Adam Synowiec - Powrót z przesiadką.pdf

(1120 KB) Pobierz
Adam Synowiec - Powrót z przesiadką
Adam Synowiec
POWRÓT Z PRZESIADKĄ
JAJO
- To, co FBI mówi o McCormacku, gówno nas obchodzi! Jesteśmy niezależnym
pismem i będziemy prezentować tylko nasze poglądy. Jeśli ci się to nie podoba, Wharton,
poczytaj sobie „Looka”! - Mężczyzna przy biurku ze złością w oczach rzucił słuchawkę na
widełki i wrócił do przeglądania dzisiejszego wydania „World Herald News”. Pod dużym
artykułem o planach senatora McCormacka, opatrzonym jego zdjęciem, zauważył
obwiedzione ramką doniesienia agencyjne o klęskach żywiołowych w różnych częściach
świata. Trzęsienie ziemi w Japonii, Chinach, Grecji i Australii, nowe wybuchy wulkanów na
Islandii i w Stanach Zjednoczonych, tajfun na Hawajach, powódź we Francji i Indiach.
Uśmiechnął się pod nosem i przewrócił stronę.
W uchylonych drzwiach ukazała się głowa Pearce’a, szefa działu reporterskiego. W
zębach trzymał nieodłączną fajkę i oczywiście nie raczył jej wyjąć.
- Hej człowieku, naczelny nas wzywa! Skończ czytać i chodź. - Mężczyzna przy
biurku popatrzył na niego przeciągle i nie ruszył się z miejsca. Z korytarza dochodził
wściekły stukot maszyn do pisania i dzwonki teleksów.
- Stary, przecież mówię do ciebie! Nie słyszysz, do cholery...
- Nie rozumiem, co mówisz. Wyciągnij ten komin z gęby i powtórz raz jeszcze.
Pearce pokręcił głową z dezaprobatą i na moment odjął fajkę od zębów.
- Dobra, już dobra, odchrzań się wreszcie od mojego palenia. Tydzień temu rzuciłeś
papierosy i teraz podejść do ciebie nie można. Chodź już, bo Wallace będzie się pieklił...
Redaktor naczelny „World Herald News” ku zaskoczeniu obu dziennikarzy powitał
ich z promiennym uśmiechem na ustach. Wytoczył się nawet zza wielkiego biurka i wbrew
regule zaprosił do zajęcia miejsc, w fotelach pod oknem.
- Robinsky, narobiłeś strasznego zamieszania tym swoim tekstem o McCormacku.
Wharton powiedział, że urwie ci... no wiesz co?!
- Wiem, do mnie również dzwonił.
- Miałem też sygnały z Pentagonu, Biura Federalnego i Kongresu. Wyzywają cię od
zawszonych komunistów, zidiociałych pismaków, wrogów ustroju i tak dalej - Wallace
zacierał ręce z radości i grymas zadowolenia nie schodził mu z twarzy.
- Dla gazety to dobrze, ale ty możesz się z tego tym razem nie wywinąć. Ujają cię i
stracimy zdolnego dziennikarza...
- Nic mi nie zrobią. Spokojna głowa! Dwa miesiące temu, jak rozpracowałem
Brighton Industrial Company, wrzeszczeli tak samo. - Robinsky ze spokojem na twarzy wyjął
zapałkę z pudełka Pearce’a i włożył ją do ust. - Zresztą chłopakom z działu reporterskiego też
się powinno oberwać. Pod apel McCormacka, wzywający do zaprzestania doświadczalnych
wybuchów jądrowych pod ziemią, wodą i w atmosferze, wrzucili informacje o klęskach
żywiołowych na świecie. To tamtych rozwścieczyło do reszty.
- Dobra. Damy temu na razie spokój. Mam dla ciebie następną sprawę. Nasz człowiek
z zachodniego wybrzeża doniósł o tym wczoraj. W Seattle jakiś domorosły astronom wykrył
dziwną rzecz na niebie. Podobno coś wielkiego zbliża się z Kosmosu. Próbował informację
puścić do gazet lokalnych, ale ktoś go umiejętnie zablokował... Do kroćset! Mógłbyś wyjąć tę
zapałkę z ust, jak do ciebie mówię! - Robinsky od dłuższego czasu maltretował drewienko z
siarkowym łebkiem, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Pearce wyszczerzył triumfalnie
zęby i mrugnął porozumiewawczo do kolegi.
- Zapal sobie, jak musisz, a nie gryź mi tego świństwa...
- On nie pali od siedmiu dni! - złośliwie napomknął Pearce, ale zaraz umilkł, kopnięty
pod stołem w kostkę.
- To niech sobie chrupie fistaszki! Wracam do sprawy. Pojedziesz i zbadasz wszystko
na miejscu. To może być plotka, ale kto wie?! Jeśli ktoś kładzie łapę na takiej „ogórkowej”
informacji... Dobra, ludzie lubią sensacje, zawsze coś ci z tego wyjdzie!
- A ja? - Pearce miał głupią minę, bo nie wiedział, po co go wezwano.
- Ty i twoje chłopaki postaracie się dowiedzieć jak najwięcej tu na miejscu.
Uruchomicie naszych informatorów w biurze prasowym Białego Domu, obstawicie wojsko i
naukowców. A teraz do roboty!
Dom Iry Blumfelda znajdował się poza miastem, wysoko w górach, Robinsky w
godzinę dojechał na miejsce wynajętym fordem. Zaparkował pod ogrodzeniem, trzasnął
drzwiami i narzucając kurtkę nacisnął guzik domofonu. Dwa wielkie brytany hałasowały
przeraźliwie tuż za furtką.
- Kto tam?! - usłyszał w głośniku. - Nie chcę z nikim rozmawiać! To, że
podsłuchujecie moje rozmowy telefoniczne i nie pozwalacie mi ruszać się z miasta, nie zmusi
mnie do przyjęcia waszych warunków. Jeszcze raz powtarzam, że wszystkie zdjęcia są
prawdziwe...
- Nazywam się Robinsky. Dzwoniłem do pana.
- Przepraszam. Myślałem, że to znowu oni. Zaraz zabiorę psy. - Gdzieś z tyłu domu
rozległ się skrzyp otwieranych drzwi i jakiś stary głos zawołał: „Dick, Kuttner, do nogi!” Psy
uspokoiły się i pobiegły wolno do pana.
- Może pan wejść - zabrzmiało z domofonu. - Furtka otwarta.
Blumfeld był wysokim mężczyzną o wyglądzie niemieckiego arystokraty. Oprócz
nazwiska nic nie wskazywało na jego żydowskie pochodzenie. Jego laska rytmicznie
postukiwała o drewnianą podłogę, gdy prowadził Robinskiego do swojego gabinetu.
Podpierała sztywną, chorą nogę.
- To dziwne, że przepuścili pana do mnie. Policja blokuje mój dom od tygodnia.
Pozwalają mi wyjeżdżać tylko po prowiant. Niech pan pokaże jakąś legitymację. Naprawdę
jest pan dziennikarzem?!
- „World Herald News”. Wschodnie wybrzeże - Robinsky rzucił kartę identyfikacyjną
na stół. - Dlaczego pan pyta?! Boi się pan dziennikarzy?!
Blumfeld uważnie studiował legitymację i oglądał zdjęcie, porównując je z fizjonomią
dziennikarza. Uspokajał się powoli, choć twarz miał nadal napiętą i nerwowo ściskał rączkę
bambusowej laski.
- Nie boję się dziennikarzy. Boję się ich! - machnął ręką w stronę okna. - Zresztą jest
pan pierwszą osobą, która z własnej woli chce napisać o moim odkryciu. Telefonowałem do
okolicznych gazet, ale żadna nic na ten temat nie wydrukowała. Wygląda na to, że oni boją
się mnie.
- Ja wydrukuję! Zobaczy pan... Może mi pan wierzyć...
- No i co z tego, że panu uwierzę?! To ludzie, wszyscy ludzie powinni uwierzyć i bać
się nieodgadnionego. Ta maleńka kropka, którą sfotografowałem tydzień temu, już wtedy
wyglądała. złowieszczo. Gdy wywoływałem zdjęcia, poczułem, że tak wygląda śmierć...
Robinsky nachalnie wpatrywał się w oczy starego człowieka. Twarz miał nieruchomą,
spokojną. Nie chciał dać poznać po sobie, jak przyjmuje słowa Blumfelda. To mogłoby
spłoszyć rozmówcę. Najważniejsze, to mówić. Dużo mówić, dużo pytać, stwarzać atmosferę
zrozumienia, zdobywać coraz więcej informacji. Maleńka dioda wmontowana w cyferblat
zegarka dziennikarza pulsowała czerwienią w rytm głosek wypowiadanych przez astronoma-
amatora. Nagranie będzie wyraźne.
- Przecież to, co pan wykrył za pomocą swojego nieprofesjonalnego sprzętu, nie
mogło pozostać niezauważone przez naukowców w wielkich obserwatoriach
astronomicznych. Dlaczego oni nie ogłosili do tej pory swojego odkrycia?!
Blumfeld popatrzył na Robinskiego uważnie. Jeszcze raz rzucił okiem na kartę
identyfikacyjną i rozejrzał się z lękiem po pokoju. Jeden z wielkich psów zawarczał
ostrzegawczo w stronę dziennikarza, wstał spod kominka i położył się tuż obok nóg swego
pana.
- Spokój, Dick! - Zmarszczki na twarzy gospodarza rozpogodziły się. - Przepraszam,
przez chwilę myślałem, że nie jest pan jednak tym, za kogo się podaje. Oni przez cały czas
mówią mi to samo. Każą mi wierzyć, że naukowcy nie odkryli niczego. Tylko że ja wiem,
dlaczego oni tak mówią.
Blumfeld podniósł się z trudem z głębokiego fotela. Psy poderwały się również.
- Proszę za mną, pokażę coś panu. Po to przecież pan tu przyjechał. Tylko proszę się
nie przestraszyć!
Pierwszy lekki wstrząs szarpnął podłogą. Stary człowiek, dzierżąc w jednej ręce laskę,
drugą oparł na grzbiecie czarnego wilczura. Szkło zadzwoniło w kredensie.
Następny wstrząs był jeszcze potężniejszy. Grunt począł ożywać pod nogami.
Trzęsienie ziemi nawiedziło Seattle.
- To nie mógł być fotomontaż! Po co facet miałby to robić? Naukowiec z takim
dorobkiem... Ludzie, przecież to jest Blumfeld. Ten Blumfeld, który badał istotę kwazarów i
teoretycznie rozwinął teorię Einsteina. Jakieś osiem lat temu wycofał się z czynnego życia i
zajął wyłącznie astronomią...
- Spokojnie, Robinsky! Nie podniecaj się. Zdążyłem już przejrzeć wszystko, co mamy
na temat Blumfelda w naszym archiwum. Wyniósł się z Holandii, bo jego współpracownicy
oskarżyli go o religijną histerię. Obraził się po prostu! - Pearce pociągał dawno zgasłą fajkę i
flegmatycznie przerzucał plik informacji zebranych przez reporterów.
- No i co, do cholery! Facet ma u siebie w górach profesjonalny sprzęt naukowy. Nie
jakieś tam lusterkowe lunetki, tylko wielki elektroniczny teleskop i całą górę skrzynek
pełnych tranzystorów i kolorowych drutów. On te zdjęcia zrobił naprawdę!
- Masz je ze sobą? - Wallace był bardzo poważny. Raz za razem wrzucał do ust
orzeszki arachidowe i gryzł je ze złością.
- Pewnie, że mam. Są niewyraźne, ziarno wyszło przy dużym powiększeniu. -
Robinsky rzucił na stół gruby plik fotografii. - To przecież Kosmos. Wielkie odległości,
zawirowania optyki, pola elektromagnetyczne...
- O matko, to okropne! - Pearce wypuścił fajkę z zębów. Stuknęła głucho o blat stołu i
potoczyła się pod okno.
- Te ostatnie są sprzed dwóch dni. Potem było to wielkie trzęsienie... Rozwaliło
obserwatorium, gdy ziemia ruszyła się po raz drugi - dorzucił Robinsky.
- Przecież to jest... - ręce Pearce’a nie drżały już, ale wyraźnie się trzęsły.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin