Clancy Tom - Bez skrupułów.pdf

(2367 KB) Pobierz
Clancy Tom - Bez skrupulów
Tom Clancy
Bez skrupułów
Tłumaczył: Szymon Maślicki
Data wydania: 1999
Data wydania oryginalnego: 1993
Tytuł oryginału: Without Remorse
 
Podziękowania
Bez ich pomocy nic by z tego nie wyszło: dziękuję więc Billowi, Darrellowi i Pat za
ich „profesjonalne” porady — a także, za to samo, Craigowi, Gurtowi i Gerry’emu.
Aha, i Russellowi, za jego zaskakującą wiedzę.
Już ex post facto podziękowania największego kalibru składam: Shelly, za jej wkład
pracy, Craigowi, Gurtowi, Gerry’emu, Steve’owi P., Steve’owi R. i Victorowi za
wyjaśnienie mi najprostszych spraw.
Przeprosiny
W pierwszym wydaniu „Bez skrupułów” znalazł się fragment wiersza, który trafił do
mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustalić.
Wiersz ten wydał mi się idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle’a
Haydocka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni — dla mnie zawsze będzie z
nami.
Później dowiedziałem się, że tytuł tego wiersza brzmi „Ascension”, a autorką tych
wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z
Minnesoty. Chciałbym skorzystać z okazji i polecić jej wiersz wszystkim studentom
literatury. Mam nadzieję, że jej poezja wywrze na nich równie wielkie wrażenie, tak
jak to się stało w moim przypadku.
Pamięci Kyle’a Haydocka
(5 lipca 1983 — 1 sierpnia 1991)
 
Zważ, gdzie kres, a gdzie źródło jest człowieczej sławy. Mojej — w przyjaciołach,
przez los mi zesłanych.
William Butler Yeats
Arma virumque cano
Wergiliusz
Biada ci wzbudzić gniew w ludziach cierpliwych
John Dryden
 
Prolog
Punkty styku
Listopad
Nie było tak do końca jasne, czy „Camille” był najpotężniejszym huraganem w
historii czy tylko największym tornadem, ale tak czy owak, poradził sobie bez trudu z
platformą wiertniczą, nad którą mozolił się teraz Kelly. Nieważne. Butle na plecy,
ostatnie zanurzenie w falach Zatoki Meksykańskiej, i po robocie. Huragan zdruzgotał
wszystkie nadbudówki platformy i nadwerężył wszystkie cztery potężne podpory,
wyginając ich stalowe słupy i kratownice jak makaron. Wszystko, co dało się
bezpiecznie wymontować, już dawno wycięto palnikami i opuszczono na pokład
barki, służącej zarazem jako baza dla ekipy nurków. Nad falami sterczała teraz goła,
stalowa konstrukcja, w której za parę dni mogły się zagnieździć pierwsze ryby. Kelly
dobrze życzył rybom i rozmyślał o nich zeskakując na pokład kutra, którym mieli
dopłynąć do platformy. Zadanie wymagało pracy aż trzech nurków, Kelly był z nich
najważniejszy — był szefem. Płynąc, omówili jeszcze raz kolejność prac. Krążący w
oddali drugi kuter próbował odpędzić licznych rybaków, którzy nie mieli tu
wprawdzie czego szukać — Kelly miał im spłoszyć ryby na najbliższych parę godzin
— ale koniecznie chcieli zaspokoić ciekawość. Faktycznie, będzie na co popatrzeć.
Kelly uśmiechnął się krzywo i z ustnikiem w zębach, wywinął kozła w tył, za burtę.
Pod wodą wszystko wyglądało zawsze trochę niesamowicie, ale także przytulnie.
Słoneczne światło błądziło pod sfalowaną powierzchnią, układając się w kurtyny
promieni wokół stalowych podpór podwodnej konstrukcji. Za dnia widzialność była
w tych wodach doskonała. Wszystkie ładunki wybuchowe czekały przytwierdzone we
właściwych miejscach. Każda kostka miała wymiary piętnaście na piętnaście
centymetrów przy ośmiu centymetrach grubości. Materiał C-4. Kelly i pozostała para
przez ostatnie dni przymocowali ładunki do podpór i ustawili zapalniki tak, aby całą
falę uderzeniową skierować na słupy. Na początek Kelly sprawdził pierwszy rząd
kostek, ten o trzy metry nad dnem, śpiesząc się, bo nie było czasu, żeby marudzić.
Pozostała dwójka płynęła za nim, rozwijając kable i mocując je do kolejnych
zapalników. Nurkowie, którzy pracowali z Kellym, byli miejscowi, zaprawieni w
wyburzaniu podwodnym i wyszkoleni prawie tak dobrze, jak sam Kelly, co nie
zmieniało faktu, że wszyscy skrupulatnie sprawdzali nawzajem swoją robotę. W tej
branży prawdziwego mistrza można poznać po ostrożności i metodycznym stylu
pracy. Z niższym poziomem ładunków uwinęli się w dwadzieścia minut i z wolna
podpłynęli wyżej, raptem trzy metry pod falami, gdzie dokładnie, powoli i starannie
powtórzyli to samo z drugim rzędem. Przy C-4 nie ma co się śpieszyć ani ryzykować.
* * *
 
Pułkownik Robin Zacharias skupił całą uwagę na zadaniu, bo bateria rakietowych
pocisków przeciwlotniczych SA-2 czekała za najbliższym łańcuchem wzgórz. Jej
wietnamska obsługa zdążyła do tej pory wystrzelić salwę trzech pocisków w
poszukiwaniu myśliwców bombardujących, które Zacharias miał dzisiaj ochraniać.
Nawigatorem-obserwatorem pułkownika, czyli człowiekiem na tylnym siedzeniu
jednosilnikowego F-105G Thunderchief, był Jack Tait, podpułkownik i skądinąd
specjalista w zwalczaniu systemów obrony powietrznej. Tait i Zacharias zaliczali się
do współautorów doktryny, którą sami wprowadzali dzisiaj w życie, doktryny
nazywanej Wild Weasel — „Dzika łasica”. Samolot pułkownika zmienił się w łasicę,
która miała przemknąć przez niebo, sprowokować Wietnamczyków do odpalenia
salwy rakiet, a potem zanurkować pod wystrzelonymi pociskami i dopaść wyrzutni
zanim ich obsługa zdąży wystrzelić ponownie. Gra była ostra i bezlitosna. W niczym
nie przypominała łowów, wyścigu między myśliwym i ofiarą. Najbardziej była
podobna do pojedynku dwóch myśliwych, z których jeden jest mały, śmigły i
wrażliwy na każdy cios, a drugi potężny, gruboskórny i nieruchawy. Stanowisko
wietnamskich wyrzutni doprowadzało kolegów Zachariasa do białej gorączki.
Wietnamski dowódca umiał wyczyniać ze swoim radarem prawdziwe cuda i dobrze
wiedział, kiedy go włączać, a kiedy siedzieć cicho. Robin nie wiedział, z którym kon-
kretnie wietnamskim sukinsynem ma do czynienia, lecz wystarczała mu w zupełności
wiedza, iż ten sam przeciwnik w zeszłym tygodniu strącił już dwa F-105G z
dywizjonu pułkownika. Nic dziwnego, że gdy tylko góra wydała rozkaz, by wznowić
naloty w tym sektorze, Zacharias sam przydzielił sobie to zadanie, zresztą
najzupełniej zgodne z jego wiedzą i umiejętnościami. Zacharias specjalizował się w
rozpracowywaniu, forsowaniu i niszczeniu systemów obrony powietrznej. Zajęcie
wymagało szybkości, refleksu i wyobraźni przestrzennej, a dla zwycięzcy główną
nagrodą było to, że przeżył.
Zacharias ciągnął nisko, na stu pięćdziesięciu metrach, i nie żałując ciągu. Dłoń, na
dobrą sprawę, przesuwała drążek odruchowo, bo wzrok Zacharias zdążył skupić na
białych krasowych pagórkach przed nosem, a słuch na tym, co meldował mu z
tylnego fotela jego obserwator.
— Mamy go na dziewiątej, Robin — usłyszał od Jacka. — Maca teren, ale nas
jeszcze nie wyłapał. To co, w skręt i niżej, nie?
Zacharias wiedział już w tym momencie, że nie zrobią „skoku tygrysa” i nie znurkują
na wyrzutnię ze średniego pułapu. Próbowano tego tydzień temu. Błąd był
kosztowny: zginął jeden kapitan, jeden major, maszyna strącona... Al Wallace
pochodził z tego samego miasta, z Salt Lake City... Znali się z Zachariasem od lat...
Niech to diabli! Pułkownik zagryzł wargi, zapominając nawet, że zwykle stara się nie
przeklinać, nawet łagodnie.
— Spróbuję go podbechtać — oznajmił i przyciągnął do siebie drążek sterowy.
Thunderchief wyskoczył prosto w niewidzialny stożek radarowych promieni nad
doliną i czekał cierpliwie, co dalej. Dowódcę baterii z pewnością wyszkolono w
Rosji. Nikt nie wiedział dokładnie, ile samolotów ma na koncie Wietnamczyk — na
pewno więcej niż powinien — lecz skoro tak było, z pewnością odczuwał z tego faktu
wielką dumę, a duma potrafi w takich sytuacjach doprowadzić do nieuwagi i zguby.
— Odpalili... Puścili w nas dwie rakiety, Robin — ostrzegł Tait znad swej konsoli za
plecami Zachariasa.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin