Rudzki Jan - Wilkołaki.rtf

(750 KB) Pobierz
Jan Rudzki

Jan Rudzki

Wilkołaki

 

1

Minęła godzina dziewiąta. Z zachodu nadciągały skłębione chmury. Ociężałe sunęły nad dachami domów i strzelistymi wieżami kościołów, pogłębiały mrok w zaułkach Starego Miasta i wilgotnych wnękach murów obrzeżających koryto Odry. Ruch uliczny w tę chmurną, wietrzną noc był mniejszy niż zwykle. Nawet ulice śródmieścia, mimo że jaśniały światłami lamp i barwnych neonów, robiły wrażenie niezwykle wyludnionych. Tylko przed Orbisem na szerokim chodniku przechadzało się kilkanaście osób, szeroką jezdnią przejeżdżały tramwaje lub mknęły pojedyncze taksówki. W milczeniu nocy czasem stukotały koła pociągu, niekiedy rozlegał się przenikliwy gwizd parowozu, lecz na ogół cisza była coraz głębsza.

Przejmujący jęk syreny pogotowia przerwał senny spokój. Sanitarka, głosząc drzemiącemu miastu czyjeś nieszczęście, pędziła z Grabiszyńskiej przez plac 1 Maja, a następnie wzdłuż krętej ulicy Mostowej. Nieliczne samochody spiesznie ustępowały jej z drogi. Zawodzenie syreny zamarło dopiero w sąsiedztwie ulicy Pomorskiej. Dzielnicę znowu zaległa cisza.

W wysokich, ciemnych ścianach budynków bladożółte światło wypełniało zaledwie kilka okien. Opodal, w opustoszałym parku, porywisty wiatr rozwiewał sterty suchych liści.

Pod murem starego, zrujnowanego domu chyłkiem przemknął bury kot. Czymś spłoszony, czmychnął w otwartą bramę. W ciemnej sieni czuć było stęchliznę. Lekko stąpając na miękkich łapach, mały drapieżnik zdążał w kierunku wyjścia na podwórze. Nagle wyczulonym węchem złowił osobliwy zapach. Przystanął, nastroszył wąsy i bystrymi ślepiami wpatrzył się w czerń. Wolno zjeżyła mu się sierść na grzbiecie. We wnęce, z której schody wiodą do piwnic, rozszerzone ślepia dostrzegły ciemny, nieruchomy kształt... Człowiek!

Zwierzę, przestraszone nieoczekiwanym spotkaniem, dało susa i zniknęło za najbliższym węgłem.

Czający się mężczyzna ostrożnie podszedł do zakurzonej szyby okienka wychodzącego na podwórze. Mimo ciemności rozpoznał wnęki i niszę w szarej ścianie przeciwległego domu oraz wysoki mur łączący budynki. W jednym z pokoi na pierwszym piętrze, za wypłowiałą, zieloną firanką, jeszcze paliło się światło.

Od ulicy dobiegł odgłos kroków. Ktoś ociężale stąpając przemierzył sień i wolno zaczął wchodzić po schodach. Wkrótce, prawdopodobnie na drugim piętrze, zatrzymał się. Wytarł obuwie o matę. Metalicznie zachrobotał klucz w zamku. Po chwili trzasnęły drzwi, klatkę schodową znowu zaległa cisza.

Mężczyzna we wnęce nasłuchiwał dłuższą chwilę, potem cofnął się w cień. Bierne czekanie denerwowało go, niecierpliwie przygryzł wargi. Zdawało mu się, że upłynął długi czas od chwili, gdy stracił swego przeciwnika z oczu, a przecież minęły dopiero dwie, może trzy minuty. Z ulicy wbiegł do tej sieni, nagle tamten przepadł jak przysłowiowy kamień w wodę. Na pewno zaczaił się gdzieś w tym mrocznym podwórku...

Na zewnątrz jękliwie zawodził wiatr, ciskał strzępami papierów o mury. Zaczęło padać. W oknie domu po przeciwnej stronie zgasło światło, mrok natychmiast pogłębił się. Niezmiernie wolno minęło kilkanaście sekund.

Coraz gęściej padające krople monotonnie bębniły o jakiś kawał blachy. Czekający stłumił nerwowe ziewanie.

Ponownie zbliżył się do małego okienka. Ściekające po szybie strużki deszczowej wody wyżłobiły w kurzu rozgałęzione rynienki, co całkowicie uniemożliwiało widoczność.

W jego myśl wkradło się zwątpienie - może tamten jakimś niezrozumiałym sposobem zdołał ujść? Było całkiem prawdopodobne, że niespostrzeżenie wśliznął się w ciemny korytarz...

Zaniepokojony cichaczem przysunął się do framugi drzwi.

Pod murem z lewej strony coś się poruszyło. Podniósł trzymany w prawej ręce pistolet. Przez kilka sekund nic się nie działo, potem ledwie widoczny cień zaczął przesuwać się w kierunku bramy.

- Słuchaj! - zawołał ten w sieni stłumionym głosem. - Wiem, gdzie jesteś! Radzę ci...

Nisko zza węgła wytrysnęła smuga ognia. Kula uderzyła w mur, huk rozległ się głośnym echem. Natychmiast po oddaniu strzału mężczyzna w podwórzu zerwał się na równe nogi i pomknął do bramy przeciwległego domu.

Tu i ówdzie ciemne prostokąty okien wypełniły się światłem, za szybami ukazały się zaspane i zaciekawione twarze.

Goniący wybiegł na podwórze i pośpieszył za zbiegiem. Ten wpadł do ciemnej sieni i chwilę wahał się, czy dalej uciekać na górne piętra, czy też na ulicę. Impulsywnie rzucił się ku bramie i wyciągniętą ręką po ciemku szukał klamki. Gwałtownie szarpnięte drzwi z rozmachem trzasnęły o ścianę. Za jego plecami zatupotały szybkie kroki. Padło energiczne: Stój, bo strzelam!

Wiedząc, że nie ma nic do stracenia, odwrócił się, podniósł broń i nie mierząc nacisnął spust. Jaskrawy błysk dwóch niemal równocześnie oddanych strzałów przez moment oświetlił zacięte twarze mężczyzn. Pociski wżarły się w tynk. Mury i sklepienia klatki schodowej spotęgowały huk do ogłuszającego grzmotu.

Uciekinier wymknął się na ulicę. Po prawej stronie, w odległości kilkudziesięciu metrów, dostrzegł odchodzący z ulicy wąski ganek. Pobiegł w tym kierunku.

Deszcz wciąż padał. Jak okiem sięgnąć, nie było żywej duszy. W roztaczającej się pomroce tylko nieliczne lampy rzucały blade kręgi światła na mokrą jezdnię i chodniki.

Skręcając między wysokie ściany budynków, zbieg poczuł się bezpieczniej. Odległy wylot ciasnego przejścia przecinał czerń murów szarą pionową szczeliną - tam leżała możliwość ucieczki!

Nie zwalniając kroku, odwrócił głowę. Jego przeciwnik właśnie okrążył narożnik. Był wyraźnie widoczny, wicher rozwiewał poły płaszcza, co upodabniało ciemną postać do ogromnego nietoperza.

Uciekający wymierzył w ruchliwą sylwetkę i dwukrotnie nacisnął spust. Strzały widocznie chybiły, gdyż tamten przywarł plecami do muru i bokiem zaczął wolno skradać się do przodu.

Nerwowe napięcie i zmęczenie dawały się zbiegowi coraz bardziej we znaki. Otwartymi ustami wchłaniał wilgotne powietrze, pod skroniami pośpiesznie biło tętno. Ucieczkę utrudniał nierówny bruk, pełen wybojów i rozmokłych kałuż. Jakaś trącona nogą puszka potoczyła się hałaśliwie pod mur. Kilka metrów dalej potknął się o cegłę i upadł na ręce. Wypuszczony z dłoni pistolet przepadł gdzieś w ciemności. Rozcapierzone palce gorączkowo szukały broni w grząskim błocie.

Nie ma!

Z ciężkim sercem, zaprzestając poszukiwań, ociężale podniósł się i pobiegł dalej. Od głównej ulicy dzieliło go zaledwie parę kroków. Wtem usłyszał gwar podnieconych głosów. Snop światła latarki przebił tysiące drobnych kropel deszczu i poraził go w oczy. Zdając sobie sprawę, że droga jest odcięta, oparł się o mur i próbował opanować głośny, nierówny oddech. Prześladowca chwilowo nie był widoczny.

Pewnie się przyczaił... Jeszcze nie wie, że zgubiłem pistolet... Boi się zbliżyć.

Latarka migająca z prawej zgasła. Przez krótki czas trwała pełna napięcia, przykra, niepokojąca cisza. Słychać było tylko bulgot wody wyciekającej z uszkodzonej rynny na kamienie.

Uciekinierem wstrząsnął dreszcz. Był przemoknięty, strużki deszczu ściekały z włosów za kołnierz, koszula przylegała do ciała, w butach bluzgotała woda. Dygocąc, skulił się.

Nagle na sąsiednim podwórku rozległo się głośne szczekanie. Jakby na dany znak w jednym z okien na parterze zapalono światło. Blask wypełnił mroczny ganek i oświetlił przyczajone postacie. Zbieg odskoczył od muru i jak podcięty batem rzucił się do dalszej ucieczki. Któryś z mężczyzn stojących u wylotu przejścia zagrodził mu drogę. Pies ujadał coraz głośniej. Znowu błysnęła latarka. Krzyżowały się pytania i odpowiedzi.

- Co jest, do cholery?! - Ktoś ucieka!

- Gdzie...?

- Trzymaj go! Trzymaj!

Z czeluści ganku huknął strzał. Uciekający poczuł gwałtowne uderzenie powyżej lewego łokcia i natychmiast przenikliwy ból. Gnany paniką, rzucił się z zaciśniętą pięścią na mężczyznę stojącego na drodze i mocnym ciosem zwalił go z nóg.

- Jezusie!!!

- Hej tam! Zatrzymajcie go!

W przejściu zadudniło szybkie staccato kroków. Przed zbiegiem szeroko rozpostarły się ramiona, z boku wyciągnęły się ku niemu czyjeś ręce. Rozpaczliwym wysiłkiem wyrwał się palcom boleśnie ściskającym przestrzelone ramię, przeskoczył wstającego z ziemi człowieka i ukosem popędził przez jezdnię.

Przeraźliwie zapiszczały hamulce nadjeżdżającej taksówki. Równocześnie ktoś ostrzegawczo krzyknął. Zablokowane koła ślizgały się po mokrej nawierzchni. Kierowca zaklął głośno. Lecz biegnący nie zważał na to, co się wokół działo. W zmęczonym mózgu kołatała jedna myśl: uciec za wszelką cenę!

Przez strugi rzęsistego deszczu dostrzegł drzewa parku. Przesadził chodnik i na omdlewających nogach umykał przez mokre trawniki w kierunku czerniejących opodal domów. Desperacki spurt oddalił go od pościgu, jazgot głosów i nawoływań stał się bardziej odległy. Jednak wyczerpany organizm pracował ostatkiem sił. Krwawiąca rana doskwierała coraz bardziej, prawa ręka zwisała bez-« władnie przy boku, serce biło nadmiernie szybkim rytmem. Na dobitkę oczy zatraciły ostrość widzenia, kontury bliskich już zabudowań zacierały się chwilami.

Po prawej wyrosły żelazne pręty ogrodzenia. Nie zastanawiając się, z trudem przeskoczył na drugą stronę. Uderzył okaleczonym ramieniem o słupek. Niemal sparaliżowany z bólu upadł na trawę i zlepione błotem liście. Zagryzając wargi, przylgnął do niskiego murku i tam pozostał bez ruchu.

Na ulicy z milknącym jękiem syreny stanął milicyjny gazik. Promień reflektora, wolno zataczając łuk, metr po metrze penetrował każdą wnękę i bramę. Ukrywającego się dobiegły strzępy słów. Podniósł się na zdrowej ręce. Zerkając przez pręty, dostrzegł idące przez park postacie w mundurach. Sytuacja była beznadziejna. Próbował poruszyć lewą ręką. Rwący ból przeniknął go na wskroś, całe ramię wydawało się jątrzącą raną. Z trudem stłumił krzyk.

W pewnej chwili ogarnęło go uczucie osobliwego letargu. Kojące ciepło rozeszło się po całym ciele. Miał wrażenie, że odpływa do innego, pogodnego świata, że wszystko, co w ostatnich minutach przeżył - słota, nawoływania, szczekanie psów, stłumione krzyki, skradające się cienie i lęk - było sennym majakiem.

Nagle zrobiło mu się znowu zimno. Wstrząsnął nim dreszcz. Zdając sobie sprawę, że na skutek upływu krwi może stracić przytomność, zmusił się do działania. Ostrożnie podniósł się na kolana i nie zważając na błoto zaczął czołgać się ku bramie domu.

Zaledwie oddalił się kilka metrów, smuga jaskrawego światła z ukosa padła na miejsce, które przed chwilą opuścił. Strwożony rozpłaszczył się na ziemi. Kurczowo ściskając palce prawej dłoni, bezwiednie rozgniatał mazistą grudę. Gdy promień popełzł w lewo, niepewnie powstał na nogi i wszedł do budynku. Zataczając się, przemierzył krótką sień i stanął w drzwiach wiodących na podwórze.

Do domu przylegały dobudówki i szopy, w tyle małą przestrzeń ograniczał płot. Droga była odcięta.

Głośna rozmowa, już niemal przy bramie, nagliła do pośpiechu. Nerwowo rozejrzał się po podwórku. Jak przez mgłę dostrzegł, że na parterze jedno z ciemnych okien jest uchylone.

- Nie mógł uciec, bo cały teren jest obstawiony! - stwierdził ktoś z sieni. - Musi być niedaleko.

- Pewnie ukrył się gdzieś na schodach albo stoi za jakąś bramą.

- Chodź, przeszukamy ten dom!

- Dobrze, świeć!

Ranny prawą ręką uchwycił się parapetu okna i natężając siły wspiął się na zrąb muru. Głosy zbliżały się. Nie było chwili do stracenia. Ostrożnie pchnął okno. W mrocznym pokoju głośno tykał zegar, prócz tego panowała cisza. Uczepiony framugi, znowu poczuł napływającą falę niemocy. Ból w ramieniu stawał się trudny do zniesienia. Krzepnąca krew przykleiła rękaw do ciała, słabość i zawroty głowy powodowały bezwład graniczący z omdleniem.

- No i co? - rozległo się pytanie.

- Ni czorta!

- To chodź na dół, zobaczymy, czy go nie ma w podwórzu.

Zbieg, całkowicie wycieńczony i niezdolny do sklecenia rozsądnej myśli, działał impulsywnie pod wpływem najmocniejszego z ludzkich uczuć - strachu. Desperackim wysiłkiem odepchnął się nogami od zrębu...

Jakim sposobem wciągnął się na górę - sam nie potrafiłby powiedzieć. Siedząc okrakiem na parapecie, przylgnął rozpalonym czołem do chłodnej, wilgotnej szyby. Gdy szukający go mężczyźni wchodzili na podwórze, zeskoczył na podłogę i szybko zamknął okno.

Stojąc w ciemnym pomieszczeniu, z niepokojem oczekiwał przebudzenia się domowników. Z zewnątrz wyraźnie dobiegały go odgłosy bieganiny, szum silników, gwizdki, pytania, rozkazy; na podwórzu migały światła latarek. W korytarzu zbliżały się ciężkie kroki. Zapukano do drzwi i natychmiast naciśnięto klamkę.

- Zamknięte!

- Pukałem już przedtem - odparł drugi. - Zdaje się, że nikogo nie ma.

- No to ten sukinsyn nie mógł tam wejść.

- Chyba nie... Zapalimy?

W pokoju rzeczywiście nic się nie poruszyło. Słaniając się na nogach, ranny po omacku zaczął badać otoczenie. Dotknął ręką okrągłego stołu, przy ścianie namacał półkę z radiem, na którym stał ów tykający budzik. Potem wyciągnięte palce dotknęły krawędzi łóżka nakrytego szorstką kapą. Osunął się na nie, obojętny na wszystko.

Mijały minuty. Coraz głębiej pogrążał się w nicość, miał wrażenie, że już nie jest zmęczony i ranny, tylko jakby powalony i ogłuszony. Powoli opuszczały go uczucia strachu i nienawiści, a w próżni powstałej w jego mózgu pojawiły się oderwane wspomnienia i wizje z dalekiej przeszłości.

Leżąc na łóżku w ciemnym, obcym pokoju, nieczuły na dolegliwości fizyczne, obojętny na grożące mu niebezpieczeństwo - usiłował sobie przypomnieć, gdzie tkwią początki tej niefortunnej afery, której epilog rozgrywał się w tę deszczową, listopadową noc.

2

Jesienią 1944 roku dowódcy armii i dywizji niemieckich otrzymali ze Sztabu Generalnego rozkaz następującej treści:

Ściśle tajne.

Proszę wytypować do misji specjalnej oficerów i żołnierzy władających biegle obcymi językami. Zgłoszenia z załączonym życiorysem i z opinią przełożonych należy kierować do kwatery SS-Sturmbannfuhrera Skorzenego w Friedenthal.

Marszałek Polny Kitel

 

Był luty roku 1945. Na północ od Berlina, w Friedenthal, otoczona lasem i wrzosowiskami stała zaciszna willa myśliwska. Wokół niej, pod rozłożystymi jodłami, kryły się baraki, magazyny, hangary. Teren otoczono wysokim płotem, który w nocy z zewnątrz oświetlano reflektorami, przy bramach czuwały posterunki, na każdym rogu, na wysokim rusztowaniu, wznosiła się budka strażnicza.

W tym nadzwyczaj bacznie strzeżonym obozie podczas ostatnich miesięcy wojny znalazła się przedziwna zbieranina żołnierzy. W ciemnozielonych barakach mieszkali zasłużeni piloci Luftwaffe, szeregowcy dywizji pancernych, oficerowie marynarki wojennej, esesowcy.

Gdyby ktoś nie wtajemniczony w machinacje przywódców Trzeciej Rzeszy mógł zwiedzić Friedenthal i zobaczyć, co się dzieje w tajemniczym obozie, nie uwierzyłby własnym oczom.

Oto przy fontannie przed willą SS-man w czarnym mundurze rozmawia po polsku z podoficerem Wehrmachtu. Parę metrów dalej kapral z rękami w kieszeniach i papierosem w ustach nonszalancko odpowiada porucznikowi, w chwilę później wzrusza ramionami i nie salutując odchodzi. Przed bramą kapitan Luftwaffe płynną angielszczyzną karci feldwebla z dywizji Hermann Goering; w małej salce niemieccy żołnierze w skupieniu słuchają recytowanych w języku rosyjskim wierszy Puszkina.

O charakterze obozu i jego przeznaczeniu dostatecznie świadczyło nazwisko jego komendanta. Był nim kawaler Krzyża Rycerskiego z Wieńcem Dębowym, SS-Sturmbannfuhrer Otto Skorzeny, który we wrześniu 1943 roku uwolnił Mussoliniego z górskiego schroniska w Gran Sasso, osobnik, którego prokurator amerykańskiego sądu wojennego w Norymberdze nazwał później najniebezpieczniejszym człowiekiem Europy.

Pod jego batutą w Wilczej Jamie - jak Skorzeny zwał swój obóz - szkolono szpiegów, dywersantów, sabotażystów. Ochotników, werbowanych nie tylko z jednostek wojskowych, lecz także spośród członków partii nazistowskiej i różnych organizacji cywilnych, poddawano starannemu treningowi. Zapoznawano ich ze sposobami prowadzenia wojskowych pojazdów wroga, obchodzenia się z różnymi rodzajami broni. Słuchacze tej dziwnej szkoły musieli w oka mgnieniu rozpoznawać stopnie oficerów alianckich, kręcić papierosy z machorki, rozbierać i składać pepeszę, żuć gumę...

Poszczególne grupy szkolono w używaniu materiałów wybuchowych z zastosowaniem lontów i zapalników o działaniu ze zwłoką, instruowano w metodach wykolejania pociągów, uszkadzania pojazdów mechanicznych, pokazywano, jak poderżnąć krtań nieprzyjacielskiego wartownika. Słowem Skorzeny wtajemniczał swą zbieraninę awanturników we wszystkie skrytobójcze sposoby niszczenia wroga.

Od czasu do czasu starannie spreparowane jednostki stawały do ostatniego apelu przed willą. Niekiedy byli to żołnierze radzieccy z pepeszami na ramieniu i odpowiednimi dokumentami w kieszeni, to znowu Francuzi z listami i fotografią narzeczonej z Marsylii w portfelu.

W niedzielę 4 marca 1945 roku na małym dziedzińcu przed willą komendanta zebrała się wieczorem pięcioosobowa grupa żołnierzy, ubranych wyjątkowo w mundury niemieckie.

Pięć minut przed godziną osiemnastą przyłączył się do nich oficer Służby Bezpieczeństwa. Z teczki wyjął pięć gęsto zapisanych formularzy i pobieżnie przejrzał życiorysy obecnych.

Leutnant Karl Hildebrandt, urodzony w Gdańsku. Członek NSDAP. Ochotnik. Dwuletnia szkoła lotnicza. Udział w walkach powietrznych nad Afryką. Malta. Włochy. Dwukrotnie ranny. Odznaczony Żelaznym Krzyżem...”

- Leutnant Hildebrandt?

- Jawohl! - wysoki, szczupły blondyn stuknął obcasami.

Unteroffizier Werner Hanneman. Dwadzieścia dwa lata. Student medycyny. Artyleria. Ciężko ranny pod Leningradem. Zgłosił się do służby specjalnej w Friedenthal jeszcze podczas rekonwalescencji w lazarecie.

- Unteroffizier Hanneman?

- Jawohl! - odparł wątły, blady mężczyzna. -SS-Rottenfuhrer Willi Meyer, urodzony w Bytomiu. Hitlerjugend. Arbeitsdienst. Waffen-SS. Żelazny Krzyż...”

Oficer spod oka zerknął na pozostałych, próbując odgadnąć, który z nich odpowiadałby tej wzorowej karierze. Ten muskularny blondyn o jasnych oczach i cynicznym wyrazie twarzy sprawiał wrażenie osobnika energicznego i zdyscyplinowanego. Spojrzeli sobie w oczy.

- SS-Rottenfuhrer Willi Meyer?

- Jawohl, Herr Oberleutnant! - Pierś zdawała się rozsadzać czarną bluzę, dłonie przepisowo przylegały do szwów spodni, ustawienie stóp dokładnie odpowiadało regulaminowi.

Dobry żołnierz! - pomyślał oficer i wzrokiem powrócił do pozostałych formularzy.

Obergefreiter Albert Tkatschyk, urodzony w Katowicach - czytał. - Wiek dwadzieścia lat. Matura. Volkslista. Dwuletnia służba w artylerii koło Hamburga.

- Obergefreiter Tkatschyk?

Krępy brunet o krótko strzyżonych włosach, nie wypuszczając papierosa z palców, przyjął postawę zasadniczą.

- Jawohl!

Ostatnim z grupy był dziewiętnastoletni Heinrich Herman, rodem z Poznania. Należał do Hitlerjugend, potem wstąpił do ochotniczej służby w Batalionach Pracy. Od 1944 roku przebywał w szkole lotniczej w Nysie.

- Gefreiter Herman?

Wysoki młodzian w mundurze Luftwaffe miał bystre, zmrużone oczy i ironiczny wyraz twarzy.

- Jawohl! - odparł.

Oficer włożył formularze do teczki i spojrzał na zegarek: godzina szósta. Z willi wyszły dwie osoby. Skorzeny - dwumetrowej wysokości mężczyzna z charakterystyczną szramą biegnącą od lewego ucha blisko ust aż do brody - i jego adiutant, krępy SS-man.

Komendant obozu w Friedenthal bezceremonialnie zwrócił się do oficera SD:

- W porządku, Wilxen?

- Jawohl, sturmbannfuhrer! Wszyscy obecni. Oto papiery.

- Dobrze, dziękuję. Może pan wrócić do biura.

Po odejściu oficera Skorzeny stanął przed małą grupą, ujął się rękami pod boki i wygłosił krótkie przemówienie, w którym podkreślił, że zostali wybrani spośród najlepszych i jako elita odchodzą na front.

- Za godzinę odlecicie do Festung Breslau ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin