(Córy Życia 27) - Czas zarazy - May Grethe Lerum.pdf

(836 KB) Pobierz
Lerum May Grethe - Córy Życia 27 - Czas zarazy
MAY GRETHE LERUM
CZAS ZARAZY
Cykl Córy Życia 27
Z norweskiego przełożyła Anna Marciniakówna
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Vildegard w Lyster, przed dniem świętego Jana 1756
Skończył się lokalny ting, był początek lata, zaledwie trzy dni przed świętym
Janem. W jasne noce widywało się teraz niespokojnych, biegających po okolicy
młodych mężczyzn. Nie wszystkie panny wyszły już z inwentarzem na górskie
pastwiska i nie wszyscy ojcowie z równą zaciekłością strzegli wejścia na strychy
lamusów, gdzie zwykle sypiały niezamężne dziewczyny. Gadano nawet, że pastor
Cimber, który surowo i nader twardą ręką od ponad dwóch lat rządził tutejszą parafią,
bywał, w niezbyt trzeźwym stanie, widywany w pobliżu panieńskich strychów w
sąsiadujących z parafią gospodarstwach. Wprawdzie pastor niedługo skończy
pięćdziesiąt lat, ale włóczył się po świecie jako kapelan okrętowy i jakoś nigdy nie
znalazł sobie żony. Ale panny, które w takie noce leżą pięknie wystrojone i czekają na
odgłos kamienia stukającego w ścianę lub drapania młodzieńczej dłoni w drewniany
węgieł, nie bardzo by się ucieszyły właśnie z jego wizyty.
Reina Ravisdatter Vildegard nie myślała jeszcze o takich sprawach.
 
W ciągu tych dziewięciu lat, które przeżyła, zdążyła się wielokrotnie
przekonać, że równi jej wiekiem chłopcy nie są najciekawszymi towarzyszami zabaw.
Oni by tylko wykopywali robaki i siedzieli z wędką na brzegu albo biegali jak wariaci
i z patykiem w dłoni toczyli przed sobą obręcz beczki po twardej drodze. Pocili się,
wrzeszczeli i hałasowali, ale Reina niczego zabawnego w tym nie dostrzegała.
Zresztą chyba i tak już wyrosła z dziecięcych zabaw. Na szczęście jej starszy
brat też miał to za sobą, więc przynajmniej z tej strony nie musiała się obawiać
zaczepek ani żadnych niewczesnych pomysłów. Brat był taki sam jak ona, też
najbardziej ze wszystkiego lubił siedzieć w pokoju mamy i czytać książki, których
tam było mnóstwo. Kiedy Reina skończyła sześć lat, mama z powagą oświadczyła, że
zacznie ją uczyć sztuki czytania. Zajęło im to tylko jedną zimę, zaraz potem
dziewczynka nauczyła się po duńsku, co sprawiało jej wielką przyjemność. Pismo
niemieckie i łacińskie tak naprawdę zaczęło ją interesować dopiero ostatnio. Pod tym
względem Benjamin bardzo ją wyprzedzał, on w jej wieku miał już za sobą cały
katechizm i piękne książki pana Linneusza na temat roślin. Ale też on jest od Reiny o
całe trzy lata starszy, a poza tym jest, oczywiście, o wiele mądrzejszy.
Ostrożnie zeszła w dół na drogę, przeniknął ją dreszcz, gdy znalazła się w
miejscu, w którym kiedyś wywrócił się powóz wiozący orszak ślubny. Jej ukochani
rodzice też siedzieli w tym powozie razem z prababcią Marją, beznadziejnym panem
Remmermannem, dziadkiem Bendikiem i Heleną. To właśnie oni, Bendik i Helena,
mieli brać ślub. No i zdarzył się taki okropny wypadek, odpadło koło od powozu, i
wszyscy razem stoczyli się na łeb na szyję z wysokiej skarpy w stronę rozpadliny przy
korycie rzeki. Na szczęście przygoda dobrze się skończyła. Tylko mamie została
blizna nad okiem, brew jest stale lekko uniesiona, co sprawia, że mama, kiedy się
zamyśli, przypomina ptaka.
Na drodze do wsi kościelnej Reina nie spotkała nikogo. Spokojnie przeszła
obok dużych zagród na równinie i wyminęła wielki dąb, bardzo stary, pełen dziupli i
kryjówek. Prababcia Marja mówiła, że to drzewo szczęścia. Należy wpełznąć do
jednej z dziupli i myśleć o tym, czego się bardzo chce. Można być pewnym, że w
swoim czasie życzenie się spełni.
Reina zawsze pragnęła jednego: żeby ktoś wymyślił lekarstwo na wszystkie
choroby, tak żeby ludzie byli zdrowi. Reina bowiem od wczesnego dzieciństwa
pomagała mamie w izbie chorych i wiedziała więcej o ludzkich bólach i cierpieniach
niż dzieci najbiedniejszego komornika. Najbardziej chorym nawet mama nie umiała
 
pomóc. I ci musieli umierać. Albo na przykład tracili nogę i do końca życia musieli
skakać na jednej, podpierając się kijem, i żebrać o jedzenie, bo nie mogli pracować.
Nawet małe dzieci pluły krwią, robiły się coraz bardziej żółte, ich skóra stawała się
przezroczysta i nie pomagały im ani napary mamy, ani kosztowne lekarstwa z apteki
w Kopenhadze.
Ale pewnego dnia jej marzenie zostanie spełnione, nigdy nie przestawała w to
wierzyć. Kiedy pytała o to tatę, on też kiwał głową i mówił, że owszem, teraz jest tyle
mądrych kobiet i mężczyzn, zajmujących się tymi sprawami, że z pewnością zagadka
zostanie rozwiązana. Czasy się zmieniają, dziś nikt już prawie nie wierzy, że ludzie
chorują dlatego, bo wstępuje w nich zły duch lub siła nieczysta. Ich wychudłym
ciałom też pomaga się coraz lepiej. Łatwiej je wyreperować, chociaż, oczywiście nie
tak łatwo, jak cieśli wymienić zbutwiałą belkę w domu, czy też kowalowi, kiedy
naprawia złamaną podkowę.
O tych wszystkich sprawach można czytać w książkach. Można się też
nauczyć o wiele więcej, na przykład tego, że Ziemia jest kulą i że nikt z niej nie spada
dlatego, że ona się bardzo szybko obraca. W to akurat stara Asta nijak nie chce
uwierzyć, ale kiedy Reina pokazała jej obrazek w pięknym atlasie, służąca wbiła
swoje pokrzywione reumatyzmem palce w ławę i błagała Boga, żeby jej nie strącał do
otchłani...
Dziwna historia z tymi książkami. Nawet nauczyciel nie zna spraw, o jakich
ona już czytała na długo przed tym, zanim zaczęła chodzić do szkoły. No, ale jest tyle
innych ciekawych rzeczy, którymi można sobie wypełniać dni, zwłaszcza latem.
Reina musiała się uśmiechnąć, kiedy tak wędrowała sama w stronę Dosen.
Reina bowiem kryje w sercu tajemnicę.
I jest to znacznie ważniejsza tajemnica niż te, z którymi tak się obnosiła
Ingalill, kiedy ostatniej niedzieli przyjechała do nich z wizytą. W gruncie rzeczy to
Reinie trochę żal Ingalill. Jest jej siostrą, ale nie może mieszkać u ich kochanego taty.
Ingalill mieszka u dziadka Bendika, który ożenił się z jej matką, Heleną. Helena ma
najbardziej rude włosy, jakie Reina kiedykolwiek widziała, i prawie zawsze nosi je
rozpuszczone, jakby była młodą dziewczyną albo co. Bendik jest bardzo kochany,
zawsze trzyma w kieszeni coś pysznego. Ostatnio jednak Bendik jest bardzo zajęty, a
rodzynek i lodowego cukru jest już mniej, kiedy muszą się nim dzielić wszystkie
dzieci: Ingalill i Benjamin, bliźniaki Levord i Engebret, no i Reina. Lepiej bywało,
zanim bliźniaki dorosły. Reina jak przez mgłę przypomina sobie, kiedy chłopcy się
 
urodzili, ona miała wtedy trzy lata. Teraz skończyli już po sześć lat, ale wciąż są
okropnie dziecinni. Miała nadzieję, że niedługo wszyscy, razem z tą zarozumiałą
starszą siostrą, wrócą do Meisterplassen. Z takiej siostry jak Ingalill to naprawdę
niewielki pożytek. Ale jej włosy są najdłuższe na świecie, to trzeba przyznać. Z
rudawymi pasmami, które odziedziczyła po matce. Uff, ona w ogóle jest za ładna,
westchnęła Reina, pociągając swoje ciemnobrązowe loki.
Tata nie chciał odpowiedzieć, kiedy zapytała, którą z córek uważa za
ładniejszą. Kiedy jednak zapytała, która jest bardziej do niego podobna, to roześmiał
się i ucałował ją mocno.
- Ty, moja mała Reino. Wszyscy to widzą.
W gruncie rzeczy odpowiedział też i na pierwsze pytanie, myślała Reina. Bo
nikt na całym świecie nie jest taki urodziwy jak jej tata. Włosy ma czarne jak krucze
pióra, w dodatku rzadko je strzyże. Reina uwielbia bawić się nimi, nawijać sobie loki
taty na palce, gładzić tę lśniącą grzywę, która jest mięciutka, a jednocześnie dziwnie
szorstka. Od czasu do czasu tata pozwala, by usiadła za nim i zaplatała mu długie
warkocze. Wtedy jednak mama robi surową minę: - Ludzie wezmą cię na języki,
Ravi, jeśli się w takiej fryzurze pokażesz na wsi. Potraktują cię jak jakiegoś włóczęgę
lub wyrostka, chociaż masz już co najmniej troje dzieci.
Na szczęście śmiała się przy tym, a śmiech mamy jest dźwięczny niczym
śpiew albo szmer wiosennego strumyka. Nie zawsze jednak bywa taka wesoła. Mama
ciężko pracuje, wstaje najwcześniej ze wszystkich.
Reina zwolniła kroku. Było już naprawdę zbyt późno, żeby małe dzieci
wybierały się bez pozwolenia do Dosen. Z izby gospody słychać szum ludzkich
głosów, Dominikus stał w drzwiach, sam jeden dźwigał ciężki antałek piwa.
Dziewczynka bardzo uważnie rozejrzała się wokół i znalazła kryjówkę za
wysokim słupem. Tutaj mogła spokojnie siedzieć i obserwować ludzi kręcących się
koło karczmy, placu tingowego i pomostu.
Jest bowiem jedna rzecz, którą Reina lubi bardziej nawet niż czytanie książek,
Reina uwielbia odczytywać ludzkie twarze.
Zeszli z gór i rozłożyli się obozem wysoko w Dalsdalen, w sporej odległości
od najwyżej położonych zagród. Nie było stąd daleko do wsi kościelnej. W ciągu
jednego dnia zresztą mogli dotrzeć do wielu wsi. A gdyby udało im się zdobyć łódź,
mogliby sprzedawać swoje towary w Marifjaren, w Solvorm, a nawet w daleko
położonej Kinsedalen aż do Gaupne.
 
Mówili o sobie: lud wędrowny, a wśród najstarszych znajdowali się tacy,
którzy już kiedyś odwiedzili Lyster. Handlowali końmi oraz ozdobami ze srebra i
brązu. Kobiety tkały piękne narzuty z nici wełnianych i jedwabne chustki,
sprzedawały je wiejskim gospodyniom, którym niezbyt często nadarzała się okazja
nabywania takich pięknych rzeczy. Dla służących i parobków miały tańsze krajki i
przepaski do włosów z farbowanej wełny. Mężczyźni przynosili skrzynie pełne noży,
wyrabiali misy i naczynia z twardych, starych korzeni. Robili metalowe dzbany do
piwa i wyplatali koszyki z wierzbowych witek. A gdy chcieli, to nie było takiego, kto
by się z nimi mógł zmierzyć na rękę albo dorównać im w robocie. Prawdziwe konie
robocze, czarnowłosi siłacze. Potrafi taki w ciągu dnia oczyścić z głazów i kamieni
parę akrów ziemi, a w dodatku używa swoich koni. Toteż ich zarobki są zwykle
bardzo dobre, biorą nierzadko pięć zwyczajnych dniówek, które dochodzą przeważnie
do ośmiu szylingów. Wprowadzone przed dwoma laty nowe prawo nakazuje każdemu
dziecku komornika, które ukończyło szesnaście lat życia, szukać całorocznej służby.
Bardzo to pogorszyło warunki dla takich, którzy woleli przez pół roku pracować na
dniówki, co dawało im dochody znacznie przewyższające zapłatę za roczną służbę.
Przybycie obcych do Lyster było niczym iskra, która padła na beczkę prochu,
do eksplozji doszło zaraz pierwszego wieczoru.
Reina nie zdawała sobie sprawy z tego, czego jest świadkiem, dopóki ponad
wsią nie rozległo się wołanie:
- Hołota! Hołota nadchodzi! Chrońcie dobytek i kobiety, zamykajcie drzwi
domów!
To Johan Kroken pierwszy zauważył cygański tabor, który niemal tuż po
śladach Reiny zbliżał się do parafii. Dziewczynka w swojej kryjówce odwróciła
głowę, spojrzała tam, gdzie pokazywał dobrze podpity mężczyzna, i jęknęła. Takich
ludzi chyba jeszcze nigdy we wsi nie widziano! Mężczyźni o śniadych twarzach nosili
duże wąsy, a na głowach czerwone i zielone chustki, jak kobiety. Na nogach mieli
ciężkie buciory na drewnianych podeszwach, podkuwane żelazem. Zwróciła uwagę na
spodnie, dużo szersze niż noszą zwyczajni mężczyźni, u kamizelek mieli dla ozdoby
poprzyszywane błyszczące monety. Na szyjach wiązali kolorowe szaliki.
Zdaniem Reiny wyglądali wspaniale.
Wielu z nich jednak zaplatało włosy w długie warkocze, więc mama by
pewnie krzywiła nos i wyrażała się o nich lekceważąco.
- Nie chcę w domu żadnych obieżyświatów, nie! Ani w szpitalu! Johanna
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin