Bruno Schulz - Sklepy Cynamonowe.pdf

(334 KB) Pobierz
Sklepy Cynamonowe
Sklepy Cynamonowe
1
Sklepy Cynamonowe
The Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz Copyright laws are changing all over
the world. Be sure to check the copyright laws for your country before downloading or redistributing this or
any other Project Gutenberg eBook.
This header should be the first thing seen when viewing this Project Gutenberg file. Please do not remove it.
Do not change or edit the header without written permission.
Please read the "legal small print," and other information about the eBook and Project Gutenberg at the
bottom of this file. Included is important information about your specific rights and restrictions in how the file
may be used. You can also find out about how to make a donation to Project Gutenberg, and how to get
involved.
**Welcome To The World of Free Plain Vanilla Electronic Texts**
**eBooks Readable By Both Humans and By Computers, Since 1971**
*****These eBooks Were Prepared By Thousands of Volunteers!*****
Title: Sklepy cynamonowe
Author: Bruno Schulz
Release Date: May, 2005 [EBook #8119] [Yes, we are more than one year ahead of schedule] [This file was
first posted on June 16, 2003]
Edition: 10
Language: Polish
Character set encoding: Codepage 1250
*** START OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE ***
Produced by Pawel Sobkowiak--Scanned and proofread by Polska Biblioteka Internetowa
BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE
Spis tresci:
SIERPIEÑ NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIÊGA
RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Ci¹g dalszy TRAKTAT O MANEKINACH Dokoñczenie
NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI KARAKONY
WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU
SIERPIEÑ
1 W lipcu ojciec mój wyje¿d¿a³ do wód i zostawia³ mnie z matk¹ i starszym bratem na pastwê bia³ych od ¿aru
i oszo³amiaj¹cych dni letnich. Wertowaliœmy, odurzeni œwiat³em, w tej wielkiej ksiêdze wakacji, której
wszystkie karty pa³a³y od blasku i mia³y na dnie s³odki do omdlenia mi¹¿sz z³otych gruszek. Adela wraca³a w
120388511.001.png
Sklepy Cynamonowe
2
œwietliste poranki, jak Pomona z ognia dnia roz¿agwionego, wysypuj¹c z koszyka barwn¹ urodê s³oñca--
lœni¹ce, pe³ne wody pod przejrzyst¹ skórk¹ czereœnie, tajemnicze, czarne wiœnie, których woñ przekracza³a
to, co ziszcza³o siê w smaku; morele, w których mi¹¿szu z³otym by³ rdzeñ d³ugich popo³udni; a obok tej
czystej poezji owoców wy³adowywa³a nabrzmia³e si³¹ i po¿ywnoœci¹ p³aty miêsa z klawiatur¹ ¿eber
cielêcych, wodorosty jarzyn, niby zabite g³owonogi i meduzy--surowy materia³ obiadu o smaku jeszcze nie
uformowanym i ja³owym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym. Przez
ciemne mieszkanie na pierwszym piêtrze kamienicy w rynku przechodzi³o co dzieñ na wskroœ ca³e wielkie
lato: cisza drgaj¹cych s³ojów powietrznych, kwadraty blasku œni¹ce ¿arliwy swój sen na pod³odze; melodia
katarynki, dobyta z najg³êbszej z³otej ¿y³y dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieœ na fortepianie, wci¹¿
na nowo, mdlej¹ce w s³oñcu na bia³ych trotuarach, zagubione w ogniu dnia g³êbokiego. Po sprz¹taniu Adela
zapuszcza³a cieñ na pokoje, zasuwaj¹c p³ócienne story. Wtedy barwy schodzi³y o oktawê g³êbiej, pokój
nape³nia³ siê cieniem, jakby pogr¹¿ony w œwiat³o g³êbi morskiej, jeszcze mêtniej odbity w zielonych
zwierciad³ach, a ca³y upa³ dnia oddycha³ na storach, lekko faluj¹cych od marzeñ po³udniowej godziny. W
sobotnie popo³udnia wychodzi³em z matk¹ na spacer. Z pó³mroku sieni wstêpowa³o siê od razu w s³oneczn¹
k¹piel dnia. Przechodnie, brodz¹c w z³ocie, mieli oczy zmru¿one od ¿aru, jakby zalepione miodem, a
podci¹gniêta górna warga ods³ania³a im dzi¹s³a i zêby. I wszyscy brodz¹cy w tym dniu z³ocistym mieli ów
grymas skwaru, jak gdyby s³oñce na³o¿y³o swym wyznawcom jedn¹ i tê sam¹ maskê--z³ot¹ maskê bractwa
s³onecznego; i wszyscy, którzy szli dziœ ulicami, spotykali siê, mijali, starcy i m³odzi, dzieci i kobiety,
pozdrawiali siê w przejœciu t¹ mask¹, namalowan¹ grub¹, z³ot¹ farb¹ na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas
bakchiczny--barbarzyñsk¹ maskê kultu pogañskiego. Rynek by³ pusty i ¿ó³ty od ¿aru, wymieciony z kurzu
gor¹cymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyros³e z pustki ¿ó³tego placu, kipia³y nad nim
jasnym listowiem, bukietami szlachetnie ucz³onkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
gobelinach. Zdawa³o siê, ¿e te drzewa afektuj¹ wicher, wzburzaj¹c teatralnie swe korony, a¿eby w
patetycznych przegiêciach ukazaæ wytwomoœæ wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra
szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawia³y siê refleksami wielkiej atmosfery,
echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w g³êbi kolorowej pogody. Zdawa³o siê, ¿e ca³e generacje dni
letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijaj¹cy stare fasady z pleœni tynku) obt³ukiwa³y k³amliw¹ glazurê,
wydobywaj¹c z dnia na dzieñ wyraŸniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomiê losu i ¿ycia, które formowa³o
je od wewn¹trz. Teraz okna, oœlepione blaskiem pustego placu, spa³y; balkony wyznawa³y niebu sw¹ pustkê;
otwarte sienie pachnia³y ch³odem i winem. Kupka obdartusów, ocala³a w k¹cie rynku przed p³omienn¹ miot³¹
upa³u, oblega³a kawa³ek muru, doœwiadczaj¹c go wci¹¿ na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z
horoskopu tych metalowych kr¹¿ków odczytaæ mo¿na by³o prawdziw¹ tajemnicê muru, porysowanego
hieroglifami rys i pêkniêæ. Zreszt¹ rynek by³ pusty. Oczekiwa³o siê, ¿e przed tê sieñ sklepion¹ z beczkami
winiarza podjedzie w cieniu chwiej¹cych siê akacyj osio³ek Samarytanina, prowadzony za uzdê, a dwóch
pacho³ków zwlecze troskliwie chorego mê¿a z rozpalonego siod³a, a¿eby go po ch³odnych schodach wnieœæ
ostro¿nie na pachn¹ce szabasem piêtro. Tak wêdrowaliœmy z matk¹ przez dwie s³oneczne strony rynku,
wodz¹c nasze za³amane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mija³y powoli pod
naszymi miêkkimi i p³askimi krokami--jedne bladoró¿owe jak skóra ludzka, inne z³ote i sine, wszystkie
p³askie, ciep³e, aksamitne na s³oñcu, jak jakieœ twarze s³oneczne, zadeptane stopami a¿ do niepoznaki, do
b³ogiej nicoœci. A¿ wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliœmy w cieñ apteki. Wielka bania z sokiem
malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowa³a ch³ód balsamów, którym ka¿de cierpienie mog³o siê
tam ukoiæ. I po paru jeszcze domach ulica nie mog³a ju¿ utrzymaæ nadal decorum miasta, jak ch³op, który
wracaj¹c do wsi rodzimej, rozdziewa siê po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniaj¹c siê powoli, w miarê
zbli¿ania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonê³y wraz z oknami, zapadniête w bujnym i
zagmatwanym kwitnieniu ma³ych ogródków. Zapomniane przez wielki dzieñ, pleni³y siê bujnie i cicho
wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, któr¹ przeœniæ mog³y za marginesem czasu, na rubie¿ach
nieskoñczonego dnia. Ogromny s³onecznik, wydŸwigniêty na potê¿nej ³odydze i chory na elephantiasis,
czeka³ w ¿ó³tej ¿a³obie ostatnich, smutnych dni ¿ywota, uginaj¹c siê pod przerostem potwornej korpulencji.
Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki sta³y bezradne w swych
nakrochmalonych, ró¿owych i bia³ych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii s³onecznika.
2 Spl¹tany g¹szcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popo³udnia. Huczy rojowiskiem much
Sklepy Cynamonowe
3
popo³udniowa drzemka ogrodu. Z³ote œciernisko krzyczy w s³oñcu, jak ruda szarañcza; w rzêsistym deszczu
ognia wrzeszcz¹ œwierszcze; str¹ki nasion eksploduj¹ cicho, jak koniki polne. A ku parkanowi ko¿uch traw
podnosi siê wypuk³ym garbem-pagórem, jak gdyby ogród obróci³ siê we œnie na drug¹ stronê i grube jego,
ch³opskie bary oddychaj¹ cisz¹ ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujnoœæ sierpnia
wyolbrzymia³a w g³uche zapadliska ogromnych ³opuchów, rozpanoszy³a siê p³atami w³ochatych blach
listnych, wybuja³ymi ozorami miêsistej zieleni. Tam te wy³upiaste pa³uby ³opuchów wyba³uszy³y siê jak
babska szeroko rozsiad³e, na wpó³ po¿arte przez w³asne oszala³e spódnice. Tam sprzedawa³ ogród za darmo
najtañsze krupy dzikiego bzu, œmierdz¹c¹ myd³em, grub¹ kaszê babek, dzik¹ okowitê miêty i wszelk¹
najgorsz¹ tandetê sierpniow¹. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozros³a siê
g³upota zidiocia³ych chwastów, by³o œmietnisko zaros³o dziko bodiakiem. Nikt nie wiedzia³, ¿e tam w³aœnie
odprawia³ sierpieñ tego lata swoj¹ wielk¹ pogañsk¹ orgiê. Na tym œmietnisku, oparte o parkan i zaroœniête
dzikim bzem, sta³o ³ó¿ko skretynia³ej dziewczyny T³ui. Tak nazywaliœmy j¹ wszyscy. Na kupie œmieci i
odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu sta³o zielono pomalowane ³ó¿ko, podparte zamiast
brakuj¹cej nogi dwiema starymi ceg³ami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdzicza³e od ¿aru, ciête
b³yskawicami lœni¹cych much koñskich, rozwœcieczonych s³oñcem, trzeszcza³o jak od nie widzianych
grzechotek, podniecaj¹c do sza³u. T³uja siedzi przykucniêta wœród ¿ó³tej poœcieli i szmat. Wielka jej g³owa
je¿y siê wiechciem czarnych w³osów. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas p³aczu
sk³ada tê harmoniê w tysi¹c poprzecznych fa³d, a zdziwienie rozci¹ga j¹ z powrotem, wyg³adza fa³dy, ods³ania
szparki drobnych oczu i wilgotne dzi¹s³a z ¿ó³tymi zêbami pod ryjowat¹, miêsist¹ warg¹. Mijaj¹ godziny pe³ne
¿aru i nudy, podczas których T³uja gaworzy pó³g³osem, drzemie, zrzêdzi z cicha i chrz¹ka. Muchy obsiadaj¹
nieruchom¹ gêstym rojem. Ale z nag³a ta ca³a kupa brudnych ga³ganów, szmat i strzêpów zaczyna poruszaæ
siê, jakby o¿ywiona chrobotem lêgn¹cych siê w niej szczurów. Muchy budz¹ siê sp³oszone i podnosz¹
wielkim, hucz¹cym rojem, pe³nym wœciek³ego bzykania, b³ysków i migotañ. I podczas gdy ga³gany zsypuj¹
siê na ziemiê i rozbiegaj¹ po œmietnisku jak sp³oszone szczury, wygrzebuje siê z nich, odwija zwolna j¹dro,
wy³uszcza siê rdzeñ œmietniska: na wpó³ naga i ciemna kretynka dŸwiga siê powoli i staje, podobna do
bo¿ka pogañskiego, na krótkich dziecinnych nó¿kach, a z napêcznia³ej nap³ywem z³oœci szyi, z
poczerwienia³ej, ciemniej¹cej od gniewu twarzy, na której jak malowid³a barbarzyñskie wykwitaj¹ arabeski
nabrzmia³ych ¿y³, wyrywa siê wrzask zwierzêcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i
piszcza³ek tej pó³zwierzêcej-pó³boskiej piersi. Bodiaki, spalone s³oñcem, krzycz¹, ³opuchy puchn¹ i pyszni¹
siê bezwstydnym miêsem, chwasty œlini¹ siê b³yszcz¹cym jadem, a kretynka, ochryp³a od krzyku, w
konwulsji dzikiej uderza miêsistym ³onem z wœciek³¹ zapalczywoœci¹ w pieñ bzu dzikiego, który skrzypi
cicho pod natarczywoœci¹ tej rozpustnej chuci, zaklinany ca³ym tym nêdzarskim chórem do wynaturzonej,
pogañskiej p³odnoœci. Matka T³ui wynajmuje siê gospodyniom do szorowania pod³óg. Jest to ma³a, ¿ó³ta jak
szafran kobieta i szafranem zaprawia te¿ pod³ogi, jod³owe sto³y, ³awy i szlabany, które w izbach ubogich
ludzi zmywa. Raz zaprowadzi³a mnie Adela do domu tej starej Maryœki. By³a wczesna poranna godzina,
weszliœmy do ma³ej izby niebiesko bielonej, z ubit¹ polep¹ glinian¹ na pod³odze, na której le¿a³o wczesne
s³oñce, jaskrawo¿ó³te w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraŸliwym szczêkiem ch³opskiego zegara na
œcianie. W skrzyni na s³omie le¿a³a g³upia Maryœka, blada jak op³atek i cicha jak rêkawiczka, z której
wysunê³a siê d³oñ. I jakby korzystaj¹c z jej snu, gada³a cisza, ¿ó³ta, jaskrawa, z³a cisza, monologowa³a,
k³óci³a siê, wygadywa³a g³oœno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryœki - czas wiêziony w jej
duszy, wyst¹pi³ z niej straszliwie rzeczywisty i szed³ samopas przez izbê, ha³aœliwy, hucz¹cy, piekielny,
rosn¹cy w jaskrawym milczeniu poranka z g³oœnego m³yna-zegara, jak z³a m¹ka, sypka m¹ka, g³upia m¹ka
wariatów.
3 W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami br¹zowej barwy, ton¹cym w bujnej zieleni ogródka,
mieszka³a ciotka Agata. Wchodz¹c do niej, mijaliœmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwi¹ce na
tyczkach, ró¿owe, zielone i fioletowe, w których zaklête by³y ca³e œwietlane i jasne œwiaty, jak te idealne i
szczêœliwe obrazy zamkniête w niedoœcig³ej doskona³oœci baniek mydlanych. W pó³ciemnej sieni ze
starymi oleodrukami, po¿artymi przez pleœñ i oœlep³ymi od staroœci, odnajdowaliœmy znany nam zapach.
W tej zaufanej starej woni mieœci³o siê w dziwnie prostej syntezie ¿ycie tych ludzi, alembik rasy, gatunek
krwi i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich w³asnego, odrêbnego czasu. Stare,
m¹dre drzwi, których ciemne westchnienia wpuszcza³y i wypuszcza³y tych ludzi, milcz¹cy œwiadkowie
Sklepy Cynamonowe
4
wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów--otworzy³y siê bezg³oœnie jak odrzwia szafy i weszliœmy w
ich ¿ycie. Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili siê--w pierwszych niezrêcznych gestach
wydalinam swoj¹ tajemnicê. Czy¿ nie byliœmy krwi¹ i losem spokrewnieni z nimi? Pokój by³ ciemny i
aksamitny od granatowych obiæ ze z³otym deseniem, lecz echo dnia p³omiennego drga³o i tutaj jeszcze
mosi¹dzem na ramach obrazów, na klamkach i listwach z³otych, choæ przepuszczone przez gêst¹ zieleñ
ogrodu. Spod œciany podnios³a siê ciotka Agata, wielka i bujna, o miêsie okr¹g³ym i bia³ym, centkowanym
rud¹ rdz¹ piegów. Przysiedliœmy siê do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochê t¹ bezbronnoœci¹, z
jak¹ wydali siê nam bez zastrze¿eñ, i piliœmy wodê z sokiem ró¿anym, napój przedziwny, w którym
znalaz³em jakby najg³êbsz¹ esencjê tej upalnej soboty. Ciotka narzeka³a. By³ to zasadniczy ton jej rozmów,
g³os tego miêsa bia³ego i p³odnego, bujaj¹cego ju¿ jakby poza granicami osoby, zaledwie luŸnie
utrzymywanej w skupieniu, w wiêzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu ju¿ zwielokrotnionej,
gotowej rozpaœæ siê, rozga³êziæ, rozsypaæ w rodzinê. By³a to p³odnoœæ niemal samoródcza, kobiecoœæ
pozbawiona hamulców i chorobliwie wybuja³a. Zdawa³o siê, ¿e sam aromat mêskoœci, zapach dymu
tytoniowego, dowcip kawalerski móg³ daæ impuls tej zaognionej kobiecoœci do rozpustnego dzieworództwa.
I w³aœciwie wszystkie jej skargi na mê¿a, na s³u¿bê, jej troski o dzieci by³y tylko kapryszeniem i d¹saniem siê
nie zaspokojonej p³odnoœci, dalszym ci¹giem tej opryskliwej, gniewnej i p³aczliwej kokieterii, któr¹
nadaremnie doœwiadcza³a mê¿a. Wuj Marek, ma³y, zgarbiony, o twarzy wyja³owionej z p³ci, siedzia³ w
swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym zdawa³ siê
wypoczywaæ. W jego szarych oczach tli³ siê daleki ¿ar ogrodu, rozpiêty w oknie. Czasem próbowa³ s³abym
ruchem robiæ jakieœ zastrze¿enia, stawiaæ opór, ale fala samowystarczalnej kobiecoœci odrzuca³a na bok ten
gest bez znaczenia, przechodzi³a triumfalnie mimo niego, zalewa³a szerokim swym strumieniem s³abe
podrygi mêskoœci. By³o coœ tragicznego w tej p³odnoœci niechlujnej i nieumiarkowanej, by³a nêdza kreatury
walcz¹cej na granicy nicoœci i œmierci, by³ jakiœ heroizm kobiecoœci triumfuj¹cej urodzajnoœci¹ nawet nad
kalectwem natury, nad insuficjencj¹ mê¿czyzny. Ale potomstwo ukazywa³o racjê tej paniki macierzyñskiej,
tego sza³u rodzenia, który wyczerpywa³ siê w p³odach nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez
krwi i twarzy. Wesz³a £ucja, œrednia, z g³ow¹ nazbyt rozkwit³¹ i dojrza³¹ na dzieciêcym i pulchnym ciele o
miêsie bia³ym i delikatnym. Poda³a mi r¹czkê lalkowat¹, jakby dopiero p¹czkuj¹c¹, i zakwit³a od razu ca³¹
twarz¹, jak piwonia przelewaj¹ca siê pe³ni¹ ró¿ow¹. Nieszczêœliwa z powodu swych rumieñców, które
bezwstydnie mówi³y o sekretach menstruacji, przymyka³a oczy i p³oni³a siê jeszcze bardziej pod dotkniêciem
najobojêtniejszego pytania, gdy¿ ka¿de zawiera³o tajn¹ aluzjê do jej nadwra¿liwego panieñstwa. Emil,
najstarszy z kuzynów, z jasnoblond w¹sem, z twarz¹, z której ¿ycie zmy³o jakby wszelki wyraz, spacerowa³
tam i z powrotem po pokoju, z rêkami w kieszeniach fa³dzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny
nosi³ piêtno egzotycznych krajów, z których powróci³. Jego twarz, zwiêd³a i zmêtnia³a, zdawa³a siê z dnia na
dzieñ zapominaæ o sobie, stawaæ siê bia³¹ pust¹ œcian¹ z blad¹ sieci¹ ¿y³ek, w których jak linie na zatartej
mapie pl¹ta³y siê gasn¹ce wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego ¿ycia. By³ mistrzem sztuk
karcianych, pali³ d³ugie, szlachetne fajki i pachnia³ dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem
wêdruj¹cym po dawnych wspomnieniach opowiada³ dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie urywa³y siê
nagle, rozprzêga³y i rozwiewa³y w nicoœæ. Wodzi³em za nim têsknym wzrokiem, pragn¹c, by zwróci³ na
mnie uwagê i wybawi³ mnie z udrêki nudów. I w samej rzeczy zdawa³o mi siê, ¿e mrugn¹³ na mnie oczyma,
wychodz¹c do drugiego pokoju. Pod¹¿y³em za nim. Siedzia³ nisko na ma³ej kozetce, z kolanami krzy¿uj¹cymi
siê niemal na wysokoœci g³owy, ³ysej jak kula bilardowa. Zdawa³o siê, ¿e to ubranie samo le¿y, fa³dziste,
zmiête, przerzucone przez fotel. Twarz jego by³a jak tchnienie twarzy--smuga, któr¹ nieznany przechodzieñ
zostawi³ w powietrzu. Trzyma³ w bladych, emaliowanych b³êkitnie d³oniach portfel, w którym coœ ogl¹da³. Z
mg³y twarzy wy³oni³o siê z trudem wypuk³e bielmo bladego oka, wabi¹c mnie figlarnym mruganiem. Czu³em
doñ nieprzepart¹ sympatiê. Wzi¹³ mnie miêdzy kolana i tasuj¹c przed mymi oczyma wprawnymi d³oñmi
fotografie, pokazywa³ wizerunki nagich kobiet i ch³opców w dziwnych pozycjach. Sta³em oparty o niego
bokiem i patrzy³em na te delikatne cia³a ludzkie dalekimi, niewidz¹cymi oczyma, gdy fluid niejasnego
wzburzenia, którym nagle zmêtnia³o powietrze, doszed³ do mnie i zbieg³ miê dreszczem niepokoju, fal¹
nag³ego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgie³ka uœmiechu, która siê zarysowa³a pod miêkkim i piêknym
jego w¹sem, zawi¹zek po¿¹dania, który napi¹³ siê na jego skroniach pulsuj¹c¹ ¿y³¹, natê¿enie trzymaj¹ce przez
chwilê jego rysy w skupieniu--upad³y z powrotem w nicoœæ i twarz odesz³a w nieobecnoœæ, zapomnia³a o
sobie, rozwia³a siê,
Sklepy Cynamonowe
5
NAWIEDZENIE 1 Ju¿ wówczas miasto nasze popada³o coraz bardziej w chroniczn¹ szaroœæ zmierzchu,
porasta³o na krawêdziach liszajem cienia, puszyst¹ pleœni¹ i mchem koloru ¿elaza. Ledwo rozpowity z
brunatnych dymów i mgie³ poranka--przechyla³ siê dzieñ od razu w niskie bursztynowe popo³udnie, stawa³
siê przez chwilê przezroczysty i z³oty jak ciemne piwo, a¿eby potem zejœæ pod wielokrotnie
rozcz³onkowane, fantastyczne sklepienia kolorowych i rozleg³ych nocy. Mieszkaliœmy w rynku, w jednym z
tych ciemnych domów o pustych i œlepych fasadach, które tak trudno od siebie odró¿niæ. Daje to powód do
ci¹g³ych omy³ek. Gdy¿ wszed³szy raz w niew³aœciw¹ sieñ na niew³aœciwe schody, dostawa³o siê zazwyczaj
w prawdziwy labirynt obcych mieszkañ, ganków, niespodzianych wyjœæ na obce podwórza i zapomina³o siê
o pocz¹tkowym celu wyprawy, a¿eby po wielu dniach, wracaj¹c z manowców dziwnych i spl¹tanych przygód,
o jakimœ szarym œwicie przypomnieæ sobie wœród wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pe³ne wielkich szaf,
g³êbokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popada³o w
stan zaniedbania wskutek opiesza³oœci matki, przesiaduj¹cej w sklepie, i niedbalstwa smuk³onogiej Adeli,
która nie nadzorowana przez nikogo, spêdza³a dnie przed lustrami na rozwlek³ej toalecie, zostawiaj¹c
wszêdzie œlady w postaci wyczesanych w³osów, grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie
to nie posiada³o okreœlonej liczby pokojów, gdy¿ nie pamiêtano, ile z nich wynajête by³o obcym lokatorom.
Nieraz otwierano przypadkiem któr¹œ z tych izb zapomnianych i znajdowano j¹ pust¹; lokator dawno siê
wyprowadzi³, a w nietkniêtych od miesiêcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryæ. W dolnych
pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budzi³y nas ich jêki, wydawane pod wp³ywem zmory sennej. W
zimie by³a jeszcze na dworze g³ucha noc, gdy ojciec schodzi³ do tych zimnych i ciemnych pokojów, p³osz¹c
przed sob¹ œwiec¹ stada cieni, ulatuj¹cych bokami po pod³odze i œcianach; szed³ budziæ ciê¿ko chrapi¹cych z
twardego jak kamieñ snu. W œwietle pozostawionej przezeñ œwiecy wywijali siê leniwie z brudnej poœcieli,
wystawiali, siadaj¹c na ³ó¿kach, bose i brzydkie nogi i z skarpetk¹ w rêce oddawali siê jeszcze przez chwilê
rozkoszy ziewania--ziewania przeci¹gniêtego a¿ do lubie¿noœci, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy
têgich wymiotach. W k¹tach siedzia³y nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione w³asnym cieniem,
którym obarcza³a ka¿dego p³on¹ca œwieca i który nie od³¹cza³ siê od nich i wówczas, gdy któryœ z tych
p³askich, bezg³owych kad³ubów z nag³a zaczyna³ biec niesamowitym, pajêczym biegiem. W tym czasie ojciec
mój zacz¹³ zapadaæ na zdrowiu. Bywa³o ju¿ w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy, ¿e spêdza³ dnie ca³e
w ³ó¿ku, otoczony flaszkami, pigu³kami i ksiêgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki
zapach choroby osiada³ na dnie pokoju, którego tapety gêstwia³y ciemniejszym splotem arabesek.
Wieczorami, gdy matka przychodzi³a ze sklepu, bywa³ podniecony i sk³onny do sprzeczek, zarzuca³ jej
niedok³adnoœci w prowadzeniu rachunków, dostawa³ wypieków i zapala³ siê do niepoczytalnoœci.
Pamiêtam, i¿ raz, obudziwszy siê ze snu póŸno w nocy, ujrza³em go, jak w koszuli i boso biega³ tam i z
powrotem po skórzanej kanapie, dokumentuj¹c w ten sposób sw¹ irytacjê przed bezradn¹ matk¹. W inne dni
bywa³ spokojny i skupiony i pogr¹¿a³ siê zupe³nie w swych ksiêgach, zab³¹kany g³êboko w labiryntach
zawi³ych obliczeñ. Widzê go w œwietle kopc¹cej lampy, przykucniêtego wœród poduszek, pod wielkim
rzeŸbionym nadg³owiem ³ó¿ka, z ogromnym cieniem od g³owy na œcianie, kiwaj¹cego siê w bezg³oœnej
medytacji. Chwilami wynurza³ g³owê z tych rachunków, jakby dla zaczerpniêcia tchu, otwiera³ usta, mlaska³
z niesmakiem jêzykiem, który by³ suchy i gorzki, i rozgl¹da³ siê bezradnie, jakby czegoœ szukaj¹c. Wówczas
bywa³o, ¿e zbiega³ po cichu z ³ó¿ka w k¹t pokoju, pod œcianê, na której wisia³ zaufany instrument. By³ to
rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na uncje i nape³nionej ciemnym fluidem.
Mój ojciec ³¹czy³ siê z tym instrumentem d³ug¹ kiszk¹ gumow¹, jakby krêt¹, bolesn¹ pêpowin¹, i tak po³¹czony
z ¿a³osnym przyrz¹dem--nieruchomia³ w skupieniu, a oczy jego ciemnia³y, zaœ na twarz przyblad³¹
wystêpowa³ wyraz cierpienia czy jakiejœ wystêpnej rozkoszy. Potem znów przychodzi³y dni cichej skupionej
pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedzia³ w œwietle lampy sto³owej, wœród poduszek
wielkiego ³o¿a, a pokój ogromnia³ gór¹ w cieniu umbry, który go ³¹czy³ z wielkim ¿ywio³em nocy miejskiej za
oknem - czu³, nie patrz¹c, ¿e przestrzeñ obrasta go pulsuj¹c¹ gêstwin¹ tapet, pe³n¹ szeptów, syków i seplenieñ.
S³ysza³, nie patrz¹c, tê zmowê pe³n¹ porozumiewawczych mrugniêæ perskich oczu, rozwijaj¹cych siê wœród
kwiatów ma³¿owin usznych, które s³ucha³y, i ciemnych ust, które siê uœmiecha³y. Wówczas pogr¹¿a³ siê
pozornie jeszcze bardziej w pracê, liczy³ i sumowa³, boj¹c siê zdradziæ ten gniew, który w nim wzbiera³, i
walcz¹c z pokus¹, ¿eby z nag³ym krzykiem nie rzuciæ siê na oœlep za siebie i nie pochwyciæ pe³nych garœci
tych kêdzierzawych arabesek, tych pêków oczu i uszu, które noc wyroi³a ze siebie i które ros³y i
zwielokrotnia³y siê, wymajaczaj¹c coraz nowe pêdy i odnogi z macierzystego pêpka ciemnoœci. I uspokaja³
Zgłoś jeśli naruszono regulamin