Elizabeth Haydon - Symfonia wieków 01 - Rapsodia. Dziecko krwi.pdf

(1831 KB) Pobierz
143132819 UNPDF
LIZABETH H
H AYDON
AYDON
RAPSODIA
DZIECKO KRWI
R HAPSODY
HAPSODY
YKL : S
: S YMFONIA
YMFONIA WIEKÓW
WIEKÓW TOM
TOM 1
1
RZEŁOŻYŁA A
A NNA
NNA R
R ESZKA
ESZKA
YDANIE ORYGINALNE
ORYGINALNE : 1999
: 1999
W YDANIE
YDANIE POLSKIE
POLSKIE : 2001
: 2001
E LIZABETH
C YKL
P RZEŁOŻYŁA
W YDANIE
Błękitna Rapsodia
Zanim rozpocznę właściwą przedmowę do książki, którą właśnie otworzyłeś,
Szanowny Czytelniku, wyjaśnię, że tak właściwie to tej przedmowy miało nie być.
To, że jest, wynikło z pewnej zmiany poglądów. Czyli czegoś, czego tylko krowa nie
zmienia.
Sygnowaniu moim nazwiskiem serii wydawniczej „Maga” przyświecały cele
szczytne, jak zaznajamianie miłośników gatunku fantasy z autorami dla gatunku
zasłużonymi, a dotychczas przez innych wydawców lekceważonymi lub
traktowanymi po macoszemu. Z tytułami dla fantasy ważnymi i ważącymi, niczym
kamienie milowe znaczącymi gatunku drogę i rozwój od ginących już w pomroce
niepamięci ojców założycieli - Abrahama Merrita, E.R. Eddisona, Clarka Ashtona
Smitha, Lorda Dunsany’ego, od będących faktycznymi twórcami gatunku Howarda i
Tolkiena po dzień dzisiejszy. Oprócz przyświecających celów, istniał w
przedsięwzięciu pewien plan. A nawet - nie bójmy się tego powiedzieć - Plan.
Za Planu tego lekkie złamanie uznałem zamiar umieszczenia w serii Elizabeth
Haydon, autorki, co do której początkowo miałem wątpliwości, czy jest ona aby dla
fantasy kamieniem milowym. Kamienie milowe wyróżniają się bowiem spośród
innych między innymi tym, że są zerodowane, wysmagane wiatrem, deszczem i
dżdżem. Krótko mówiąc, noszą ślady. Elizabeth Haydon zaś takich śladów nie nosi.
Ba, nie zdążyła się jeszcze nawet porządnie zakurzyć.
Dlaczego wiec nie Charles de Lint, pomyślałem, mający lat czterdzieści i
dziewięć autor, który zadebiutował w roku 1979? Dlaczego nie jego rówieśniczka
Barbara Hambly, pisząca fantasy od lat osiemnastu? Dlaczego nie Judith Tarr,
czterdziestopięciolatka, pisząca od 1985, czy o rok od niej starsza Katherine Kurtz?
Dlaczego nie licząca sobie zasłużone siedemdziesiąt jeden lat Sheri S. Tepper?
Dlaczego wreszcie nie Fritz Leiber, który już od dziesięciu lat nie żyje? Jak w tym
szacownym towarzystwie wygląda Elizabeth Haydon, na debiutanckiej książce
której farba drukarska ledwo co zdążyła oschnąć? Nie, pomyślałem sobie, Elizabeth
Haydon musi poczekać. Niech zeroduje, niech się zakurzy. Niech się, że rzucę
wieszczem Adamem, ten przedmiot świeży jak figa ucukruje, tak tytuń uleży.
Tak początkowo myślałem. Ale zdanie zmieniłem, dochodząc do wniosku, że
byłoby to zachowanie godne jedynie starego zgreda. A dość już starych zgredów w
krytyce literackiej, niezależnie od ich faktycznegowieku. Czas najwyższy położyć
koniec sprawowanemu przez nich - w ich własnym mniemaniu - rządowi dusz.
Wyrażanego miedzy innymi również zasadą, że „młodzi mają czas, muszą wpierw
długo poterminować”.
Elizabeth Haydon terminować nie musi. Jest pisarką zwyczajnie dobrą. Faktu
tego zmienić nie może, że debiutowała w roku 1999 i do dziś dnia zdołała wydać
dopiero jedną trylogię. Złożoną z trzech tomów, z których dwa już wydano:
„Rapsodia: Dziecko Krwi” (1999), „Proroctwo: Dziecko Ziemi” (2000) oraz trzeciego,
„Przeznaczenie: Dziecko Nieba”, który wyjdzie w 2001. A jeśli uznanie i poklask
całego świata mogą spadać nagle na debiutującą niemal w tym samym czasie panią
J.K.Rowling, to dlaczego dyskryminować panią Haydon? Pani Haydon wcale nie jest
od pani Rowling pisarsko gorsza, jeśli nie lepsza. A choć panią Rowling ciężko
przebić wielkością sprzedaży, to i pani Haydon zdarzyło się w ubiegłym roku
kilkakrotnie zająć wysokie miejsca na listach bestsellerów kilku internetowych
księgarni.
Z podanych wyżej przyczyn, Szanowny Czytelniku, z czystym i spokojnym
sumieniem polecam Ci tę książkę. I całą trylogię.
Tworząc tytułową bohaterkę, Rapsodię, Elizabeth Haydon zastosowała chwyt
fabularny dość niecodzienny w fantasy pełnej jak do tej pory królewien-prawiczek,
magiczek-feministek ze skłonnościami do safizmu, skrzywdzonych emancypantek i
chłopożernych wojowniczek. Rapsodia, jak dowiadujemy się zaraz na wstępie,
zarobkowała we wczesnej młodości jako... prostytutka. Miała w swym fachu niezłe
wzięcie, co będzie istotne dla fabuły. Odłożywszy pewnie nieco grosza, Rapsodia
zmieniła profesję - teraz nie jest już dziwką, lecz Pieśniarką, czymś w rodzaju
skrzyżowania minstrelki z magiczką. W skonstruowanym przez Haydon świecie jest
bowiem tak, że pięć elementów, z których świat powstał - ogień, woda, powietrze,
ziemia i eter - nadał wibrują pierwotną mocą stworzenia. Niektórzy mieszkańcy tego
świata - już za pomocą specyficznej fizjologii, już to talentu wrodzonego, już to
sztuki nabytej w drodze nauki i treningu - mogą owe wibracje wyczuwać, słyszeć je
jak muzykę - i wykorzystywać ich moc. To właśnie potrafią Pieśniarze, a jeszcze lepsi
od nich są Bajarze. Jak można się domyślić, Rapsodia, nasza bohaterka, mimo
młodego wieku i absorbującej profesji zdążyła już osiągnąć wyższy stopień
wtajemniczenia i jest Bajarką. Bajarz to ktoś tak zgrany z „muzyką wibracji”, że
zdolny jest manipulować materią i rzeczywistością. Każda rzecz ma, bowiem swoje
„muzyczne imię”, a Bajarz, imię owo znając, może z rzeczą wyczyniać, co zechce.
Wracamy do zalążka fabuły - Rapsodia zajmuje się właśnie muzyką i
wibracjami, gdy zaczyna nachalnie narzucać się jej jeden z byłych klientów, który
zasmakował był we wdziękach dziewczęcia wówczas, gdy były do wzięcia za
stosowną opłatą. Czasy te jednak, jak powiedziano wyżej, minęły i Pieśniarka
zdecydowanie odpiera zaloty - tak zdecydowanie, że leje się krew. Robi się gorąco,
gdyż były klient to miejscowy watażka, łobuz i sadysta, bestia mściwa i do tego
ustosunkowana. Dziewczyna jest w prawdziwej opresji, z której jednak
niespodziewanie ratuje ją dwóch tajemniczych osobników, przy czym jeden załatwia
prześladowców za pomocą miotacza strzelającego ostrymi jak brzytwa ostrzami,
czymś w rodzaju japońskich szurikenów. Po czym wszyscy troje uciekają.
A Rapsodia, sama o tym jeszcze nie wiedząc, wpadła z deszczu pod rynnę.
Dwaj jej wybawcy są, bowiem uciekinierami podobnie jak ona, z tym, że ich ściga
ktoś niewyobrażalnie gorszy od napalonego kochanka - demon mianowicie.
Najemny zabójca Achmed jest metysem, płynie w nim krew Draków,
humanoidalnej rasy o niezwykłej fizjologii, przy czym niezwykłość ta ponownie
nawiązuje do ontologicznej magii opisywanego przez Haydon Never Never Landu.
Achmed ma mianowicie naczynia krwionośne i zakończenia nerwów niemal na
wierzchu, tuż pod epidemią, niemal odsłonięte, dzięki czemu wyczuwa zarówno
magiczne wibracje „elementów”, jak i zupełnie prozaiczne drgania gruntu i
powietrza, ba, nawet oddech i bicie serca, dzięki czemu zabójca zdolny jest
zlokalizować i wykończyć swego wroga nawet z dużej odległości i w zupełnych
ciemnościach. Achmed - jak sygnalizowałem wcześniej - posługuje się interesująco
wymyśloną przez Haydon bronią dalekosiężną - miotaczem cwellanem (cwellan to
słowo anglosaskie, we współczesnej angielszczyźnie przekształcone w kill, zabić).
Haydon twierdzi, iż koncypując ów cwellan wzorowała się na „kuszy mongolskiej” -
ja jednak nigdy o takiej kuszy nie słyszałem i dostępne mi źródła milczą o czymś
takim. Pomysł jednak, jak się rzekło, jest przedni, więc.
Trzeci bohater, zawodowy wojownik Grunthor, to dający się lubić wielkolud,
znowu nieludź, coś w rodzaju kanonicznego dla fantasy Ogra, monstrum z
wystającymi jak u odyńca kłami. Haydon nazywa go Bolgiem lub Firbolgiem - co jest
nieskrywanym zapożyczeniem z mitologii iryjskiej, Firbolgowie byli potworną rasą
autochtonów, z którymi wojowali po przywędrowaniu do Irlandii Tuatha De
Danann, Potomkowie Bogini Danu. Tuatha De Danann rozgromili Firbolgów w
bitwie na Mag Tuireadh i wytępili ich do nogi. Ale takie zapożyczenia przyjęło się
jednak w fantasy wybaczać, od czasów, gdy praojciec Tolkien zrzynał onomastykę z
„Eddy”. Analogia onomastyczna ma nadto u Haydon pewne uzasadnienie, w
trylogii mówi się, bowiem o wędrówkach ludów i ras, a ludzie „nieludzkich”
Firbolgów eksterminują, jak mogą.
Wbrew aparycji Grunthor jest przesympatyczny, dialogi z jego udziałem
bywają prawdziwą czytelniczą ucztą. Dość będzie powiedzieć, że w ramach licznych
już klubów miłośników twórczości Elizabeth Haydon są już liczne fankluby
Grunthora. Jeśli już przy dialogach jesteśmy, są one mocną stroną pisarki - żywe,
inteligentne, dowcipne, cięte. Niecodzienne to, oj, niecodzienne zjawisko w
anglosaskiej fantasy, zwłaszcza od czasu, gdy osierocił nas Mistrz Roger Żelazny.
Mnie zaś, jeśli wolno wtrącić, ogromnie spodobały się śpiewane przez
Grunthora żołnierskie marszowe piosenki Firbolgów.
Wracamy do fabuły. Achmed i Grunthor są ścigani przez straszliwego
demona Tsoltana, któremu Achmed niegdyś służył i od którego zbiegł. Z Tsoltanem
nie ma żartów, a i uciec przed nim, jak się okazuje, niełatwo. Gdy pościg następuje
na pięty, trójka uciekinierów decyduje się na krok prawdziwie ryzykancki - na
podróż do wnętrza ziemi korytarzami wyrytymi przez korzenie Sagii, gigantycznego
dębu, który - niczym znany z mitologii nordyckiej Jesion Yggdrasil - łączy swymi
korzeniami całe uniwersum.
Nie mając we zwyczaju streszczać fabuł, więcej nie zdradzę - ot, może tylko
to, że idąc wzdłuż głównego korzenia Sagii, tworzącego Axis Mundi, Oś Świata,
bohaterowie przechodzą przez środek ziemi i płonący tam ogień. Ogień oczyszcza
ich, ozdrawia i odradza. Rapsodia, dla przykładu, niemożebnie wprost pięknieje i
znowu staje się dziewicą - co zresztą nie ma większego znaczenia, wszakże nie
hymen prawiczkę czyni. Że po przejściu na drugą stronę globu bohaterowie, choć
znajdą się naprawdę daleko od prześladowców, skonstatują, że tak do końca przed
nimi uciec im się nie udało. Że będzie kataklizm na miarę Atlantydy. Że będzie
jeszcze odnaleziony ognisty miecz Clarion. Że trzeba będzie walczyć z porywającym
i mordującym dzieci Rakshasem (kolejne zapożyczenie, tym razem z demonologii
hinduskiej, w której rakszasy to diabły). Że pojawi się jeszcze kilkoro interesujących
bohaterów, że będzie się wojować, a jeden z bohaterów zostanie królem.
Że wreszcie zaczną bohaterowie podejrzanie pasować do starożytnej a
zagadkowej przepowiedni, mówiącej o Dziecięciu Krwi, Dziecięciu Ziemi i
Dziecięciu Niebios. Albowiem Dziecię Krwi to wyraźnie asasyn Achmed, zaś Dziecię
Ziemi to Grunthor. A to na Dziecię Niebios wyznacza samą Rapsodię, zrodzoną, co
sugeruje prolog, nie bez magicznej, sięgającej przez czas i przestrzeń interwencji...
Ale, jak się rzekło, o tym P.T. Czytelnik musi przeczytać sam. A
przypominam, że jest to trylogia, nie należy, więc oczekiwać, by wiele wyjaśniło się
przed epilogiem tomu trzeciego. Ale miłośników fantasy rzecz taka nie jest wszakże
w stanie zbulwersować.
Elizabeth Haydon zdaje się pilnie strzec swej prywatności i nigdzie nie można
znaleźć żadnych dokładniejszych informacji o niej. Dało to nawet asumpt do
podejrzeń, że jest to pseudonim i alter ego jakiejś znanej autorki. Podejrzenia nasiliły
się, gdy Haydon całość otrzymanych za dwa pierwsze tomy trylogii honorariów
przekazała na cele dobroczynne - rzecz to, bowiem wśród „młodych” niecodzienna.
Ja osobiście nie mam „Elizabeth Haydon” za maskę i pseudonim, po prostu nie znam
nikogo, kto pisałby podobnym stylem. Tym niemniej wykluczyć się tego nie da -
casusy Kinga-Bachmana i Gary’ego-Ajara długo jeszcze będą ciążyć nad branżą
pisarską.
Z opublikowanych w różnych miejscach wywiadów wynika, że pracowała
jako redaktorka w branży księgarsko-wydawniczej. Pomysł napisania książki
zasugerował jej w 1994 jeden z kolegów redaktorów, sama zaś Haydon pomysł
określa jako szaleńczy, używa nawet określenia Wydaną w roku 1999 „Rapsodie”
Haydon nazywa swym debiutem - książkowy debiut jest to z pewnością, brak jednak
zupełnie danych co do wcześniejszej twórczości pisarki w zakresie krótkiej formy -
fantasy, SF czy innych gatunków.
Niewiele mówi Elizabeth Haydon o swym życiu prywatnym, wiadomo
jednak, że jest mężatką i ma dzieci. Strzeże też pisarka swej daty urodzenia, ale
można się pokusić o jej choćby przybliżone określenie. Przyznaje się oto autorka w
jednym z wywiadów, iż czytała „Narnię” C.S. Lewisa będąc dzieckiem, a Tolkiena w
wieku młodzieńczym, że potem fascynowała się twórczością Annę McCaffrey i
Patricii McKillip. A że to niemal tak samo, jak było ze mną, niniejszym - tuszę, że
autorka wybaczy mi ten żart - mianuję Elizabeth Haydon moją rówieśniczką i
wyrażam żal, że tak długo dała na siebie czekać. Ale nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło. Późne debiuty dają dojrzałe utwory. Dają książki, które czyta się z
przyjemnością.
Przyjemnej lektury, Czytelniku.
Andrzej Sapkowski
Zgłoś jeśli naruszono regulamin