Prus Bolesław - O złudzeniach w życiu.pdf

(314 KB) Pobierz
1049305326.001.png
O ZŁUDZENIACH W ŻYCIU
Bolesław Prus
De profundis clamavi...
Bardzo dziś u nas łatwo usłyszeć młodzieńca, który z właściwym wiekowi zapałem rozprawia o
wieczności siły i materji, nietrwałości słonecznego systemu, przemianie gatunków i innych tym
podobnych kwestjach, o jakich nie śniło się dawnym filozofom. Niektórzy sarkają na to, ponieważ za
naszych czasów tylko psy i konie interesowały młodzież; ja, cieszyłbym się, gdybym w tych
rozprawach mógł dostrzec coś więcej niż djalektyczne ćwiczenia na temat uniwersyteckich lekcyj.
Smucę się więc razem z innymi, wprawdzie nie tem, że jesteście od nas mądrzejsi, że z zimną krwią
dowcipkujecie o rzeczach, które my przywykliśmy szanować, — ale tem, że dla teorji poświęcacie
praktykę i że lekkomyślnie szastacie się z wielkiemi zdobyczami nowszej wiedzy, zamiast je do życia
stosować.
My, starzy, mówiąc o wypadkach życia codziennego, przypisujemy je woli bożej, albo też
kapryśnemu losowi; zamłodu - wierzyliśmy tak samo. Niemniej jednak każdy z nas rozglądał się po
świecie, badał ludzi i wypadki i myślał o tem, jakby z nich korzyść dla siebie wyciągnąć. Coprawda,
nie mieliśmy też nic lepszego do roboty, bo natłok dzisiejszych teoryj, jeszcze nam głów nie
zaprzątał.
Wy, młodzi, utrzymujecie głośno, że światem, społeczeństwem i jednostką rządzą nieugięte
prawa; wołacie, że tylko pozytywne myślenie, że tylko postrzeganie, doświadczenie i krytyka mogą
ludzkość uchronić od błędów; - lecz jakże żyjecie sami? Nasze błędy dadzą się jeszcze na upartego
wytłumaczyć ogólną wiarą w przypadkowość, niskim stanem oświaty w kraju, - lecz cóż wytłumaczy
was, którzy nibyto od kolebki pozbywacie się złudzeń i połowę życia spędzacie nad nauką?
Mógłbym ci zacytować mnóstwo dowodów ludzkiej niepraktyczności, nieznajomości życia.
Ograniczę się jednak na kilku z tego względu bardziej uderzających przykładach, że bohaterami są
ludzie teoretycznie wysoko ukształceni, a którzy (o zgrozo!) we właściwym czasie najjaskrawszemi
farbami malowali prawo walki o byt w naturze.
Paweł, kandydat nauk przyrodzonych, starał się w naszej okolicy o rękę panny Jadwigi. Bywał u
niej nieczęsto, tłumacząc się nawałem pracy; nie przywoził podarunków, nie czytywał książek, nie
mówił o swej miłości, ponieważ według niego w tej starożytnej metodzie zdobywania serc
niewieścich jest dużo blagi. Wzamian za to mówił jej o prawie powszechnego ciążenia brył
materjalnych, — uczył, że miłość jest zjawiskiem, a raczej prawem, obowiązującem nietylko ludzi,
lecz osły, raki, żaby i tym podobne klasy istot żyjących, że człowiek jest przyrodnim bratem, nie zaś
synem małpy, jak to mylnie utrzymują studenci niższych kursów. Na pociechę dodawał, że wszystkie
nasze kobiety są źle wychowanemi lalkami i radził pannie, aby rzadziej się modliła, a częściej
odczytywała „Przegląd Tygodniowy."
Po półrocznych w tym sposobie zalotach oświadczył się stanowczo i dostał jeszcze bardziej
stanowczego arbuza. Nadto, ojciec panny (człek zresztą dość naiwny), dał mu do zrozumienia, że
oddawna już chciał go prosić o przerwanie stosunków. Dziś Paweł zapuścił desperacką brodę i
kompozytorskie włosy, ma minę rozbójnika i opinją człowieka wyrachowanego, bezbożnego, egoisty
itd., choć znając go bliżej, wiem na pewno, że mógłby wszystkim pannom i paniom w okolicy dawać
lekcje uczciwości, a naodwrót od nich wszystkich brać lekcje rachunków.
Stefan, filolog, ożenił się przed trzema laty z córką kapitalisty, który młodej parze na miodowe
miesiące kupił folwark w rnojem sąsiedztwie. Jak się tam rządzili, nie wspomnę, - dość, że tego roku
na ś-ty Jan wpadł do mnie młody dziedzic, prosząc nagwałt o pieniądze, ponieważ go chcą
licytować.
— Dlaczego nie piszesz do teścia? — zapytałem.
— Widzisz, sąsiedzie dobrodzieju — mówi ów — teść dał, ale musiałem żonę wysłać do
Warszawy i pieniądze się rozeszły.
— Trzebaż było do mnie wcześniej zgłosić się — powiadam — bo obecnie termin za krótki i nie
zbiorę całej sumy.
— Widzisz, szanowny sąsiedzie, zwłóczyłem, rachując na teścia.
— Ano, to jedźże prędzej do teścia.
— Wczoraj już jechałem, panie dobrodzieju, alem pomyślał, że mi bez żony stary nie da i
zawróciłem z drogi.
A niechże was kaczki zdepczą z takiem gospodarstwem. I to człowiek, który był w uniwersytecie!
Przed dwoma laty spotkałem Romana, magistra nauk matematycznych. Przy poznaniu się, jak
zwykle, gadaliśmy o tem i owem, a głównie o biedzie między młodzieżą. Roman cytował dużo
przykładów na dowód, jak trudno o chleb w Warszawie, a między innemi przytoczył i swoją historją.
Starał się on o posadę między bankierami, nie widząc innej przed sobą karjery. Włożył tedy frak,
białe rękawiczki i chodził z patentem od kantoru do kantoru, szukając miejsca. Naturalnie, że nie
dostał żadnego i zniechęcony wyjechał na guwernerkę.
Kiedym go zapytał, czy wie, w jaki sposób ludzie szukają posady, - szeroko otworzył na mnie
oczy, a kiedym wspomniał o protekcji, o układach, o pośrednictwie kobiet, oburzył się.
- A jeżeli na innej drodze nie można dostać posady - rzekłem mu - a zaś mając posadę, nie można
awansować - cóż pan na to?
- To wolę pójść do szewca niż do kantoru - odmruknął.
Pożegnałem go. Jaka szkoda, że ten dzielny chłopiec dawniej nie dowiedział się o sposobach
szukania posady!...
Kiedy myślę o wypadkach podobnych, mimowoli pytam, co u tych ludzi zastępuje miejsce,
znajomości życia? boć skoro są wrażenia z tej dziedziny zjawisk, muszą być również i jakieś
kombinacje tych wrażeń. I rzeczywiście, są kombinacje. Ciągle obijają się nam o uszy wyrazy:
szczęście, nieszczęście, moje plany, moje cele, moja osoba, zdolności, środki, stosunki itd.; również
często słyszeć można wcale przyzwoite poglądy na temat życia codziennego, — lecz na tem koniec.
Jeżeli chłodno zechcesz zbadać, co się ukrywa poza temi wyrazami i zdaniami, na czem są oparte
owe poglądy, przekonasz się, że miejsce pozytywnych wiadomości zajmują złudzenia, oparte na
złudzeniach i prowadzące do złudzeń, jeżeli nie do zguby. Ogromna większość wszystkich klas
społecznych łudzi się co do swych pojęć o szczęściu i nieszczęściu, co do swych planów, swych
osób, zdolności i środków, a wreszcie i co do swych obowiązków. Jest to ogólna i w skutkach
straszliwa niedoskonałość ludzkiego umysłu, wszyscy jej bowiem w rozmaitym stopniu ulegamy; lecz
przekonać o niej ogół jest tak trudno, jak trudno dowieść prostakowi, że powietrze jest ciężkie i że
ugniata każdego z nas z siłą 25,000 funtów.
Ale przejdźmy do dalszego ciągu.
Przed 15 laty dla dopilnowania interesów zamieszkałem w Lublinie, gdzie podówczas, znany ci
Jan chodził do 5-tej klasy gimnazjum. Chłopiec często mnie odwiedzał i odtąd zawiązała się bliższa
między nami znajomojmujć. Ja, już w owej epoce człek zachodzący w lata, mówiłem mu o dawnych
czasach, - on powierzał mi swoje pragnienia i zamiary, których miał zawsze pełno.
Jednego dnia powiedział mi, że bardzo lubi czekoladę i że wtedy tylko będzie zupełnie
szczęśliwym, kiedy będzie mógł wypijać tyle czekolady, ile mu się podoba.
— Ileżbyś jej teraz wypił? — spytałem.
— Z dziesięć szklanek! — odpowiedział bez namysłu. Wziąłem go do cukierni i prosiłem, aby
sobie dysponował, ile zechce. Chwilkę się wymawiał, rumienił, zapewniał o swoim szacunku, —
wreszcie kazał podawać. Pierwszą filiżankę wypił z zachwytem, przy końcu drugiej spoważniał,
trzeciej nie dokończył i odtąd nie lubi czekolady.
Nauka ta jednak nie wpłynęła na jego charakter, był to bowiem chłopiec okrutnie egzaltowany w
pojęciach o naturze szczęścia, choć nieustannie rozczarowywał się i obiecywał poprawę. Opowiem
ci wypadek, w którym młodzian ów przeszedł samego siebie.
Już po ukończeniu szkół i po wypróbowaniu tysiąca rodzajów zajęć — w 20-tym roku życia
zakochał się on w pannie Katarzynie, dzisiejszej swej żonie. I jego i panny rodzice, widząc, że był
letkiewicz, niebardzo nakłaniali się do tego związku; lecz gdy chłopak posmutniał, zmizerniał i
obiecał ojcu, że sobie w łeb strzeli, - pozwolono mu się ożenić. Co wyrabiał wówczas, jak padał do
nóg wszystkim, jak płakał i obiecywał swoją Kasię admirować do śmierci, próżnobym silił się
opisać. Dość, że koniec końców nadeszło i wesele.
Zjechaliśmy się wszyscy, kto żył z sąsiadów i powinowatych. Mieścili się też, jak mogli; a że ja
do tańca nieskory, usłano mi więc w altanie, abym mógł spać, nie oglądając się na gody. Jakoż około
północka odszedłem do siebie, nie najpierwszy wprawdzie, bo już i państwa młodych nie było.
Muszę ci jeszcze powiedzieć, że w czasie największych miłosnych paroksyzmów, przybiegał Jaś
do mnie i narzekał na okrucieństwo rodziców. Wtedy, rozumie się, pocieszałem go, jakem umiał,
kończąc zawsze mniej więcej tym frazesem: „Czy pamiętasz czekoladę?... Otóż powiadam ci, że tak
bywa ze wszystkiem; - wszystko, co nas zdaleka wprawia w zachwycenie, przejada się bardzo
prędko, a czasem i niesmak zostawia." On mi zaś na tor — „Mój panie! poznałem już, co mi do
szczęścia potrzeba i wiem, że żyć bez Kasi nie mogę."
Otóż, mówię ci, że w dniu wesela nocowałem zdaleka od dworu w altanie. Trochem zaspał i gdy
na drugi dzień, zbudziwszy się około 8-ej, spojrzałem w okno, zobaczyłem Jasia, spacerującego po
ogrodzie.
Dostrzegł i on mnie zaraz, przybiegł blady, rozczochrany, z podsiniałemi oczyma i wogóle z miną
desperacką. Pokręcił się po izdebce i wzdychając, usiadł.
— Cóż ci to, mówię, choryś, czy co?...
— Zdrów jestem, ale...
— No i cóż?
— Niech mnie pan tylko nie wyda z sekretu, ale — no, powiem zresztą, bo lepiej jest zawsze
przed kimś serce otworzyć...
Drgnąłem ze strachu i już zirytowany trochę, krzyknąłem:
- A cóż u stu fur beczek bataljonów!... gadaj zaraz...
- Widzi pan, niema nic złego. Ja tylko chciałem powiedzieć, że... bodaj czy pan nie miał racji,
mówiąc, że wszystko jest zdaleka ładniejsze i prędko się przejada.
O małom go nie wyrzucił za drzwi. Dziś żyje zdrów i kontent. Utył, ma dwoje dzieci, kocha żonę
i opowiada jej niekiedy historją, jaką ci opisałem. U mnie bywa często i mówi, że jest szczęśliwy,
choć zawsze dodaje, że wszystko ładniejsze zdaleka.
Przykład ten okazuje ci jeden rodzaj złudzeń w pojmowaniu szczęścia. Kiedy niedoświadczony
pragnie czegoś, nie widzi granicy swych pragnień i nie domyśla się, aby zaspokojenie mogło
wywołać przesyt. To też pobudzany nieustannie przez wyobraźnią, zapomina o tem, że są inne, liczne
potrzeby natury ludzkiej, obraca wszystkie siły na osiągnięcie jednego tylko celu, zaniedbuje
wszystko, co leży poza jego obrębem i wkońcu rozczarowywa się: naprzód skutkiem przesytu, a
powtóre skutkiem tego, że inne na jakiś czas stłumione pragnienia z nową występują siłą.
Ponieważ potrzeby ciała są najsilniejsze u ogółu ludzi, więc też i złudzenia, odnoszące się do
nich i błędy, wypływające z nich, są najczęstsze. Jeden pamięta o podniebieniu, a zapomina o
podeszwach i w cukierni traci pieniądz, za który należałoby sobie kupić obuwie. Inny pielęgnuje
ciało, zaniedbawszy potrzeby-ducha — i wpada w nudy i tęsknotę. Inny jeszcze, nie rachuje się z
nałogami i wspomnieniami, które chwilowo uśpione budzą się w razie zadania im gwałtu i nieraz na
całe życie robią człowieka nieszczęśliwym. Inny wreszcie, łudząc się, że kapitał decyduje o
szczęściu, goni za pieniędzmi, krzywdzi swych bliźnich, aż wkońcu odepchnięty przez nich, wlecze
osamotnione i pełne utrapień życie, nierychło poznawszy, że nie wyłączne dogadzanie jednej
namiętności, ale harmonijne rozwijanie i umiarkowane zaspakajanie wszystkich potrzeb ciała i duszy
powinno być celem człowieka.
Aby lepiej okazać, jak zgubną bywa jednostronność w pojmowaniu szczęścia, opowiem ci
historją twego stryjecznego brata Leona, jednego z najzacniejszych i najwytrwalszych ludzi, jakich
znałem. Smutna to historją, lecz wielką dla was młodych mieści w sobie naukę.
Jak wiesz, ubogi on był i chorowity od dziecka. W klasach niższych odznaczał się spokojem i
cierpliwością, w wyższych wytrwałą pracą; zdolności rozwijały się w nim bardzo powoli.
Między jego nauczycielami był S.... uczeń Lelewela, zapamiętały w swym przedmiocie i
umiejący doń młodzież zachęcić. Leon też najwięcej pracował nad historją, najczęściej, bo po całych
dniach, siadywał u S. i tyle skorzystał, że ukończywszy gimnazjum postanowił napisać taką „historją
polską, jakiej nikt jeszcze nie napisał." Są to jego słowa.
Szczerze ja chciałem posłać go do uniwersytetu, ale sam wówczas byłem w bardzo złem
położeniu. Pojechał więc biedaczysko na lichą guwernerkę na lat trzy i zebrawszy coś około 2,000
złotych, ruszył do Kijowa. Ten kapitalik rychło poszedł na książki; że zaś w chłopcu dawny pociąg
do nauk zmienił się już w namiętność, nie chcąc zatem tracić czasu, nie starał się o korepetycje i
wskutek tego bardzo nędzne życie prowadził.
W wilgotnej izbie na poddaszu, o głodzie i chłodzie czytał i notował po całych dniach i nocach;
skończył wreszcie uniwersytet z odznaczeniem i wrócił do kraju z suchotami.
Poprawiły się już wtedy moje interesa, mogłem więc i chciałem ratować chłopca, ale on psuł
wszystko nadmierną pracą; pracował bowiem od 16—18 godzin na dobę. Chowałem mu papiery i
książki, ale wtedy kładł się w łóżko i nic jeść nie chciał; sprowadzałem młodzież, ale wtedy uciekał
do lasu. Tylko towarzystwo kobiet robiło na nim niejakie wrażenie; przy nich odkładał książki, śmiał
się i rozmawiał.
Jedna osobliwie panienka wpadła mu w oko, nawet jej asystował przez dni kilka, lecz gdy
pewnego razu napomknąłem mu o małżeństwie, zamyślił się, mruknął: „już za późno" i zaczął czytać
na nowo. Od tej pory unikał kobiet a nawet rozmowy o nich, - dziwaczał coraz bardziej, aż wreszcie
i do łóżka się położył na dobre.
Straszliwie postępująca choroba nie zmieniła trybu jego życia. Wiedział o niej, ale mówił, że nie
ruszając się z łóżka i dobrze jedząc, pożyje jeszcze lat kilka i swoją pracę dokończy.
- Niedługo już - mówił - musi mi wuj sprowadzić pisarza; ja mu zacznę dyktować z notatek i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin