Clancy Tom - Power Plays 1.pdf

(998 KB) Pobierz
Clancy Tom - Power Plays 1
TOM CLANCY
POWER PLAYS
Przełożyli:
Piotr Kuś
Błażej Kemnitz
 
1
ARCHIPELAG RIAU, , MORZE
POŁUDNIOWOCHINSKIE
15 WRZEŚNIA 2000
Frachtowiec ochrzczono Guanyin, od imienia chińskiej bogini miłosierdzia,
lecz czy można się dziwić, że jego załoga poczuła się w końcu opuszczona przez
swoją patronkę?
Wypłynęli o dwudziestej z portu w Kuching w Malezji Wschodniej, unosząc na pokładzie
towarowym piętnastometrowego, zwodowanego przed pół wiekiem parowca olej palmowy i przy-
prawy. Towary opatrzone były listami przewozowymi informującymi, że produkty przeznaczone są do
sprzedaży hurtowej w Singapurze. Mimo zacinającego nieustannie deszczu, porywistego wiatru i
ograniczonej widoczności morze było względnie spokojne, więc pilot nakazał utrzymywać stałą
prędkość piętnastu węzłów niemal natychmiast po tym, jak statek odbił od nabrzeża. Spodziewał się
spokojnego rejsu, a po jego zakończeniu - długiej pijackiej nocy w portowym barze. Nawet teraz,
podczas pory deszczowej, główny szlak wychodzący z tego portu zdawał się krótki i prosty. Pokonanie
cieśniny, a następnie krótkiej trasy wiodącej wzdłuż brzegu do nabrzeża w dzielnicy Sembawang po
północnej stronie wyspy zajmowało niespełna cztery godziny.
Około dziewiątej, jako że nie mieli wielu zajęć przed zawinięciem do portu,
czterej członkowie brygady trudniącej się załadunkiem i wyładunkiem towarów
zaczęli grać w karty w ładowni, zostawiwszy na górnym pokładzie pilota i bosmana.
Ten pierwszy nie miał oczywiście wyjścia. Musiał stać przy sterze, jednak ze względu
na jego władcze zachowanie, wyższe uposażenie i wygodny, obity skórą fotel
znajdujący się na stosunkowo obszernym mostku, którego ściany upstrzone były
plakatami przedstawiającymi nagie kobiety, nikt specjalnie się nad nim nie litował.
W przeciwieństwie do pilota bosman cieszył się szacunkiem załogi, tak więc
zaproszono go do gry. Każdego innego dnia Chien Lo przyjąłby z entuzjazmem taką
propozycję, tej nocy jednak postanowił zostać na pokładzie. Jeśli wzięło się pod
uwagę złą pogodę i odpowiedzialną naturę bosmana, nietrudno było zrozumieć, że
zdecydował się czuwać nad ładunkiem, kiedy w każdej chwili silny wiatr mógł
poluzować mocujące go liny i zmyć z pokładu.
Około dwudziestej drugiej tropikalna ulewa nieco zelżała. Wyglądało na to, że
to tylko przejściowa poprawa pogody, więc Chien oparł się pokusie zejścia pod
pokład i dołączenia do pozostałych członków załogi. Kłopoty bardzo cierpliwie
czekają na twoją nieuwagę, mawiała jego żona. Mimo to bosman zdecydował, że to
 
dobry moment, by zrobić sobie przerwę na papierosa.
Jego droga, ukochana żona mawiała także - a zawsze chętnie służyła dobrymi
radami - że kiedy to tylko możliwe, należy korzystać z wszelkich drobnych
przyjemności, jakie oferuje życie.
W chwili, gdy Chien Lo przytykał zapałkę do papierosa, dwa pontony
motorowe marki Zodiac wyłaniały się z sitowia i namorzynów otaczających maleńką
wysepkę znajdującą się właśnie mniej więcej czterdzieści stopni na wschód od dziobu
frachtowca. Wyposażone w płetwy stabilizujące i napędzane wyciszonymi
dziewięćdziesięciokonnymi silnikami mknęły z prędkością niemal pięćdziesięciu
węzłów - wystarczająco szybko, by w kilka minut dotrzeć do burty Guanyin. W ich
kilwaterze powstawały fale przypominające smugi kondensacyjne unoszące się za
silnikami myśliwców odrzutowych. Skrawek lądu, z którego wystrzeliły, pochłonęły
wkrótce ciemności.
Bandę tworzyło dwunastu mężczyzn. Przywódcą był potężnie zbudowany
członek plemienia Iban, resztę stanowili rdzenni mieszkańcy południowych wysp. W
każdym pontonie płynęło sześciu piratów. Dwaj spośród nich, których zadaniem było
przycumować do statku, mieli skórzane rękawiczki i zwoje nylonowych drabinek
sznurowych, przyczepione do pasków na wzór wspinaczy górskich. Wszyscy zakryli
oblicza: jedni prostymi brezentowymi workami, w których wycięli otwory na oczy,
nosy i usta, inni starymi szmatami i koszulkami zasłaniającymi po prostu dolne partie
twarzy. Na grzbietach dłoni mieli identyczne tatuaże w kształcie krisu, symbolizujące
ich przestępcze braterstwo. Na wyblakłe, będące w strzępach ubrania mężczyźni
narzucili kamizelki ratunkowe. Uzbrojeni byli w broń maszynową, a w pochwach,
które przytroczyli do pasów, tkwiły sztylety. Gotowi byli bez wahania użyć broni, by
zabić, co mógłby potwierdzić wyraz lodowatej zjadliwości rysujący się na
przesłoniętych twarzach.
Ich dzisiejsze zadanie było nietypowe o tyle, że - w przeciwieństwie do
zwykłych ataków na frachtowce przypuszczanych już wiele razy - nie polegało na
kradzieży przewożonego ładunku czy na ograbieniu załogi z kosztowności, które
można było później sprzedać na czarnym rynku. To wszystko miało być obecnie tylko
dodatkową korzyścią. Bary, burdele i areny walk kogutów w Sibu przez jakiś czas
musiały się obejść bez nich. Teraz mieli opanować statek i doprowadzić go do Singa-
puru, gdzie czekały na nich zupełnie inne zajęcia.
 
Gdy dwa mknące cicho zodiaki dotarły do rufy Guanyin, popłynęły w różnych
kierunkach. Ten, którym płynął przywódca, skierował się ku lewej burcie, drugi
natomiast ruszył wzdłuż prawej. Oba znacznie zwolniły, by dostosować swoją
prędkość do prędkości większej jednostki.
Przez mniej więcej dwie minuty od chwili, gdy pontony zaczęły płynąć obok
frachtowca, szef piratów przyglądał się bacznie swojemu celowi, błądząc wzrokiem
po jego przeżartym rdzą kadłubie. Mężczyzna był ubrany w kurtkę z drelichu, jego
długie, mokre od deszczu, czarne włosy przytrzymywała przepaska, a usta i policzki
zakrywała szeroka, barwna chusta. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po piersiówkę z
tuak, opuścił na chwilę chustę, po czym wypił spory łyk mocnego alkoholu. Raz
jeszcze pociągnął solidnie, otrząsnął się i spojrzał na gwiazdy. Krople mżawki padały
na jego odsłonięte, wysmagane przez wiatr policzki. Wreszcie łyknął ostatni raz,
włożył chustę i skinął głową na niskiego żylastego mężczyznę z drabinką sznurową u
pasa.
- Amir - powiedział i przeciął dłonią powietrze, dając tamtemu sygnał do
rozpoczęcia ataku.
Amir skinął głową, sięgnął między kolana i otworzył pokrywę schowka, który
znajdował się pomiędzy jego siedzeniem a aluminiową podłogą zodiaku. Wyjął ze
skrytki drugą, dwudziestostopową linę. Ta była pojedyncza i zakończona ostrym
hakiem, zwanym niedźwiedzim pazurem. Zwój ułożył w lewej ręce, natomiast
końcówkę z metalowym hakiem przytrzymał w prawej. W końcu wstał, podszedł do
burty od strony frachtowca i szeroko rozstawił nogi, aby możliwie najbardziej zni-
welować skutki kołysania i drgań pontonu.
Przytrzymał stopą wolny koniec liny i rzucił hak w kierunku statku,
pozwalając, by jego ciężar pociągnął za sobą linę. Niedźwiedzi pazur z głuchym
łoskotem zahaczył o nadburcie.
W chwilę później podobny odgłos dotarł do ich uszu z drugiej strony
frachtowca i Amir wymienił z czterema kompanami wyczekujące spojrzenie.
Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Również drugiej grupie udało się
przycumować zodiak do Guanyin.
Chien Lo opierał się łokciami o reling na prawej burcie i palił papierosa, gdy
od strony kajut dobiegł go głuchy odgłos uderzenia. Po chwili z tego samego mniej
więcej kierunku ponownie dotarł do jego uszu taki sam dźwięk.
 
Zmarszczył czoło. Pomyślał z niechęcią, że cisza i spokój są zbyt piękne, by
mogły trwać długo. W tym momencie Guanyin znajdowała się dwadzieścia mil
morskich na południowy wschód od portu docelowego i ociężale pruła fale, omijając
znajdujące się dokoła, wystające na powierzchnię skały, mielizny oraz porośnięty
gęsto tropikalną roślinnością łańcuch maleńkich wysepek należących do archipelagu
Riau. Rozrzucone grupami na rozległym obszarze Morza Południowochińskiego, nie
miały przeważnie nazw i nie były zamieszkane, a Chien zawsze uważał żeglowanie
między nimi za spokojne preludium przed zawinięciem do zatłoczonego portu w
Singapurze.
Popatrzył na morze i zaczął się zastanawiać, czy nie zignorować tego dźwięku
do chwili, kiedy skończy palić. Ale nie potrafił tego zrobić. A co, jeśli źródłem hałasu
jest nie zabezpieczony ładunek, który przewala się po pokładzie?
Chien Lo wzruszył ramionami i wrzucił do wody nie dopalony papieros.
Odpowiedzialność ma swoje minusy, pomyślał, i ruszył, by sprawdzić
zamocowanie ładunku, nieświadomy, że na pokład wśliznęła się zgraja morderców.
W chwilę po sczepieniu pontonu z frachtowcem Amir umocował swój koniec
liny do uchwytu przytwierdzonego do dna zodiaku, po czym obciągnąwszy
rękawiczki, odwrócił się w stronę statku. Umieścił linę między rozstawionymi
nogami, chwycił ją mocno obiema dłońmi, a następnie skoczył, prostując przy tym
kolana i przyciskając linę do ciała, by możliwie najbardziej się napięła.
Podbite gumą buty mężczyzny oparły się o burtę i pirat zaczął się miarowo,
rytmicznie wspinać. Dotarcie na pokład zajęło mu niecałą minutę. Kiedy znalazł się
już na frachtowcu, odwiązał od pasa drabinkę sznurową, starannie przymocował ją do
relingu i wyrzucił za burtę, by mogła ją pochwycić załoga pontonu.
Pirat, który ją złapał, zaczai się szybko wspinać na pokład, kładąc sprawnie
stopy na nylonowych linach tworzących szczeble. Wiedział, że pozostali ruszą za nim
w takich odstępach, by umknąć przeciążenia drabinki.
Kiedy dotarł do jej końca, wyciągnął rękę, chwycił dłoń, którą wyciągał do
niego pierwszy napastnik, i dzięki temu zdołał pokonać nadburcie.
Mężczyzna wspierał się już łokciami o pokład, gdy Chien Lo -sprawdzający
właśnie, co było źródłem tajemniczych głuchych uderzeń, które usłyszał kilka chwil
wcześniej - odkrył ku swemu przerażeniu, że jego statek zaatakowali piraci.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin