W rezerwacie średniowiecza.pdf

(185 KB) Pobierz
Microsoft Word - W rezerwacie .redniowiecza.doc
W rezerwacie średniowiecza
Statystyki mówią: w polskich zakonach spędza pokutnicze życie około dziesięć tysięcy męż-
czyzn oraz ponad trzydzieści tysięcy kobiet. Co roku wstępuje ich w klasztorne progi średnio
osiemset.
Statystyki nie opowiadają o tym, ile tragedii, cichych wyrzeczeń, brutalnego łamania godno-
ści ludzkiej, ile podłostek, pospolitego draństwa i dramatycznych pomyłek kryją te czcigodne
mury.
Milczy o tym kler na ambonie, milczy katolicka prasa, milczą ci, którzy zdruzgotani, sponie-
wierani opuszczają klasztorne cele, uciekając wstydliwie w świat ludzi świeckich. Rozgoryczeni
na własną naiwność młodych lat. Z pretensjami do starszych: Czemu nas nie ostrzegliście?
Zróbmy wyjątek. Zajrzyjmy za kurtynę milczenia. Publikujemy dziś, autentyczne zwierzenia
siostry zakonnej, która trzynaście lat spędziła w mniszej celi, by w końcu powiedzieć sobie: stra-
ciłam tu daremnie młodość i jej najpiękniejsze lata… Zwierzenia te, opracowane przez Romana
Sądeckiego, publikujemy za „GŁOSEM KOSZALIŃSKIM”.
N ocną porą, na stacji kolejowej małego miasteczka podeszła do milicjanta młoda zakonnica.
Na jej twarzy widać było nerwowe wyczerpanie, ślady łez. Nie to jednak tak bardzo zdumiało
dzielnicowego, nie nerwowe gesty, znamionujące stan psychicznego wzburzenia ani strój zakon-
ny w nieładzie. Przyczyną zdziwienia były słowa siostry zakonnej, słowa wykrzykiwane jednym
tchem:
- Panie milicjancie, niech mnie pan zastrzeli! Co panu to szkodzi! Pan jest komunistą, nie
wierzy pan w Boga, więc co panu to szkodzi. Nikt nie będzie widział, niech pan to zrobi! Ja nie
mam odwagi, nie mam odwagi…
- Niechże się siostra uspokoi! O co tu chodzi? Proszę mówić spokojniej.
- Nie mam odwagi, panie milicjancie! Chciałam się rzucić pod pociąg, ale nie mam odwagi…
Histeria? Tak. Przez trzynaście lat pobytu w klasztornych murach narastała ona powoli,
przechodziła różne ewolucje, od ślepej, zwierzęcej pokory, do buntu i rozpaczy. Noce ciężkie od
niepokoju, dni pełne wątpliwości, tygodnie, miesiące, lata spędzone na klęczkach, z głęboką wia-
rą i uporem: chcę zostać świętą!
Milicjant, chociaż niewierzący, miał inny pogląd na tę sprawę niż zakonnica.
ROZDZIAŁ I
O zakonnym powołaniu, gniewnej ciotce, atomowej bombie, żółtym kapelusiku
i nieskromnych spojrzeniach chłopców
Komuniści – mówiono mi od wczesnych lat młodości – zabijają wiarę w Boga, depczą god-
ność ludzką, pozbawiają własności prywatnej, zakładają kołchozy i głoszą konieczność krwawych
rewolucji, wzajemnego zarzynania się ludzi w imię jakichś tam ideałów. Nienawidziłam więc
bardzo komunistów. Miałam wtedy piętnaście lat i strasznie mądrą receptę naprawy tego świata.
Wszystko w tym wieku jest proste i oczywiste. Że też starsi nie mogą zrozumieć!…
Kiedy przyszła pierwsza myśl: pójdę do klasztoru? Pamiętam ten dzień. Siedziałam w szkol-
nej ławie, poplamionej czarnym atramentem. To było w Sudetach. Za oknem rozciągał się wyso-
ki grzebień gór, pokryty zieloną malowanką lasów. Nasz wychowawca, starszy człowiek, legioni-
sta, opowiadał nam z przejęciem, że na koreańskiej ziemi leje się krew i wkrótce świat na połowę
rozłupią atomową bombą. Ludzie stopią się niczym skwarki, a wody w oceanach wyschną. Do
tego wnet dojdzie.
Po powrocie do domu zapytałam swoją ciotkę, czy to prawda, że kulę ziemską można rozłu-
pać atomową bombą.
Krewna długo się zastanawiała. Zawsze się tak zastanawiała, gdy miała coś ważnego powie-
dzieć. W końcu odrzekła, że taka możliwość istnieje, bo Pan Bóg rozgniewał się na ludzkość za
tyle nieprawości i zła, które szerzy się z winy niedowiarków. Już królowa Saba, największa pro-
rokini wszechczasów, przepowiedziała wyniszczenie ludzkiego plemienia.
Wtedy przyszła refleksja; po co w takim razie się uczyć, zabiegać o przyszłość, doraźne cele,
skoro i tak za te kilka marnych lat albo wcześniej, wszystko obróci się w spalone wiórka. Za radą
ciotki postanowiłam stale żyć w stanie łaski uświęcającej, aby w wypadku nagłej śmierci mieć
zagwarantowany wieczny pobyt w niebie. Najlepiej do tego celu nadawał się klasztor.
Czy tylko ta myśl zawiodła mnie w klasztorne progi? Wielbiłam życie ciche, pustelnicze, mo-
notonne. To znów gorąco pragnęłam, aby stać się szaleńczo odważną, nieugiętą obrończynią
wiary świętej. O, gdybym mogła zostać drugą Joanną d’Arc!
Pięknie byłoby zginąć jak Joanna d’Arc i zostać ogłoszoną świętą. Z drugiej jednak strony
śmierć w płomieniach jest mało pociągająca.
Ilekroć spotykałam na ulicy siostry zakonne, serce zaczynało mi bić żywiej. Narastało we
mnie przekonanie, że tylko pośród nich mogę stać się szczęśliwą. Podobnie myślało pięć moich
koleżanek. Coraz rzadziej plotkowałyśmy o chłopakach, coraz częściej pojawiał się w naszych
pogwarkach temat świętego życia. Ulubioną naszą lekturą były żywoty świętych. Ileż to radości
nam sprawiło, gdy pewnego niedzielnego przedpołudnia, po sumie, podeszła do nas siostra z
pobliskiego klasztoru i wciągnęła w rozmowę. Obiecała nam pokazać, jak się tam żyje, pracuje.
Skorzystałyśmy z zaprosin i potem byłyśmy jeszcze bardziej niż dotąd zachwycone taką piękną
drogą życia.
Gdy skończyłyśmy szkołę podstawową, cała nasza piątka przerwała dalszą naukę, ponieważ –
jak nas przekonywano – w gimnazjum uczą marksizmu i możemy stracić wiarę. Jeśli koniecznie
chcecie się uczyć, zapiszcie się do przyklasztornej szkoły! – poradziła znajoma zakonnica.
Jedna z nas – Ela – dowiedziała się, że w Chojnicach, w województwie bydgoskim, jest
klasztor, który prowadzi szkołę mariańską: uczą tam gospodarstwa domowego, pieczenia i goto-
wania, koronkarstwa, krawiectwa, pracy w ogrodzie. To mi odpowiadało. Miałam rodziców i
krewnych w Bydgoskiem.
- Z tym powołaniem różnie bywa! – doradzali znajomi. - Gdyby któraś w trakcie okresu
szkolnego zmieniła zamiar poświęcenia się Bogu, to będzie miała przynajmniej tę korzyść, że
posiądzie gospodarskie umiejętności.
Nauka w szkole była jednoroczna i przez klasztor traktowana jako juwenat – przygotowanie
młodych dziewcząt do służby Najwyższemu.
Mama wydawała się być dumną ze mnie, kiedy jej objawiłam swą ostateczną decyzję. Ojciec
jednak trochę się sprzeciwiał: Dziewczyno, opamiętaj że się! Przecież to więzienie! Na całe życie!
W końcu jednak uległ i pojechał do Chojnic, aby omówić warunki przyjęcia do pensjonatu. A
były one następujące: co miesiąc dostarczyć do kuchni trzy kilogramy tłuszczu, przywieźć jedno-
razowo cztery kwintale kartofli oraz zapłacić kwotę pięć tysięcy złotych – w comiesięcznych ra-
tach. Dostojne przełożone zwróciły przy tym uwagę, że im więcej dostarczać będzie prowiantu,
tym milsza niebiosom stanie się juwenatka.
Przyjechałyśmy tu niemal wszystkie w kapelusikach, bo wtedy taka panowała moda wśród
dziewcząt. Miałyśmy kolorowe sukienki. Siostra Karola, po serdecznym przywitaniu, bardzo nas
zawstydziła:
- Jakże to, dziewczynki? W pensjonacie trzeba się ubierać skromnie, a nie tak pstro, jak te
papużki. Zdejmijcie te kapelusiki, bo nasza opiekunka – Matka Boska – pomyśli o was coś nie-
ładnego.
Przyszła też siostra Ignacja, aby nas zobaczyć. Odpowiadałyśmy skromnie na pytania: czy
rodzice są religijni, czy ktoś z krewnych nie należy do partii, milicji, innych świeckich organiza-
cji? Czy należałyśmy do ZMP lub harcerstwa? Dlaczego chcemy wstąpić do klasztoru? Czy cało-
wałyśmy się już z chłopakami? Czy nasi rodzice są bogaci?
Przyzwyczaiłyśmy się wkrótce, do życia w klasztornym pensjonacie.
Dni były podobne do siebie, niczym paciorki różańca. O świcie dzwonek podrywał z łóżek,
akurat wtedy, gdy najlepiej się spało. Długie poranne modlitwy, śniadanie, zajęcia szkolne, czy-
tanie ksiąg świętych, modlitwy przed obiadem i po obiedzie, znowu lekcje lub inne zajęcia. Pół
godziny rekreacji w refektarzu, gdzie można swobodnie ze sobą pogawędzić. Dzwonek na wie-
czorne modlitwy: różaniec, drogi krzyżowe, rachunek sumienia, akt skruchy, silentium - cisza
nocna. I znów nad ranem ostry dźwięk dzwonka…
Regulamin był surowy. Listy podlegały klasztornej cenzurze. Czasem prowadziło się nas na
spacer. Szło się w kolumnie dwójkowej. Na przedzie kroczyła najczęściej siostra Gabriela, arier-
gardę stanowiła siostra Ignacja. Gdy kolumna marszowa była zbyt długa, wówczas brało się do
pomocy trzecią siostrę, której obowiązkiem było iść w środku kolumny. Nie było wolno nam
rozmawiać. Jeśli w pobliżu przechodzili chłopcy, siostra Gabriela dawała znać dzwoneczkiem, że
mamy natychmiast spuścić oczy ku ziemi. Chłopcy bowiem zazwyczaj mieli grzeszne spojrzenia i
lubili dowcipkować. W zbyt trudnych sytuacjach padał rozkaz rozpoczęcia pobożnego śpiewu, by
zagłuszyć żarty bezbożnych swawolników.
Obawy naszych opiekunek wydawały mi się słuszne. Z powodu chłopców, w naszej mariań-
skiej szkole, liczącej około 90 dziewczynek, powstały kolosalne spustoszenia. Zwłaszcza kontakty
listowe przez poste-restante, nie objęte klasztorną cenzurą, stanowiły znaczne niebezpieczeń-
stwo. Dziewczęta jedna po drugiej zrezygnowały ze swego powołania i uciekały do świeckiego
świata, do swoich chłopców.
Pod koniec roku z naszych szeregów zostało zaledwie kilkanaście kandydatek do drugiego
kręgu klasztornego wtajemniczenia.
ROZDZIAŁ II
Opowieść o radościach powitania, pokorze segregacji i modlitwach krzyżowych
Do Orlika przyjechałyśmy w dzień świętego Ignacego. Tutejszy klasztor, nowo wybudowany
po wojnie, kaplica, zabudowania gospodarcze, ogród, zrobiły na mnie dodatnie wrażenie.
Było nas dwanaście postulantek. Przyjechałyśmy razem z siostrą Ignacją, która obchodziła
właśnie uroczystość imienin. Nasz wóz konny, ogumowany, ustrojony zielenią, wjechał w po-
dwoje klasztoru. Wysypałyśmy się z niego z radosnym świergotem niczym stadko kuropatw.
Przełożona prowincjonalna, najwyższa zwierzchność klasztoru, przywitała nas na progu łaciną.
Klasztor w Orliku - Zgromadzenie SS Franciszkanek od Pokuty i Miłości Chrześcijańskiej,
założony został przez Niemki. Jego regulamin jest nieco inny niż w pozostałych zgromadzeniach.
Nawiązuje on do tradycji siedmiu wieków, do tych początków, kiedy to Franciszek z Asyżu, za-
kładając pierwszy zakon swe reguły, starał się przeciwstawić uciechom świata poprzez ćwiczenie
w pokorze i ubóstwie, pracy i miłości bliźniego. Te właśnie cnoty miałam zamiar pielęgnować
szczególnie. Bardzo mi się podobały.
Siostry zakonne stały długim szeregiem pod ścianą, jedna obok drugiej. My – po przeciwnej
stronie. Przełożona prowincjonalna matka Rafaela z pochodzenia Niemka, łamaną polszczyzną
podkreśliła rangę klasztornego życia. Służba Bogu w zakonie jest najważniejszym zaszczytem,
jaki można sobie wyobrazić. Łatwiejsza droga do zbawienia. Habit upiększa i odmładza. Zmarsz-
czone czoło jest zakryte. Siwizny nie widać. Zakonnice zawsze wyglądają młodo, bo ta młodość
jest wewnątrz nas i będzie aż do śmierci, amen.
Ceremoniał powitania, wzruszenie, łzy. Podano do stołu placek i kawę.
Pierwsze nowinki, pouczenia. Posiłki jada się wspólnie w refektarzu, gdzie na głównej ścianie
widnieje ogromny krzyż z Chrystusem i kilka obrazów z męką pańską. Długie stoły i źle heblo-
wane krzesła uzupełniają umeblowanie tej sali. Do refektarza przychodzi się w skromnej posta-
wie, na pierwszy sygnał dzwonka. Siostry, które się spóźniają, w myśl regulaminu, powinny
upaść na kolana i z rozkrzyżowanymi ramionami odmówić głośno „De profundis”.
Nie wolno jeść ani pić poza refektarzem. Jedzenia nie należy traktować jako przyjemność,
lecz jako smutny obowiązek wobec zmęczonego ciała, pozbawionego sił.
Siadało się według starszeństwa i zajmowanych stanowisk. Nie wolno się w tym pomylić, bo
dla ćwiczenia pokory każą usiąść na ziemi i posilać się w tej niewygodnej pozycji.
Najpierw więc zajmowała honorowe miejsce przy stole matka prowincjonalna, potem – mat-
ka lokalna oraz inne matki przełożone, dalej – jej asystentki, mistrzynie postulantek i nowicju-
szek, siostry profeski – w zależności od wykonywanych zajęć, siostry zajmujące się czarną robotą
w polu i oborze, na końcu – my, postulantki. Dzbany, miski, garnuszki, były gliniane. Chleb
układało się na prostych deseczkach. Do wszelkich potraw obowiązywała jedynie łyżka; widelec i
nóż – to dogadzanie żołądkowi, który jest grzeszny w swych zachciankach. Nie wolno było roz-
mawiać, jeśli nie wymagała tego bardzo pilna potrzeba.
Mieszkanki klasztoru, które w danym dniu zgrzeszyły przeciw cnocie posłuszeństwa, wyka-
zały brak delikatności, szacunku wobec przełożonych lub starszych wiekiem, w myśl regulaminu,
muszą podczas wspólnych posiłków brać nie ze stołu, a z podłogi chleb i wodę – przez dwa dni.
Bardziej urozmaiconych potraw w dniu kary – regulamin nie przewidywał.
Śpiewy i modlitwy – w języku łacińskim, często – niemieckim, nader rzadko w polskim. Pol-
ska mowa jest tu niemile widziana, traktowało się ją jako prymitywny acz niezbędny środek po-
rozumienia się z siostrami i postulantkami, stojącymi na najniższym szczeblu tej swoistej drabi-
ny hierarchicznej.
W pierwszy dzień pobytu w Orliku podano na obiad smażone kartofle i mleczną zupę, tu-
dzież chleb. Po posiłku odśpiewałyśmy psalmy dziękczynne. Siostry profeski – te po ślubach
wieczystych – poszły odprawiać brewiarz, a my – postulantki – strugać kartofle na dzień jutrzej-
szy. Po trzech godzinach dzwonek znów nas zgromadził w refektarzu, gdzie klęcząc otrzymywa-
łyśmy błogosławieństwo przełożonej Rafaeli i udałyśmy się na modlitwy wieczorne do kaplicy.
Modlitwy trwały długo i wydały mi się wyczerpujące. Tym lepiej smakowała kolacja. I znów mo-
dlitwy dziękczynne.
Rozdzieliłyśmy się potem na dwie grupy. Podczas tych modlitw zwanych dyscypliną obowią-
zywały pewne czynności o charakterze pokutniczym. Każda z sióstr ma przy sobie rzemień, a
raczej wiązkę rzemieni z węzełkami. Odwija się rękaw i w zależności od tego, jak wielka jest mi-
łość do Boga, profeski, mocno lub mniej mocno, bije się tym w rękę, odmawiając słowa przepi-
sane regulaminem.
Postulantki, jako element niedojrzały, nie dopuszcza się do tego rodzaju praktyk. Nas obo-
wiązywały modlitwy krzyżowe w kaplicy. Klęczy się na zimnej podłodze mając rozkrzyżowane
ręce celem większego umartwienia. Odmawia się sześć razy ojcze nasz, sześć zdrowasiek i sześć
chwała ojcu. Potem – dla zachowania cnoty czystości – dodatkowo trzy zdrowaśki. W razie więk-
szych pokus cielesnych, należy zwiększyć ilość zdrowasiek. No i marsz – do celi: spać! Silentium!
Opiszę teraz klasztorną celę. Zgodnie z franciszkańskim ubóstwem, jest ona urządzona w
sposób nadzwyczaj oszczędny i skromny. Żelazne łóżko z pościelą, umywalka, krzesło, szafa,
krzyż, dwa obrazy, w tym jeden z aniołem stróżem, miska do mycia, odzież do codziennego użyt-
ku. Resztę odzieży, tej lepszej, przechowuje się w przeznaczonym specjalnie miejscu w innej czę-
ści klasztoru. Zabronione jest przechowywanie w celi pieniędzy, żywności, książek, atramentu,
artykułów piśmiennych, zabawek.
Już na drugi dzień miałyśmy okazję się przekonać, że modlitwy nie będą naszą główną dzia-
łalnością w tym klasztorze. Od świtu rwałyśmy len na polu. Gwoli zyskania na czasie, zostałyśmy
zwolnione z 3-godzinnych paciorków.
- Moje drogie – pouczyła nas mistrzyni postulantek – najpiękniejszą modlitwą jest właśnie
praca. Ona człowieka uszlachetnia, podnosi na wyżyny doskonałości. A gdy do tej najpiękniejszej
z modlitw dołączymy myśli o rzeczach wiecznych, szczęściu w niebie, to taka postawa zasługuje
na zapłatę po śmierci.
Rwałyśmy więc len w pocie czoła i przekonywałyśmy się nawzajem, że taki właśnie punkt wi-
dzenia jest bodaj najsłuszniejszy.
Jak się potem okazało, ta najpiękniejsza z modlitw była głównym obowiązkiem postulantek i
niektórych profesek. Aby ten piękny rodzaj modlitwy był z całą powagą traktowany; do klasztoru
przyjmowało się jedynie dziewczęta młode i zdrowe. Wyjątki w tej regule zdarzały się rzadko.
ROZDZIAŁ III
O kopaniu gliny, pogardzie życia i klasztornej sprawiedliwości
Przy klasztorze w Orliku było sto hektarów ziemi, którą trzeba było uprawiać. Jakże odpo-
wiedzialne zajęcie w ogrodzie, sadzie, w hodowli, pralni! Robiło się od świtu do nocy. Z tamtego
wczesnego okresu najwięcej utkwiła mi w pamięci robota w ogrodzie. Ziemia tu była nie najlep-
sza, piaszczysta. Aby poprawić jej strukturę, woziłyśmy koniem glinę z odległej glinianki i rozsy-
pywałyśmy ją mieszając z tymi piachami w ogrodzie. Nielekka praca. Dzień rozpoczynał się
przed piątą, spać kładło się po godzinie 22.
Pewnego dnia omal nie doszło do katastrofy. Kopałyśmy glinę w głębokim dole. W pewnym
momencie ziemia się z góry obsunęła, zasypując mnie, siostrę Leonardę, Zytę i kilka innych.
Mimo ogólnych potłuczeń, trzeba było pracować dalej. Wieczorem poskarżyłyśmy się przełożo-
nej. Nastąpiło żenujące milczenie. Po długiej chwili usłyszałam odpowiedź. Głos przełożonej był
spokojny, opanowany.
- Dziecko drogie, co ty wygadujesz! Przecież to najwyższe szczęście, gdy ktoś zostanie wcze-
śniej odwołany z tej służby ziemskiej na drugi świat!
Bardzo się wtedy zawstydziłam. Bo przecież zgrzeszyłam naiwną niekonsekwencją. Jeśli tak
gorąco pragnęłam w głębi serca zostać kiedyś świętą, oddać życie za wiarę, to jakże mogłam
wnosić podobną skargę?
Niektóre postulantki i nowicjuszki, głównie te z bogatszych rodzin lub legitymujące się nie-
mieckim pochodzeniem, bywały zwalniane od pracy fizycznej, brudnej. Takim przywilejem wy-
różniano też osoby, które przeznaczono do studiowania teologicznych mądrości: miały zostać
uczonymi w sprawach wiary, zajmować się pracą umysłową. Przełożone szukały wtedy jakiegoś
pretekstu, by ominąć klasztorny regulamin zobowiązujący do pracy. Kiedyś matka przełożona
prowincjonalna Rafaela poleciła siostrom Klarycie i Beatryczy udać się na strych zabijać muchy.
Rafaela urządziła tam bowiem coś w rodzaju pracowni malarskiej. Takie miała hobby – malowa-
nie świętych męczenników, poddawanych przemyślnym torturom. Beatrycze i Klaryta miały
więc w tym dniu odpędzać muchy, siadające na świeżej farbie.
Nie bardzo się to podobało siostrom-robotnicom. Tym bardziej, że owe wypieszczone i wy-
znaczone do wyższych celów siostrzyczki miały przykazane, aby zanadto nie przyjaźnić się ani
spoufalać z nami – pracownicami folwarcznymi.
Zgromadzenie zakonne Franciszkanek przybyło do Polski z Niemiec. Inicjatorkami i założy-
cielkami prowincjatu w Orliku były oczywiście Niemki. One więc miały największe przywileje.
Przychylnie patrzyło się również na siostry, które aczkolwiek urodziły się Polkami, chętnie jed-
nak rozmawiały po niemiecku, wychwalały niemiecką kulturę i wysoki poziom cywilizacyjny
Niemiec. O ojczystym kraju należało się wyrażać pogardliwie. To było traktowane przez niemiec-
kie przełożone jako oznaka dojrzewania, wyróżnik właściwej postawy światłej zakonnicy.
Ja z góry byłam przeznaczona do czarnej roboty na wielkim gospodarstwie. Niezależnie od
tego, czy padał deszcz, paliło słońce, sypał śnieg, doskwierał mróz, zawsze pracowałam przy go-
spodarstwie.
- Życie jest takie krótkie – powtarzała nam przy każdej okazji przełożona Rafaela. - Nie ma
co żałować tego żywota na ziemi, dlatego chętnie wyniszczajcie się na większą chwałę Boga.
Zdarzyło się, że kiedyś ogromnie przemęczona wpadłam w zdenerwowanie słysząc takie sło-
wa. Powiedziałam wtedy:
- Droga matko, jeśli te słowa są wartościowe, a są nimi na pewno, to czemu my musimy ha-
rować, smagane deszczem i zimnym wiatrem, zaś inne siostry w tym czasie przebywają w cie-
płym pokoju i kontrolują nas przez okno? Pracujmy wszystkie razem, bo wszystkie jesteśmy
równe wobec Boga.
Otrzymałam natychmiastowe polecenie, aby się wyspowiadać z grzechu nieposłuszeństwa i
pychy.
Gdy po raz pierwszy odwiedził mnie w Orliku ojciec, musiałam na nim zrobić ujemne wraże-
nie. Przyszłam na to spotkanie prosto od łopaty. Twarz miałam pomazaną błotem. Mokra od
potu i deszczu. Wydało mi się wtedy na chwilę, że zobaczyłam w jego oczach łzy.
- Słuchaj moja droga! – powiedział mi odwracając się do okna. - Ogromnie zmizerniałaś na
buzi. Jeśli ci tu źle wracaj natychmiast do domu! Ludzie w pociągu mi opowiadali, że was, mło-
de, pędzi się do najuciążliwszej roboty, często o głodzie i chłodzie.
Skłamałam ojcu. Powiedziałam, że jestem ogromnie szczęśliwa; pracą i wyrzeczeniem mogę
zasłużyć sobie na prawdziwe szczęście w niebie.
Zresztą, czy to było duże kłamstwo? Wtedy, zdaje się, mimo różnych przykrości, podobnie
rozumowałam a nawet wmawiałam sobie, że faktycznie jestem szczęśliwa. Było więc w tych mo-
ich słowach trochę prawdy, lecz chyba nie za dużo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin