie omieszkał zapytać o samopoczucie. Wynagradzała go czasem uśmiechem, a nawet, w paru rzadkich wypadkach, wyznawała szeptem, że z powodu jego serdeczności czuje się odrobinę lepiej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin