Koontz Dean - Ściana strachu.pdf

(936 KB) Pobierz
1092867910.001.png
DEAN KOONTZ
ŚCIANA STRACHU
The Face Of Fire
Dla Barbary Norville
CZĘŚĆ PIERWSZA
PIĄTEK OD 12:01 DO 20:00
1
Frank Bollinger zaparkował na ulicy po przeciwnej stronie niskiego, trzypiętrowego
domu mieszkalnego z piaskowca. Był czujny. Nie spodziewał się problemów, choć zawsze
był na nie przygotowany. Gdy wyłączył silnik, usłyszał syrenę policyjnego radiowozu wyjącą
gdzieś niedaleko.
„Może jadą po mnie”, pomyślał. „Może w jakiś sposób doszli do tego, że to ja”.
Uśmiechnął się. Nie pozwoliłby sobie na założenie kajdanków. Nie poddałby się tak
łatwo. To nie w jego stylu.
Niełatwo było przestraszyć Franka Bollingera. W gruncie rzeczy sam nie pamiętał,
czy kiedykolwiek się czegoś bał. Wiedział, jak zatroszczyć się o samego siebie. Już w wieku
13 lat mierzył metr osiemdziesiąt sześć wzrostu i nie przestał rosnąć, aż osiągnął dwa metry.
Kark miał gruby, szerokie ramiona i mięśnie młodego ciężarowca. W wieku 37 lat był
faktycznie w tak samo dobrej kondycji fizycznej, jak w wieku lat 27, a może nawet - 17. I co
ciekawsze, nigdy nie uprawiał kulturystyki. Nie miał nigdy ani czasu, ani ochoty, żeby
powtarzać serie pompek, przysiadów czy podskoków. Jego wymiary i możliwości wynikały
po prostu z genetyki, były darem natury. Chociaż nigdy nie narzekał na brak apetytu i nigdy
nie pościł, nie odkładały mu się na brzuchu ani na biodrach fałdy tłuszczu, co bywało już
zmartwieniem mężczyzn w jego wieku. Lekarz ostrzegł go, że wynikiem ciągłego napięcia
nerwowego, w jakim żył, i odmowy brania leków, które by kontrolowały stan jego zdrowia,
może być przedwczesny zgon z powodu nadciśnienia. Ale właśnie to ciągłe przeciążenie, lęk i
napięcie były czynnikami - zdaniem lekarza - którym zawdzięczał młodzieńczą sylwetkę.
Wiecznie aktywny, jakby napędzany wewnętrznie przez jakiś motorek, spalał tłuszcz,
niezależnie od tego, ile zjadł.
Ale Bollinger uważał, że może zgodzić się z tą diagnozą tylko do połowy: napięcie -
tak, nerwowe - nie. Nigdy się nie denerwował i nawet nie wiedział, co to słowo znaczy.
Natomiast zawsze był napięty. Dążył do napięcia, budował je tam, gdzie go nie było, traktując
jako element przetrwania. Zawsze czujny. Zawsze trzeźwy. Zawsze napięty. Zawsze gotów.
Gotów na wszystko. To dlatego niczego się nie bał. Po prostu nic na świecie nie mogło go
zaskoczyć.
Ponieważ syrenę słychać było coraz głośniej, spojrzał w tylne lusterko. Przy sąsiedniej
przecznicy mignęło czerwone, obrotowe światełko.
Wysunął z naramiennika rewolwer, kaliber 38, i z jedną ręką na klamce czekał na
najbardziej dogodny moment, by otworzyć drzwi.
Radiowóz ruszył, minął go i skręcił dwie przecznice dalej.
A więc na pewno nie jechali za nim.
Poczuł lekkie rozczarowanie.
Schował pistolet i rozejrzał się po ulicy. Chodnik, budynki i zaparkowane przy nich
samochody, wszystko skąpane było w niesamowitym, mlecznopurpurowym świetle rzucanym
przez rtęciowe latarnie, po dwie na każdym z końców tego odcinka ulicy. Znajdowały się tu
wszędzie te niskie, dwu - i trzypiętrowe domy z piaskowca lub cegły, wiele z nich wymagało
solidnego remontu. Nie widział nikogo w żadnym z oświetlonych okien. To dobrze; nie
chciał, żeby ktoś go zauważył. Przy krawężnikach walczyło o przetrwanie kilka drzew, chude
platany, klony, brzozy - to wszystko, czym Nowy Jork mógł pochwalić się poza granicami
parków publicznych. Skarłowaciałe, suche drzewa wyciągały do nocnego nieba swe obnażone
z liści konary. Delikatny, acz chłodny, styczniowy wiatr targał wzdłuż rynsztoka jakieś
papierzyska, a gdy powiał mocniej, szarpiąc korony drzew, te odpowiadały mu przeraźliwym
skrzypieniem. Zaparkowane auta były puste i wyglądały jak zwierzęta skulone przed zimnym
powietrzem. Również na chodnikach nie było ani żywej duszy.
Bollinger wysiadł z samochodu, szybko przeszedł przez ulicę i wstąpił na schodki
prowadzące do drzwi wejściowych jednego z budynków.
W jasno oświetlonym foyer panowała czystość. Mozaikę podłogową, przedstawiającą
bukiety wyblakłych róż na beżowym tle, gładko wypolerowano i nie brakowało w niej ani
kafelka. Wewnętrzne drzwi prowadzące do foyer były zamykane i otwierały się za pomocą
odpowiedniego klucza lub przez domofon.
Na ostatnim piętrze znajdowały się trzy mieszkania, na pierwszym również trzy i trzy
na parterze. Mieszkanie l A należało do państwa Nagły, właścicieli domu, przebywających
właśnie na dorocznej pielgrzymce do Miami Beach. Małe mieszkanko w szczycie pierwszego
piętra zajmowała Edna Mowry. Bollinger przypuszczał, że właśnie teraz robi sobie przekąskę
lub pije zasłużoną lampkę martini, by lepiej móc się odprężyć po długiej, nocnej pracy.
Przyszedł zobaczyć się z Edną. Wiedział, że będzie w domu. Śledził ją od sześciu dni i
upewnił się, że jej życiem rządzi ścisła rutyna, może zbyt ścisła, jak na taką młodą i
atrakcyjną kobietę. Wracała z pracy do domu zawsze o dwunastej, pięciominutowe poślizgi
zdarzały się rzadko.
„Śliczna, mała Edna”, pomyślał. „Masz takie piękne, długie nogi”.
Uśmiechnął się.
Nacisnął przycisk do mieszkania państwa Yardleyów na drugim piętrze.
Odpowiedział mu męski głos, dźwięczący metalicznie z głośnika nad skrzynką na
listy.
- Kto tam?
- Czy to mieszkanie państwa Hutchinson? - spytał Bollinger dobrze wiedząc, że nie.
- Wcisnął pan niewłaściwy guzik. Oni mieszkają na pierwszym piętrze. Ich tabliczka
jest obok naszej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin