Coulter Catherine - Córka czarnoksieznika.pdf

(1033 KB) Pobierz
CATHERINE COULTER
CÓRKA CZARNOKSIĘŻNIKA
ROZDZIAŁ 1
Dawno temu
Wiedziałem, że coś jest nie tak. Leżałem na plecach i nie mogłem się ruszyć.
Pojedyncze światło padało wprost na moją twarz, lecz nie było na tyle silne, by mnie oślepić.
Światło było osobliwe, miękkie i blade, ponadto zdawało się słabo pulsować.
- Nie śpi pan, jak widzę. Mroczny głos, głos, jaki można by było usłyszeć pośród
najciemniejszej nocy; z pewnością męski, lecz niepodobny do żadnego z tych, jakie kiedykol-
wiek słyszałem. Każdy normalny człowiek przestraszyłby się takiego głosu, lecz, co dziwne,
odbierałem go jedynie jako odrobinę Wścibski.
- Tak, nie śpię - odparłem. - Jednak nie mogę się ruszyć.
- Nie, jeszcze nie. Jeśli zgodzi się pan zrobić to, co chcę, będzie pan znów się ruszał,
jak miało to miejsce, zanim uratowałem pana i przywiozłem do siebie.
- Kim pan jest? Gdzie pan jest?
- Stoję za kreteńskim światłem. Jest urocze, czyż nie? Połyskliwe, jak królewski
jedwab, ciepłe i miękkie, jak palce kobiety muskające twarz. Ocaliłem panu życie, kapitanie
Jaredzie Vail. W zamian proszę o przysługę. Zgadza się pan?
- Skąd pan zna moje nazwisko? Kreteńskie światło - cokolwiek to było - na chwilę
jakby pojaśniało i ustabilizowało się jak słup pochwyconego w pułapkę ognia, potem znów
osłabło, zamieniając się w miękki żar, pulsujący niczym serce po wysiłku. Czyżby uwierzyło,
że znieważyłem istotę, jaka się za nim kryła? Być może pana, który nim władał? Nie, to było
przecież śmieszne. Światło, bez względu na to, jak się zachowywało, nie potrafiło oddychać,
nie miało uczuć ani duszy... chyba że...?
- Dlaczego nie mogę się ruszyć? Gdzie podział się ten cholerny typ? Pragnąłem
spojrzeć mu w twarz, chciałem zobaczyć człowieka, który mówił wszystkie te słowa.
- Ponieważ, póki co, nie chcę, żeby pan mógł. Wyświadczy mi pan przysługę za
uratowanie panu życia?
- Przysługę? Chce pan, żebym kogoś zabił? Przez trzy lata nie wysłałem na tamten
świat żadnego pirata ani złodziejskiego portowego szczura.
Skąd wzięła się ta żałosna próba żartu? Nie było mi do śmiechu, czułem bardziej
współczucie wobec tego, co mógł uczynić ludzki głos, i przypuszczalnie dlatego siliłem się na
dowcipkowanie. Mimo to nie czułem trwogi, chociaż wiedziałem w jakimś zakamarku mego
umysłu, że powinienem być śmiertelnie przerażony. Ale nie byłem.
- Kim pan jest? - zapytałem ponownie.
- Jestem pańskim wybawcą. Zawdzięcza mi pan życie. Czy zamierza pan spłacić swój
dług? Ile jest warte pańskie życie, kapitanie Jaredzie Vail?
- Moje życie jest warte wszystko to, czym jestem. Czy pozwoli mi pan żyć, jeśli nie
wyrażę zgody?
Kreteńskie światło przez moment rozbłysnęło jaskrawym błękitem, potem zamigało,
jak gdyby ktoś je potarł, machając ręką. Potem znów świeciło bez migania. Mrok z tyłu wciąż
pozostawał nieprzenikniony, jak czarna kurtyna przesłaniająca pustą scenę. Moja wyobraźnia
stanęła w ogniu. Głos ściągnął mnie z powrotem na ziemię.
- Czy wypuszczę pana z życiem? Tego nie wiem. - Trudna do zniesienia pauza. - Tego
nie wiem.
- W takim razie nie mam wyboru, prawda? Nie chcę umrzeć, chociaż do tej pory
byłbym już trupem, gdyby mnie pan nie uratował. Nie wiem wszakże, jak pan tego dokonał.
Ogromna fala natarła na mnie, a rana w moim boku - zginąłbym od samego uderzenia,
prawdopodobnie zanim zmiażdżyłyby mnie masy wody.
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie czułem bólu w rozdartym boku, który
wcześniej był przyczyną niewypowiedzianych katuszy i męczarni. Nie odczuwałem niczego
oprócz silnego, stabilnego bicia własnego serca; żadnego bólu ani strachu, żadnych trudności
ze złapaniem tchu.
- Ach, ból. To kolejny dług, jaki ma pan do spłacenia wobec mnie. Zgodzi się pan?
Dlaczego się nie bałem? Brak lęku sprawił, iż w duchu odczuwałem chłód. Sądziłem,
że w rezultacie w mniejszym stopniu byłem człowiekiem, w mniejszym stopniu...
pozostawałem wśród żywych. Czy jakimś sposobem pozbawił mnie ludzkiego strachu?
- Jak mnie pan uleczył?
- Dysponuję wieloma możliwościami - odparł lakonicznie ponury głos. Powróciłem do
własnych myśli, starając się zachować spokój i skupienie, nie pozwalając, by oderwane,
trwożne myśli sprowokowały mnie do krzyku pełnego przerażenia, chociaż wiedziałem, że
każdy człowiek przy zdrowych zmysłach do tej chwili już by bełkotał. Chciał, żebym mu
odpłacił za ocalenie mi życia. Z pewnością mogłem to uczynić. Wolałem jednak zapytać.
- Nie rozumiem. Uratował mnie pan w sposób, w jaki nie mógł tego dokonać żaden
śmiertelnik. Jeśli nie jest to jakiś wyrafinowany sen, jeśli wciąż jeszcze żyję, powiedziałbym,
że może pan uczynić wszystko. Cóż takiego mógłbym zrobić dla pana, czego nie byłby pan w
stanie zrobić sam?
Chłodne milczenie ciągnęło się bez końca. Kreteńskie światło wpadło w dziki taniec,
strzelając skrami błękitu, które mknęły w górę ku ciemności, potem nagle uspokoiło się. Czy
światło było zwierciadłem uczuć mojego wybawcy?
- Przysiągłem nie wtrącać się. To przekleństwo, że muszę być posłuszny wobec
danego przeze mnie słowa.
- Komu złożył pan przysięgę?
- Nie musi pan tego wiedzieć.
- Czy jest pan człowiekiem, tak jak ja?
- Czyż nie mówię bez ustanku, jak czyni to człowiek, by usłyszeć brzmienie własnego
głosu? Czy nie roześmiałem się jak człowiek?
Tak. Nie.
- Czy powie mi pan, gdzie jestem?
- To nie jest ważne, mój przyjacielu. Jego przyjaciel? Skoro jest takim przyjacielem,
dlaczego nie mogę się ruszyć? Nagle poczułem własne palce. Poruszyłem nimi lekko, lecz
wciąż nie mogłem podnieść ręki i to z pewnością było niepokojące. Mówiąc prawdę, wcale
nie byłem zaniepokojony, jedynie zainteresowany i zaintrygowany, jak człowiek nauki byłby,
odkrywszy coś niespodziewanego. Czy on widział myśli w moim mózgu? To kazało mi
przerwać myślenie.
- Cóż kapitan statku mógłby dla pana zrobić? Wykazał się pan mocą, jakiej sobie
nawet nie wyobrażam - powiedziałem powoli. - Znajdowałem się na pokładzie brygantyny, o
pięć mil od wyspy Santorini, ostatniego portu, do którego zawinąłem. Nagle gigantyczna fala
nadeszła nie wiadomo skąd. Słyszałem krzyki moich marynarzy, słyszałem, jak pierwszy mat
błagał Boga, by go ocalił, kiedy ta koszmarna fala przewaliła się nad nami. Wtedy
rozszczepiona deska wbiła mi się w bok, powodując otwartą ranę, a potem nadciągnęła
niszcząca wszystko góra wody, a teraz...
- A teraz jest pan tutaj, w cieple, żywy i cały.
- Moi ludzie... Mój statek...
- Zginęli, pański statek został zniszczony. Ale pan ocalał. Przywołałem w myślach
Doxeya, mojego pierwszego oficera, głośnego i ordynarnego, lojalnego wobec mnie i nikogo
innego.
Oraz
Elkinsa,
kucharza,
zawsze
nucącego
sprośne
rymowanki,
zawsze
przyrządzającego grudkowatą owsiankę znienawidzoną przez wszystkich.
- Być może jestem martwy - powiedziałem. - A pan jest diabłem i igra ze mną, bawiąc
się przy tym, utrzymując we mnie przekonanie, że wciąż jestem pośród żywych, choć w
rzeczywistości jestem trupem...
Śmiech. Tak, to był śmiech, niski i dziwacznie pusty, i jeszcze coś - nie był to całkiem
człowieczy śmiech - odniosłem wrażenie, że to raczej naśladowanie śmiechu. Czyżbym trafił
do piekieł? Czy zły wuj Ulson znalazł się w moim polu widzenia, gotów powitać mnie w
swym domu? Dlaczego nie odczuwałem trwogi? Przypuszczalnie śmierć usunęła ludzki
strach.
- Nie jestem diabłem. On jest istotą całkowicie odmienną. Czy spłaci pan swój dług
wobec mnie?
- Tak, o ile rzeczywiście jestem żywy. Poczułem szarpnięcie bólu tak potwornego, iż
ochoczo powitałbym śmierć jako wybawienie. W moim boku ziała otwarta rana. Czułem
własne ciało oderwane od kości. Wyczuwałem moje trzewia wylewające się z jamy brzucha.
Wrzasnąłem w ciemność. Kreteńskie światło strzeliło wysoko, dzikim, szalonym błękitem.
Potem ból, tak jak się pojawił, raptownie ustąpił. Kreteńskie światło uspokoiło się.
- Czy wyczuł pan śmiertelne uderzenie upadającej belki? Przez moment nie byłem w
stanie mówić, oddychając z ogromnym trudem, wciąż mając w pamięci potworne katusze.
- Tak. Czułem własną śmierć, oddaloną o chwilę zaledwie, zatem muszę być martwy
albo...
Dosłyszałem rozbawienie w tym mrocznym głosie, znów jakoś pustym, chociaż nie do
końca.
- Albo co?
- Jeśli naprawdę żyję, to musi pan być magiem, czarnoksiężnikiem albo czarodziejem,
chociaż nie mam całkowitej pewności co do istnienia zasadniczych różnic między
wymienionymi tytułami. Albo jest pan istotą z wyżyn lub z nizin, których istnienia człowiek
racjonalnie myślący nie może zaakceptować. Nie wiem tego, a pan mi nie powie.
- Potrzebuje mnie pan, ponieważ obiecał się pan nie wtrącać.
- Wtrącać?...
- To osobliwie beznamiętne słowo, słowo pozbawione groźby czy namiętności, jak
obietnica poczyniona przez niezamężną ciotkę, czyż nie? Spłaci pan swój dług?
Nie widziałem znikąd nadziei. Miał mnie w garści.
- Tak, spłacę swój dług. Kreteńskie światło zamigało i zgasło. Pogrążyłem się w
ciemności czarniejszej niż serce grzesznika. Byłem sam. Nie słyszałem żadnych oddalających
się kroków, żadnych odgłosów jakiegokolwiek ruchu. Nikt poza mną nie oddychał w
nieruchomym, czarnym powietrzu.
Czym jednak był mój dług?
Zasnąłem.
We śnie siedziałem przy wielkim stole i spożywałem posiłek godzien samej królowej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin