Saviano Roberto
Port
Kontener kołysał się w powietrzu, zawieszony wysoko na żurawiu, który przenosił go na statek. Spreader, urządzenie sprzęgające zaczepy skrzyni z dźwigiem, nie był w stanie zamortyzować wahadłowego ruchu. Niedokładnie zamknięte drzwi otworzyły się i z kontenera zaczęły się sypać dziesiątki ciał. Wyglądały jak manekiny. Ale przy uderzeniu o beton głowy rozbijały się jak ludzkie czaszki. To były ludzkie czaszki. Z kontenera wysypywały się ciała kobiet i mężczyzn. Wśród nich także kilkoro dzieci. Martwe. Zamrożone, ułożone jedne na drugich. Rzędami, ciasno jak sardynki w puszce. To byli ci Chińczycy, którzy nigdy nie umierają. Nieśmiertelni, bo ich dokumenty przekazuje się po śmierci innym Chińczykom. Oto gdzie znajdowały się ich ciała. Ciała, które w makabrycznych wizjach wyobrażano sobie przyrządzone jako restauracyjne dania, zakopane w przyfabrycznych ogródkach czy na dnie krateru Wezuwiusza. A tymczasem one były tutaj. Sypały się dziesiątkami z kontenera, na szyjach miały zawieszone karteczki z nazwiskami. Należały do ludzi, którzy długo oszczędzali na pochówek w swoich rodzinnych stronach. Zatrzymywano im część zarobków w zamian za gwarancję podróży powrotnej po śmierci do ojczyzny. Miejsce w kontenerze i dziura w chińskiej ziemi. Kiedy operator portowego dźwigu opowiadał mi o tym, zakrył sobie twarz rękami i patrzył na mnie przez szparę między palcami. Jak gdyby maska utworzona z dłoni dodawała mu odwagi. Widział, jak ciała wypadły z kontenera i nie musiał nawet wszczynać alarmu, nie musiał nikogo powiadamiać. Gdy tylko obniżył ramię dźwigu i kontener dotknął ziemi, natychmiast, nie wiadomo skąd, pojawiły się dziesiątki robot-
ników, którzy szybko włożyli ciała z powrotem do środka, a resztę spłukali wodą. Tak się to odbyło. Ciągle jeszcze nie mógł w to uwierzyć, łudził się, że może miał halucynacje na skutek przepracowania w godzinach nadliczbowych. Zsunął palce, zakrywając sobie całkiem twarz i dalej coś mówił, płacząc, ale już nie rozumiałem jego słów.
Wszystko, co istnieje, przechodzi tędy. Tędy, przez port w Neapolu. Nie ma na rynku przedmiotu: zabawki, kawałka plastyku, młotka, butów, śrubokrętu, gry wideo, kurtki, śruby, spodni, wiertarki czy zegarka, który nie przeszedłby przez port. Port w Neapolu jest jak rana. Szeroka. Punkt docelowy nieskończenie długich podróży towarów. Statki przypływają, cumują w zatoce, pchają się do doku jak szczeniaki do sutków matki, z tą tylko różnicą, że one nie mają ssać, a wręcz przeciwnie: mają zostać wy-dojone. Port w Neapolu jest jak dziura w mapie świata, przez którą wychodzi wszystko to, co zostało wyprodukowane w Chinach, na Dalekim Wschodzie - jak dziennikarze z upodobaniem nazywają ten region. Daleki Wschód. Bardzo daleki. Prawie niewyobrażalny. Gdy zamkniesz oczy, widzisz kimono, brodę Marco Polo i podskok z kopniakiem Bruce'a Lee... W rzeczywistości Daleki Wschód jest związany z portem w Neapolu bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce na świecie. Tutaj Wschód nie jest daleki. Wschód jest bliziutko, jest malutki i swojski, można powiedzieć. Wszystko, co produkuje się w Chinach, tutaj właśnie jest wyładowywane. Jak wylana z wiadra do dziury w piasku woda, która spływając, powiększa dziurę i przenika głęboko do gruntu. W porcie neapolitańskim rejestruje się...
MMikulicz