Boże, Ty Boże mój, Ciebie szukam; Ciebie pragnie moja dusza (Ps 63/62/,2). Pierwszym krokiem ku modlitwie jest jej pragnienie. Pragnienie niewyraźne, nieokreślone, które nie wie jeszcze, co może je zaspokoić, a odczuwa jedynie brak czegoś; odczucie jakiegoś życia wewnętrznego, marności egzystencji powierzchownej, daremności życia zbyt intensywnego i przeładowanego. A jednak przeczucie, że to życie nie jest bezcelowe. Stworzyłeś nas dla siebie, Panie, i serce nasze nie zazna spoczynku poty, póki nie spocznie w Tobie (św. Augustyn, „Wyznania” I, 1). Pragnienie wątłe jak nić pajęcza, słabe jak knot, który jeszcze dymi. Lub potężne jak krzyk, jak fala zalewająca całą plażę twego życia. Nieważne, czy pragnienie modlitwy jest w tobie – ty już się modlisz. A raczej, to Duch Święty modli się w tobie.
Albowiem my sami nie umiemy się modlić. O, gdybyś znała dar Boży - mówi Jezus do Samarytanki (J 4,10). My go nie znamy, ale Duch zna. I wstawia się za nami wzdychając ku Bogu z samej głębi naszej istoty (zob. Rz 8,23). Jeśli pragniesz Boga, znaczy to, że Duch Święty pragnie w tobie. Od chwili twego chrztu mieszka On w tobie niczym podmuch, który tylko czeka, byś rozwinął żagle, niczym ogień pragnący rozpłomienić krzew twego życia. Może poczułeś już Jego muśnięcie? Albo żar płomienia? A może drzemie to jeszcze, zapomniane - na dnie twego serca zatłoczonego bożyszczami - czekając na wyzwolenie?
W gruncie rzeczy modlitwa nie jest niczym innym jak tym, co ma uwrażliwić nas na tchnienie Ducha, który został nam dany, przysposobić nas do Jego życia i przygotować na Jego działanie. Aż do chwili, kiedy Jego obecność przeniknie z wolna głębokie strefy naszej istoty i - jak nowy zaczyn - zacznie podnosić całe ciasto. Do chwili, kiedy nasze zdolności bardziej świadome - pamięć, inteligencja, wola, wrażliwość, a w końcu także nasze ciało -przejdą od smutku ku radości, od zniechęcenia do nadziei, od oschłości do miłości i wszystkie podporządkują się służbie i chwaleniu naszego Stworzyciela i Pana.
Jak to osiągnąć? Wyjść na spotkanie owego pragnienia. Niewykluczone, że pewnego dnia objawi ci się ono jako martwe i pogrzebane na zawsze. A potem wytryśnie na nowo, jak te rzeki podziemne, które uważa się za stracone, a one przeobrażają powierzchnię. Trzeba cierpliwie, aż do źródła, iść śladem. Poprzez przypływy i odpływy pragnienia. Bóg nie opróżniałby nas, gdyby nie chciał napełnić. Nie pozwolić zatrzymać się nad stojącymi i błotnistymi wodami. Możemy chcieć ugasić swe pragnienie z cystern popękanych i podziurawionych naszymi własnymi rękoma (zob. Jr 2,13), wtedy przybierze ono inną formę: zawodu, znużenia, niepokoju. Mężowie, dokąd będziecie sercem ociężali? Czemu kochacie marność i szukacie kłamstwa? (Ps 4,3). Nasze ludzkie upodobania - najszlachetniejsze i najświętsze -same domagają się jakiejś siły i jakiegoś ziszczenia, które nas przerastają: Wielu powiada: Któż nam ukaże szczęście? Wznieś ponad nami, o Panie, światłość twojego oblicza (Ps 4,7).
By iść ku Bogu, nie zda się na nic siła, zręczność, czyste sumienie, ale ogromnie przyda się bycie biednym, chromym, nieposiadanie zapasów. Lub, mówiąc ściślej, poznanie Go i wołanie ku Niemu. Uczynić serce pokornym - to jedyna trudność modlitwy. Dzieci wkraczają do raju zwyczajnie. Natomiast dorośli muszą dokonać na sobie gwałtu. Osobie dorosłej trudno jest przyznać się, że jej wnętrze i źródło nie do niej należą.
Te metody mogą dopomóc w dojściu do źródła. Mogą również zawadzać. Jezus nie zaleca metod, On budzi serce. Nie narzuca warunków wstępnych, lecz ponagla. Królestwo stoi przed wami otworem, kierujcie się ku niemu. Jedyny warunek to pragnąć go.
A może wcale go nie pragniemy? Jednak zaczęliśmy już kartkować te stronice. Posłuchajmy świętego Grzegorza: Dobra materialne wydają się najcenniejsze, gdy się ich nie ma; dobra duchowe przeciwnie, dopóki się ich nie zakosztuje, wydają się nierzeczywiste. Lecz radości materialne, kiedy się już ich doświadczy, z wolna przestają smakować, podczas gdy duchowe, raz posmakowane, okazują się nie do wyczerpania. Trzeba jedynie ich spróbować - ot, i wszystko. Od dziś więc zaczynam... lub - powracam do zaczynania! Jak łania pragnie wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże! (Ps 42/41/, 2).
Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie (Mt 6,6).
Miejsce modlitwy jest nie tam, gdzie widzą nas ludzie, u których szuka się uznania. Łatwo przychodzi nam sądzić, że to niebezpieczeństwo już nam dzisiaj nie grozi, że wartość modlitwy nie równa się już zawartości sakiewki! Ale niebezpieczeństwo tkwi w tym, iż idziemy modlić się wyłącznie po to, aby być w porządku. Należy się modlić! Należy odbyć doroczną spowiedź! Ta potrzeba spełnienia powinności wobec nieco niejasnego nakazu oraz poczucie winy zagłuszają całkowicie pragnienie obcowania z Ojcem. Nie chodzi wcale o to jedno spotkanie, o śmiałe stawienie się przed Tym, który jest tam, w ukryciu, lecz o postawę dającą poczucie bezpieczeństwa, dzięki której łatwo możemy znaleźć się pod osłoną jakiegoś spotkania zbiorowego. Tak to starszy brat marnotrawcy zasłania się dokładnym przestrzeganiem przykazań, aby zręcznie uniknąć pytającej obecności swego ojca.
Spełnianie obowiązku modlitwy staje się więc pewnym WYKRĘTEM. Zamiast być tam, przed Panem, jestem gdzie indziej, pochłonięty stosowaniem się do przepisów. Życie w zgodzie z nakazem jest - od czasu Adama - rodzajem chowania głowy w piasek.
Jak, w takim razie, znaleźć miejsce spotkania? Spotkanie tylko wówczas jest prawdziwe, jeśli prawdziwe są obie strony. Jeżeli Jezus zaprasza mnie, bym znalazł Ojca w moim pokoju - możliwie jak najbardziej odciętym od świata - to dlatego, że tam jestem sobą. Albowiem w każdym z nas znajduje się wiele osobowości towarzyszących, których role odgrywamy wobec innych, masek, którymi się zasłaniamy, „aby pokazać się przed ludźmi”. Może nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego: pod tymi umownymi postawami kryje się nasza osobowość prawdziwa, którą -wraz z jej ograniczeniami i nędzami - być może z trudem, przychodzi nam uznać. A którą wszakże Pan zna, uznaje i miłuje.
Z tego faktu powstaje często zamęt w naszej modlitwie: tracimy świadomość naszego prawdziwego jestestwa. Jesteśmy ROZTARGNIENI, to znaczy wyjęci z samych siebie przez mnóstwo różnych pragnień, które nas rozpraszają. Jesteśmy ZAJĘCI, zanurzeni już zawczasu w troskach dnia jutrzejszego. Jesteśmy WINNI, gdy szukamy, w jaki uczciwy sposób moglibyśmy odnaleźć, we własnych oczach, szacunek dla siebie. Ewangelia mówi, że tego wszystkiego poszukują poganie. Ale wasz Ojciec Niebieski wie, czego wam potrzeba. Nasza wiara w uwagę Boga powinna uwolnić nas od takich wykrętów: „Zdaj twe troski na Pana, a On je dźwigać będzie”.
Ale jest również prawda Tego, przed którym stoimy. Święty Grzegorz z Nazjanzu mawiał, że zastępujemy bóstwami Boga żywego, jeśli myślimy, że Jego obraz - jaki w sobie nosimy - to właśnie jest Bóg. Nazywamy Go Ojcem, Panem lub Stworzycielem. I z całą pewnością mamy rację. Pod warunkiem, że słowa te będą uświęcone. W przeciwnym razie ryzykujemy, iż znajdziemy się wobec jakiejś istoty wydumanej, będącej wyłącznie odzwierciedleniem naszych potrzeb, niepokojów czy wyrzutów sumienia. Ponieważ Bóg jest większy od naszego serca (por. 1J 3,20) – to jest poza naszymi wyobrażeniami. Tylko Jezus w swych czynach i słowach może Go nam objawić. Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca (J 14,9). Już od tak dawna przebywamy z Nim, a nie pojęliśmy Go jeszcze. Prawdziwe miejsce modlitwy, to pobliże Chrystusa: Jeżeli we Mnie trwać będziecie i słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni (J 15,7).
W znalezieniu tego miejsca duchowego pomaga postawa wiary, cierpliwości i prawdy. Niemożność znalezienia odpowiedniego miejsca fizycznego ma znaczenie drugoplanowe. Nadchodzi jednak godzina, owszem już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie (J 4, 23) i nie będziemy już musieli wchodzić do Jeruzalem czy na jakąś górę Garizim. Obojętne jest dla mnie - gdy godzina przyjdzie - czy modlić się mam w wielkich sklepach, w kuchni czy w rozlewni napojów -ja złożę dziękczynienie Panu. Może się wszakże zdarzyć, że moje umiarkowanie albo jakaś bolesna porażka skłonią mnie do większej skromności, do przyznania, że moja godzina modlitwy jeszcze nie nadeszła. Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą (Wj 3,5).
Powinniśmy znaleźć naszą małą „ziemię świętą”: kąt pokoju, matę modlitewną, kapliczkę, u której drzwi zostawiamy ciężkie obuwie naszych pozorów i pretensji, a potrafimy przeżywać tam codziennie niezbędne oderwanie. Nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne, i tam się modlił (Mk 1,35).
Powiedzieliśmy, iż spotkanie jest prawdziwe, pod warunkiem, że osoby są prawdziwe. Teraz dodajmy: i pod warunkiem, że żadna z nich nie będzie podawała się za drugą. Nasza mowa wyraża to dobrze. Człowiek otwiera swe serce i zamyka je. Nie mamy wszak dwóch serc: jednego dla siebie, drugiego dla Boga. To jedno i to samo serce otwiera się i zamyka dla nas i dla Niego. Kto kocha, ten zna Boga - mówi święty Jan (por. 1J 4,7-8). Znał Boga, bowiem kochając Go wiedział z doświadczenia, co to jest związek prawdziwy. Oraz, że Ten, który nawiązuje łączność i który sam jest Łącznością, to Duch Ojca i Syna. Tak jak człowiek, który usiłuje nawiązać prawdziwy kontakt - tym samym doświadcza Ducha Bożego. Nie mieszajmy „duchowości” tam, gdzie jej nie ma. Doświadczenie duchowe istnieje w każdym związku, poczynając od naszych związków międzyludzkich.
A więc do modlitwy przygotowujemy się lepiej o tyle, o ile zwiększymy nasze otwarcie na innych. „Blokady”, jakie stawiamy modlitwie, wynikają w większości przypadków z naszych trudności nawiązywania stosunków, co powinno budzić w nas czujność. Doznać uczucia, że się kocha lub, że się jest kochanym; dawać lub otrzymywać; być przywróconym samemu sobie dzięki czyjejś łasce lub utwierdzić kogoś wzrokiem; zaznać goryczy czyjejś nieufności i pęknięcia tego wrzodu dzięki przebaczeniu; płakać z powodu rozłąki i śmiać się ze szczęścia połączenia; powierzyć swą przyszłość czyjemuś słowu i czyjąś przyszłość oprzeć na własnej wierności... - są to właśnie doświadczenia związku, które sposobią nas do modlitwy.
Nasza epoka mnoży przeszkody porozumiewania się. Nie miejsce tu na ich analizowanie, trzeba jedynie stwierdzić, że obcowanie ludzi ze sobą - w dziedzinie seksu, pracy czy władzy - stało się bardziej powierzchowne, naskórkowe, a jednocześnie bardziej agresywne i gwałtowne. A każdy broni własnej kruchości. Rytm życia zawodowego, mieszkanie, środki komunikacji bardziej oddalają ludzi od siebie, niż ich skupiają. Zaś spotkania odbywają się coraz częściej przez urządzenia pośredniczące i pod presją zbiorowości, w świecie, który współzawodnictwo czyni coraz twardszym.
Ta atmosfera nie sprzyja bynajmniej ani dialogowi, ani zaufaniu, a co za tym idzie - także modlitwie. Jeśli ktoś uważa, że lepiej wie od innych, co oni chcą powiedzieć na dany temat, albo co należy myśleć -jego słowa budzą najczęściej irytację lub krytykę. Reakcje uczuciowe i proces woli burzą możliwość związku. Tak więc czyjaś wypowiedź staje się tylko okazją do potwierdzenia naszej własnej opinii, naszej wiedzy i kontynuowania samotnej rozmowy, która włącza tamtą wypowiedź w nasze własne rozumowanie. Dialog przestaje być wyjściem poza własną osobowość, usiłowaniem okazania chęci zrozumienia czyjegoś doświadczenia, a staje się wsłuchiwaniem w siebie. Zostaje ograniczony do monologu, do rozmowy wewnętrznej, w której - zamknięci w ciasnym światku - zadajemy pytania i sami na nie odpowiadamy.
Jakże więc rościć sobie prawo, by żyć z Zupełnie Nieznanym, Tym, którego myśli nie są naszymi myślami, skoro nie potrafimy współżyć z naszymi ludzkimi braćmi? Jak przystać na te pytania, na tę miłość, która zakłóca spokój? Przecież to Bóg naraża się, iż stanie się jedynie odbiciem naszych frustracji i drażliwości, a nasza modlitwa będzie dalszym ciągiem naszego wewnętrznego monologu. Dlatego Jezus ostrzega: Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, ze brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj! (Mt 5,23-24). Jeśli z mojej winy coś odpycha mego brata ode mnie, nie będę mógł się modlić. Nie można stawać przed Bogiem z jakąś urazą w sercu albo świadomie akceptując życie w niegodnych sytuacjach czy korzystanie z nich. Dwa nakazy - kochać Boga i swojego bliźniego - są tak ze sobą złączone, że niemożliwe jest pragnienie życia w modlitwie bez jednoczesnej pracy nad pojednaniem.
I to postępowanie, o którym Jezus mówi tutaj: ...idź, pojednaj się ze swym bratem - dotyczy nie tylko tego brata, którego widzę, mego sąsiada, współmałżonka, towarzysza pracy. Chodzi również o tego, którego nie widzę, ale z którym utrzymuję stosunki za pośrednictwem instytucji i struktur społecznych. Albowiem nasze związki „dalekie” zupełnie tak samo wymykają się Słowu Jezusa jak te „bliskie”. Jak - na przykład - wszystkie konflikty społeczne, ta strawa teraźniejszości i trucizna życia społecznego. Dziedzina „kolektywu” jest dziś określana przez relacje, ponieważ ludzie postrzegają, że mogą wprowadzić do niego zmiany. Rokowania, umowy, ugody - ten cały świat praw i obowiązków społecznych - stawia się do dyspozycji ludzi dobrej woli jako nowe pole, na którym jest zasiane Słowo Boga, gdzie robotnicy są najmowani do żniwa, gdzie głód i pragnienie sprawiedliwości prowadzą do pojednania. A wołanie proroka odzyskuje całą swą siłę: Wtedy przybędę do was na sąd i wystąpię jako świadek szybki przeciw uprawiającym czary i cudzołożnikom, i krzywoprzysięzcom, i uciskającym najemników, wdowę i sierotę, i przeciw tym, co gnębią obcych, a Mnie się nie lękają - mówi Pan Zastępów (Mt 3,5).
Dlatego modlitwa nie może - pod groźbą, że się wypaczy - odrywać się od świata naszych związków. To tam, gdzie Ojciec widzi w ukryciu (por. Mt 6,4), zakorzeniają się one wszystkie. Tam, gdzie otwieramy się lub zamykamy dla swego brata, jest właśnie miejsce obcowania z Bogiem.
Prawdziwym miejscem modlitwy jest więc serce, w biblijnym rozumieniu tego słowa. W ciągu swej historii Izrael odkrywa stopniowo, poprzez swe doświadczenia wiary i wiarołomstwa, że Bóg ma jedno serce, czułe na tragiczne losy swojego ludu, wrażliwe na odtrącania Go, miłosierne i wierne. By je opisać, prorocy posługiwali się naszymi ludzkimi wyobrażeniami: jest jak macierzyńska pierś, jak wnętrzności ojcowskie, jak tkliwość małżonków. Nasz wyraz „miłosierdzie” jedynie w niedoskonały sposób oddaje ów stan serca wzburzonego, wstrząśniętego nieszczęściem czy rozpieranego radością z powodu cudownego syna.
Wyswobodzenie z Egiptu jest opisane jako akt podyktowany pewnego rodzaju cierpieniem osobistym: Pan mówił: Dosyć napatrzyłem się na udrękę ludu mego w Egipcie i nasłuchałem się narzekań jego na ciemięzców, znam więc jego uciemiężenie” (Wj 3,7). Przez przymierze lud stał się istotą z Bożego rodu. Później, gdy prorocy zapowiadali najgroźniejsze kary, zaznał niezwyciężonej czułości serca: Czy Efraim nie jest dla Mnie drogim synem lub wybranym dzieckiem? Ilekroć bowiem zwracam się przeciw niemu, nieustannie go wspominam. Dlatego się skłaniają ku niemu moje wnętrzności; muszę mu okazać miłosierdzie! (Jr 31,20). Wreszcie, to jednomyślne doświadczenie Izraela rozszerzy miłość Boga - bez żadnego partykularyzmu - na wszystkich ludzi: Miłosierny jest Pan i łaskawy, nieskory do gniewu i bardzo łagodny. Nie wiedzie sporu do końca i nie płonie gniewem na wieki. Nie postępuje z nami według naszych grzechów (...) Jak się lituje ojciec nad synami, tak Pan lituje się nad tymi, co się Go boją. Wie On, z czego jesteśmy utworzeni, pamięta, ze jesteśmy prochem (Ps 103/102/, 8-10.13-14). Taki wizerunek Boga Jezus przywodzi przed nasze oczy, swym sercem otwartym znacząc swoje życie i przelewając krew.
Człowiek także ma jedno serce. Stworzony na podobieństwo Boga, otrzymał moc, by kochać, czuć, cierpieć, być litościwym, czułym i wiernym. Czy nie jest jego pierwszym obowiązkiem kochać Boga z całego serca? Pan po to zabiera swój lud na pustynię, aby mu o tym przypomnieć, mówić do jego serca (por. Oz 2,16).
To właśnie tym sercem człowiek się modli. Nie modli się wspomnieniem ani rozumem, ani wrażliwością, choćby nasze umiejętności temu sprzyjały. Bowiem to, co w człowieku jest najgłębsze - człowiek wewnętrzny, jak nazywa to święty Paweł - jest głębsze od owych umiejętności. Jest korzeniem naszego jestestwa, ścieżką naszej wolności, źródłem naszych związków.
W życiu codziennym nasze serce pozostaje zazwyczaj ukryte. Nie tylko ukryte, ale i uśpione. Najczęściej żyjemy na poboczu naszej osobowości, w strefie doznań zewnętrznych, a świadomość mamy całkowicie zaprzątniętą doznawanymi wrażeniami, rozumowaniem i zajęciami. Nigdy może nie przekroczyliśmy cienkiej powierzchownej warstwy. Wielką nędzą naszej epoki - powiada Marcel Jouhandeau - jest przywiązanie wyłącznie do wartości, a przede wszystkim do odkryć, które mieszczą się w przestrzeni geometrycznej i kosmograficznej... Niestety, ilu ludzi zagląda do swej własnej otchłani? Człowiek, troszczący się jedynie o to, by okrążyć ziemię, zgłębić dno morskie, wdrapać się na najbardziej strome zbocze najwyższego szczytu górskiego, dotrzeć do stratosfery - umiera, nie poznawszy samego siebie.
Jezus często nam to wypominał: nasze serce jest zamknięte. „Nie używane” - twardnieje, zasklepia się. Skoro nie musi okazywać czułości ani niczym się troskać - robi się ociężałe, posępne i przeżera je skleroza. Modlić się, to znaczy odnaleźć drogę do swego serca. Bóg ją bada i zna. To na niej oczekuje nas w ukryciu, ponad naszymi rozumowaniami, naszymi winami i działaniami. Droga może wydawać się długa, trudna lub nawet niemożliwa do przebycia! Zdarzają się dni, kiedy wygnanie wydaje się nie do pokonania. Drzwi są zamknięte, a klucz zgubiony. Bardzo chcielibyśmy wyważyć owe tajemne drzwi, poza którymi przeczuwamy niewyraźnie ciśnienie Ducha. Ale po prostu zapominamy, że nie jest to w naszej mocy. Jedyne, czego się od nas wymaga, to zgoda. Duch od wewnątrz, a Słowo z zewnątrz usiłują spotkać się w nas, wyżłobić miejsce dla obecności, jako dwie ręce Boga, kształtujące nasze serce cielesne, w którym On będzie mógł zamieszkać.
Nasze ciało jest znakiem, wrażliwym uosobieniem naszej rzeczywistości wewnętrznej. Nie jesteśmy duszą i ciałem, lecz istotą niepowtarzalną, której dwa wymiary - duchowy i cielesny - wzajemnie się przenikają. Myśl współczesna wzniosła się - na szczęście - ponad zasmucającą dwoistość, jaką filozofia grecka wprowadziła do naszej zachodniej kultury. Nie chodzi o wyjaśnianie, jak ciało i dusza mogą zjednoczyć się w jedną rzeczywistość - jest to zagadnienie źle postawione - ale o zrozumienie, w jaki sposób istota ludzka, przyjmująca na siebie całą energię tworzenia i streszczając w sobie - jak mówi Teilhard de Chardin -materię wszechświata, posiada stronę wewnętrzną i zewnętrzną: oblicze wewnętrzne i duchowe oraz oblicze zewnętrzne i cielesne.
Dlatego to wiara chrześcijańska nie mówi o nieśmiertelności, lecz o zmartwychwstaniu. Kiedy Jezus - ujmując całą swą istotę w dłonie - ofiarowuje swe życie Ojcu za wszystkich ludzi, mówi: Oto Ciało moje (por. Mt 26,26), daje przez to jasno do zrozumienia, że Jego ciało i krew wyrażają i urzeczywistniają dar z Niego całego. A gdy mówi o naszym przeznaczeniu duchowym, to nawet powiada: Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony (Mk 9,43).
W modlitwie, jak i w życiu, zdążamy do Boga wszystkimi naszymi członkami. Niemożliwe jest, byśmy na czas modlitwy zostawili w szatni nasze ciało. Każdy może się przekonać, że jego postawa wewnętrzna zmienia się stosownie do tego, czy modli się siedząc, czy leżąc krzyżem, leżąc wygodnie czy klęcząc, idąc czy stojąc „na baczność”. Chrześcijanie Wschodu wiedzieli o tym wcześniej niż my: dla pustelników z Góry Athos przemienienie Pana jest kresem, ku któremu zdąża całe życie kontemplacyjne. Ciało jest przeznaczone nie tyle do stawiania przeszkód działaniu Ducha, ile raczej do wchłaniania Jego przeobrażającej obecności i poddawania się Jego przemożnemu promieniowaniu.
Już zmartwychwstaliśmy wraz z Chrystusem - mówi święty Paweł (por. Ef 2,1-10). Oczywiście: Przechowujemy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas (...) Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym ciele (2 Kor 4,7.10).
W ten sposób to ciało, które zostało zanurzone w wodzie chrzcielnej - choć nadal pozostaje mętne i nosi w sobie nieład wprowadzony przez grzech – jest już znakiem i wyobrażeniem Ducha: My wszyscy z odsłoniętą twarzą wpatrujemy się w jasność Pańską jakby w zwierciadle; za sprawą Ducha Pańskiego, coraz bardziej jaśniejąc, upodabniamy się do Jego obrazu (2 Kor 3,18).
Jeśli takie jest powołanie naszego ciała, to modlitwa ożywia je do stopnia, od którego począwszy możemy ćwiczyć je na dwa uzupełniające się i określone sposoby.
Przede wszystkim ciało nasze nie powinno nam w modlitwie przeszkadzać, lecz pomagać. Znajdźmy postawę, która pozwoli nam na skupienie, czyli zebranie i zjednoczenie naszych zdolności duchowych, a zwłaszcza uwagi. Wszystkie postawy proponowane przez joginów mogą być w tym bardzo pomocne, jak również zdobycie bodaj powierzchownej wiedzy na temat rytmiczności oddechu. Nie miejsce tu, by wchodzić w szczegóły. Wielu z chrześcijan, którzy codziennie poświęcają dłuższy czas modlitwie, zwykło używać małego stołeczka, pozwalającego klęczeć lub siedzieć z wyprostowanym torsem, w pozycji, która łączy szacunek i wygodę. Przy pewnej praktyce łatwo dochodzi się do utrzymania - bez większego trudu - postawy siedzenia na piętach, podkładając jedynie jasieczek pod kostki stóp. Z wolna zapomina się o swym ciele, a znajduje się swobodę ducha.
Po drugie, postawa naszego ciała może wyrażać coś z naszej osobistej modlitwy: ofiarę, pytanie czy po prostu milczącą obecność. Mimo wprowadzenia znaku pokoju przed komunią św. nasze odświętne zgromadzenia są bardzo napuszone. Gesty wyrażające nasze relacje wypłaszają z naszej głębi nagromadzone tam ukryte opory. Modlitwa samotna pozwala otworzyć przed Panem nasze serce w jego „wymiarze cielesnym”. Te psalmy, które mówią o dłoniach wzniesionych w wieczornym ofiarowaniu, o pokłonie uwielbienia lub skruchy, o twarzach zapłakanych lub śmiejących się ku Panu, o uniesieniu radości w tańcu - są nim przepełnione. Spróbujmy w samotności. Będziemy z pewnością zdziwieni, gdy odkryjemy, że zwykłe gesty ujawniają nam nieuświadomione przeszkody, ukryte bezwłady; ale równocześnie, jakże bardzo mogą nam one dopomóc, wyswobodzić nas i zjednoczyć. I poczujemy również, że modlitwa kierowana ku Bogu wymaga znacznie większego szacunku - jeśli chodzi o postawę cielesną - niż medytacja, przy której można pozwolić sobie na pozycję wygodniejszą.
Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono (...) czas płaczu i czas śmiechu (...) czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się. od nich (...) czas rozdzierania i czas zszywania, czas milczenia i czas mówienia... (Koh 3,1-2.4-5.7).
Wynaturzyliśmy czas. Dla każdego stał się pewnego rodzaju przestrzenią, jakimś zapisanym do ostatniego skrawka notatnikiem, dniem bez wolnej chwili, wydarzeniami następującymi jedno po drugim, spotkaniami i obowiązkami, które wpadają na siebie, jak samochody w naszych miastach. Zamiast powiedzieć: „śpieszę się powoli” - pędzimy z czasem w zawody i upadamy z wyczerpania. Lepsza jest jedna garść pokoju niż dwie garści bogactw i pogoń za wiatrem (Koh 4,6). Ale lękamy się wypoczynku, jego ciszy, ponieważ mylimy życie z ożywieniem, działanie z hałasem, przyrost z produkcją. Pośpiech stał się swoistą normą dla naszych czasów: czas traci się lub zyskuje, jak traci się lub zyskuje pieniądze.
W ten sposób czas stał się naszą własnością, czymś, czym można zawładnąć, by zużytkować to wedle własnej potrzeby. Nasza kultura w swej historii - lub raczej od czasu, gdy wyzbyła się swej wartości duchowej - dokonała tego, że przyjęła ducha własności. Bowiem czas, w którym żyjemy, jest darem Boga, należy go przyjąć i uszanować. Dzisiaj pierwszy krok życia duchowego polega na uczynieniu się wolnymi, obojętnymi - jak powiedział święty Ignacy - wobec zużywania czasu na to wszystko, do czego nie jesteśmy zmuszeni. Słusznie mówił święty Franciszek Salezy, że pośpiech jest matką wszelkich ułomności, ponieważ jest swego rodzaju łakomstwem, które - niczym Kronos - pożera własne dzieci.
Kwintesencja modlitwy polega, przede wszystkim, na aktywnym przyjmowaniu przez samego człowieka łask z rąk naszego Stwórcy i Pana. Jak w życiu codziennym osiągnąć - a przynajmniej udoskonalić - panowanie psychiczne nad naszym działaniem? Stałe utrzymywanie postawy wewnętrznego spokoju, cierpliwości i zgody, odrzucanie pokusy aktywności, jaka pobudza nasze pragnienie władzy, wprowadza zdenerwowanie i podniecenie - to zapewne dla wielu spośród nas pierwsza forma ascezy.
Bo czas, z samej swej natury, jest przeznaczony na przemijanie. Każda rzecz stworzona powinna nam pomagać w osiągnięciu naszego końca, to znaczy do spotkania innych i Boga - w miłości. A przede wszystkim nasz czas. Gdybym miał pięćdziesiąt trzy minuty czasu - powiedział sobie Mały Książę - poszedłbym powolutku w kierunku studni (Saint--Exupery). „Ale ja nie mam czasu, jestem taki zajęty.” To słowo nas zdradza: miejsce jest, rzeczywiście, zajęte, a nawet zawczasu zastrzeżone. A Pan odpowiada: Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego (por. Łk 10,41-42). Gdybyśmy mieli odwagę rozpatrzeć owe wiele każde z osobna i zważyć je przed Bogiem, osądzić według miary jedynej niezbędności, zobaczylibyśmy szybko, że czasu mamy aż nadto i że Marta - w nas - nie musi wypierać Marii.
Pomnij jednak na Stwórcę swego w dniach swej młodości, zanim jeszcze nadejdą dni niedoli i przyjdą lata, o których powiesz: Nie mam w nich upodobania (Koh 12,1). Na wiele sposobów i poprzez niezliczone przypowieści Jezus wzywa nas do czuwania. Do czuwania i do modlitwy. Zauważmy, że czuwanie jest postawą stałą. Nie czuwa się - jak jakiś wartownik - otwierając od czasu do czasu jedno oko. Żeby osiągnąć ten rodzaj trwałej świadomości, konieczne jest wyćwiczenie jej w sobie przez modlitwę. Dać nasz czas Bogu, to znaczy odstąpić Mu pewną część naszej istoty zrzekając się naszego ducha własności. To znaczy pozwolić Mu czynić w nas to, na czynienie, czego nigdy nie dajemy Mu czasu. Jak moglibyśmy myśleć bez obłudy, że całe nasze życie jest oddane innym, poświęcone temu, za co jesteśmy odpowiedzialni, jeżeli nie zdobyliśmy się nawet na oderwanie kilku strzępów naszego czasu, by ofiarować je swemu Stwórcy?
Każdy powinien znaleźć jakiś moment - najbardziej sprzyjający psychologicznie, odpowiadający rytmowi dnia. Pan sam podpowiada nam ten rytm swym przykładem, swą nauką: Chleba naszego daj nam dzisiaj. Nie można modlić się na zapas, jak to Hebrajczycy zrobili z manną zbieraną na pustyni: Niektórzy nie posłuchali Mojżesza i pozostawili trochę na następne rano. Jednak tworzyły się robaki i nastąpiło gnicie (Wj 16,20). Zaś psalmy, ta spuścizna biblijnej i chrześcijańskiej mądrości, tak odmierza czas: ...słyszysz mój głos od rana, od rana przedstawiam Ci prośby i czekam (Ps 5,3). Gdy się położę, zasypiam spokojnie, bo Ty sam jeden, Panie, pozwalasz mi mieszkać bezpiecznie (Ps 4,9).
Ojciec niebieski wyrzekł tylko jedno Słowo, jest nim Jego Syn. Wyrzekł je na wieki w nieskończonej ciszy. W ciszy duszy można je usłyszeć - napisał święty Jan od Krzyża. Cisza modlitwy nie jest skupieniem się na sobie, ale skupieniem uwagi na Słowie Żyjącego. Człowiek, według Biblii, to istota, do której Bóg kieruje Słowo. Biblia uważa, że człowiek, aby egzystować, powinien potrafić rozumieć owo Słowo, być zdolnym do przyjęcia Go, nadać swemu życiu formę odpowiedzi. Człowiek biblijny jest istotą stworzoną do prowadzenia dialogu ze swym Stwórcą. Bieg świata i wydarzeń - naświetlany przez czytane w Kościele Pismo - jest ciałem, namacalnym wyrażeniem tego jedynego Słowa Boga. Słowa tworzącego, które wzywa, byśmy wyszli poza siebie i nawiązali, jako jeden solidarny naród, związek przymierza
z Panem. Do czasu, kiedy człowiek - każdy człowiek i wszyscy ludzie - będzie mógł powiedzieć za Jezusem Chrystusem: Abba, Ojcze. W języku dnia dzisiejszego powiedziałoby się, że człowiek w swej najgłębszej rzeczywistości jest „uformowany” przez ten dialog, że słuchanie i odpowiadanie stanowią warunki jego istnienia. Poza tym, człowiek jest jak polny kwiat, jest tylko istotą cielesną, przemija, natomiast Słowo Boga trwa wieczyście. A więc, przystać na ten dialog, to wejść do życia, które nie mija. Oto dlaczego Jezus zaprasza nas do „zamieszkania”, w Jego Słowie. Obecnie, bardziej niż kiedykolwiek, potrzeba nam ciszy nie tylko, by w Nim zamieszkać, lecz przede 'wszystkim, by Je usłyszeć. Ciszy duszy, ciszy ducha. Pod sprzężonym oddziaływaniem nauk i techniki nasza zachodnia kultura do tego stopnia uprzywilejowała racjonalny wymiar zdolności i wiedzy, że nasza inteligencja rozumująca stała się raczej przeszkodą niż pomocą w modlitwie. Rozum - który według Kartezjusza powinien uczynić z nas mistrzów i władców natury - rości już sobie pretensje do wszystkiego... nawet do samego Boga. Wiązka jego światła niczego nie uznaje, czego nie obejmuje - poza wyczynami swoich pomysłów - do czego nie dociera skalpelem swoich analiz. Pragnie wszystko wyjaśnić, wyrozumować, wykryć, odmitologizować. I owe małe przedrostki: „wy” i „od” - które rozum wciska wszędzie - wślizgują się nawet do naszej modlitwy. W XVIII w. filozof Kant napisał znaczące dzieło: „Die Religion innerhalb der Grenzen der blossen Vernunft” i idąc tym tropem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, objęliśmy tymi samymi ramami naszą działalność duchową.
Koniec ze spontanicznością wiary - taką, jaką Ewangelia przedstawia nam na wszystkich swych stronach - koniec z zaufaniem i oddaniem! Skrucha, uwielbienie i wychwalanie wzbudzają wątpliwości! Przepędzone zostają błagania i najprostsze pytanie! Podejrzliwy rozum czyha bezlitośnie na wszelkie objawy naszej działalności duchowej, by je rozpatrzyć, zsumować, postawić pod znakiem zapytania. I nasze duchowe ,ja” - zmęczone, stłamszone - cofa się do „ukrycia”.
Jakże w tych warunkach serce może w nas zapałać, gdy Pan wyjaśnia nam, w drodze, Pisma? Ostatnie odniesienia naszych osądów, zapożyczone od dominujących ideologii, przyczyniły się do ograniczenia poznania wiary.
Oto, dlaczego sposób modlenia się według „trzech władz”, ongiś tak płodny, a polegający na rozważaniu jakiejś prawdy wiary za pomocą PAMIĘCI, pojmowania jej za pomocą ROZUMU i wreszcie kochania jej poprzez PRAGNIENIE - dla coraz większej liczby chrześcijan już dzisiaj nie „funkcjonuje”. Albowiem rozum, którego naturą jest pośredniczenie między pamięcią a sercem, podąża w przeciwnym kierunku. Zatruty przez kulturę o symbolach potrzaskanych i słowach usidlonych, zredukowany do rozsądku - zagarnia władzę nad wyobrażeniami wiary, ogołaca je z ich potęgi intuicyjnej i ogranicza do instrumentów wiedzy. Już święty Ignacy zwięźle streszczał tradycję przodków, pisząc: To nie wielością wiedzy syci się i zadowala duszę, lecz zakosztowaniem rzeczy wewnętrznych.
Paul Claudel (w książce „Positions et propositions”) znakomicie opisał owe „waśnie małżeńskie” pomiędzy Animusem i Animą - rozumem i duszą - wiedzą i uczuciem: Szybko skończył się miesiąc miodowy, podczas którego Anima miała prawo mówić, ile chciała, a Animus słuchał z zachwytem. Ale nie pozwolił na długo ograniczyć się do tej podrzędnej roli i wkrótce objawił swą prawdziwą naturę, próżną, pedantyczną i tyrańską.
Anima była nieukiem i głuptasem, nigdy nie chodziła do szkoły, podczas gdy Animus widział tyk rzeczy, przeczytał tyle książek!... Wszyscy ich przyjaciele mówili, że lepiej od niego mówić już nie można... Animie nie wolno było teraz otwierać ust...
Martin Buber, człowiek wierzący i filozof żydowski, napisał, że współczesny świat został wynaturzony przez naukę i technikę w tytaniczne laboratorium do sterylizacji Słowa. Słowo już do nas nie przemawia. Nie ma już przystępu do wnętrza człowieka. Gdy Pismo Święte jest ograniczane przez rozum jedynie do przedmiotu studiów - Słowo milknie. Gdy każdy może poddawać naukę Kościoła osądowi, gdy przechodzi ona przez sita analizy psychologicznej czy społecznej - Słowo milknie. Gdy wydarzenia, zwykły bieg rzeczy nie są przyjmowane jako „znak czasu”, ale odczytywane po prostu jako okazja do naszych poczynań lub zagrożenie dla naszych interesów - Słowo milknie! Nie znaczy to, że Bóg już nie mówi: morze i gwiazdy śpiewają Jego chwałę, a wołania uciśnionych docierają do Niego. Ale jeśli morze, gwiazdy i uciśnieni są już tylko „przedmiotem” naszych zamierzeń, systemów i usiłowań, to Słowo zostaje „ograniczone” do mowy świata, do błysków fleszy, do rozmów uprzejmych ludzi. „To” mówi, „to” gawędzi... Już nie Bóg mówi, ale jakiś język wygładzony i tysiąc razy przesiany, który usypia świadomość: dziennikarze zastępują proroków, informacje rugują Słowo. By wróciło, trzeba przystanąć i skupić uwagę: wtedy zdajemy sobie nagle sprawę, że ktoś mówi, Ktoś mówi do nas! By usłyszeć to Słowo, które Bóg w ciszy wieczystej mówi do nas i ogłasza jako nić w wątku naszej historii - trzeba odnaleźć ciszę ducha i pokój serca.
Pewnego dnia, gdy Animus wrócił niespodziewanie, usłyszał poprzez zamknięte drzwi, że Anima śpiewa jakąś dziwną piosenkę, której on nigdy nie słyszał: nie sposób było uchwycić melodii, ani słów, ani rytmu - nieznana i przedziwna pieśń. Od tej pory usiłował sprowokować Animę, by zaśpiewała to znowu, ale ona udawała, że nie rozumie. Milkła, gdy na nią patrzał. Dusza milczy, gdy rozum na nią patrzy...
Bardzo chętnie mówi się, że Duch umilkł, „milczenie Boga” było do niedawna modnym tematem. Powiedzmy raczej za Claudelem: dusza milknie, gdy rozum na nią patrzy. Kasjan w książce pt. „Rozmów dwadzieścia cztery” cytuje mistrzowskie powiedzenie świętego Antoniego: Modlitwa nie jest doskonała tam, gdzie mnich ma świadomość siebie i wie, że się modli.
Każdy może się przekonać, że jest niemożliwe, by poprzez wysiłek umysłowy doznać tych wrażeń, jakich doznaje się w modlitwie przy innych okolicznościach. Dopóki trwa waśń w małżeństwie, dusza nie czuje ochoty do śpiewania ani tym bardziej do strofowania swego zarozumiałego współmałżonka. Wobec tego, Animus wziął się na sposób: zachowywał się tak, by Anima myślała, że go nie ma... By się modlić, należy osiągnąć ciszę ducha. Wiemy dobrze, że cisza zewnętrzna nie wystarcza. Służy raczej temu, by ujawnić nam nasz wewnętrzny harmider, ów tumult, jaki czynią demony, we władaniu których się znajdujemy. Bowiem wszystko to, co mieszka w nas przed porą modlitwy, staje się - gdy się modlimy - wspomnieniem: troska o nasze sprawy, nieład myśli - niby dzikie zielsko zachwaszczają pole naszej świadomości. Trzeba najpierw, jak to się mówi, oczyścić je. Ten wyraz jest znaczący. Wyraża obecne zauroczenie technikami skupienia, zapożyczonymi z religii Wschodu: z jogi, zeń, medytacji transcedentalnej itp. Nie stając się specjalistami ani nie uznając tych metod za absolutne - dlaczego by nie skorzystać z niektórych z tych sposobów, oferowanych przez owe „mądrości ciała”, wypróbować je i przyswoić w tej mierze, w jakiej pomogą nam odprężyć się, uwolnić od napięcia, żyć spokojnie? Techniki te mają pewne cechy wspólne: nieruchomość ciała w postawie sprzyjającej skupieniu, ześrodkowanie uwagi na rytmiczności oddychania, obecność w samym sobie z myślą jedynie o tym, żeby świadomie być tam, tu i teraz. Łatwo można nadać tym postawom sens chrześcijański poczynając od znaku krzyża czy skupiając myśl na jakimś słowie Pisma, jakimś błaganiu, wreszcie od psalmu, który nie mąci naszych rozważań, jak na przykład: Ku Tobie, Panie, wznoszę moją duszę (Ps 25/24/1) lub Panie, przybądź mi do pomocy (por. Ps 70/69/, 1) albo jakimś słowie z „Ojcze nasz”.
Niezależnie od stosowanego sposobu, cel jest zawsze ten sam: osiągnąć stopniowe wprowadzenie swej świadomości do owej strefy naszych głębi, która nie podlega już władzom umysłowym, znajdując się po tej stronie rozmowy wewnętrznej, gdzie myśli i obrazy układają się w mowę sensowną, będącą właśnie naszą wrażliwością duchową.
Nie ma wątpliwości, że ten, kto za pomocą codziennego ćwiczenia podejmuje się osiągnąć ową ciszę ducha -z początku poczuje się zbity z pantałyku. Bowiem stan świadomości, jaki pragnie osiągnąć i w jakim chciałby się utrzymać - jest krańcowo sprzeczny ze zwykłym postępowaniem naszego umysłu. Czuje się więc on dosłownie „rozładowany”, i to jest właśnie dobrze! Rozładowany ze swej postawy posiadacza, swej zaborczości, z tego pragnienia potęgi i zachłanności, które we wszystko wpijają swe szpony.
...
jirenka