Macomber Debbie - Opłacona randka.pdf

(394 KB) Pobierz
159437432 UNPDF
DEBBIE MACOMBER
Opłacona randka
My Funny Valentine
Tłumaczyła: Elżbieta Gepfert
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dianne Williams dopracowała scenariusz w najdrobniejszych szczegółach.
Wszystko miało się zdarzyć w pobliskim sklepie spożywczym. Będzie pchać
wózek wzdłuż półek z mrożonkami, kiedy wysoki, ciemnowłosy, przystojny
mężczyzna podejdzie i powie z oszałamiającym uśmiechem: „Te
niskokaloryczne dania na pewno nie są pani potrzebne”.
Spojrzy na niego i nagle rozlegną się dźwięki symfonii
Rimskiego-Korsakowa albo zabrzmią gdzieś w dali dzwony (nie przemyślała
jeszcze do końca szczegółów) i w tej właśnie chwili serce zrozumie, że tego
właśnie mężczyznę wybrał jej los na resztę dni.
Owszem, Dianne zdawała sobie sprawę, że wizja jest dziecinna i niezbyt
mądra. Taka fantazja, typowa dla marzeń nastolatek. Jednak powrót, po
kilkunastu latach małżeństwa, do grona samotnych kobiet, spowodował masę
problemów, których nie miała ochoty wspominać.
Przed trzema laty mąż opuścił Dianne i dzieci, by poszukiwać własnego ja.
Zamiast tego znalazł SMP (Słodką Młodą Panienkę), przeprowadził rozwód i
wyjechał na drugi koniec kraju. To zabolało. Zabolało bardziej, niż cokolwiek
innego w życiu. Dianne jednak była silna. Zawsze. Pewnie dlatego Jack nie miał
nawet śladu wyrzutów sumienia, gdy ją zostawiał, by samotnie wychowywała
Jasona i Jill.
Dzieci, jak się okazało, miały niezwykle elastyczne charaktery. Już po roku
namawiały Dianne, by zaczęła się z kimś spotykać. Ich ojciec to zrobił,
przypominały irytująco często. A gdyby nawet nie zwracała uwagi na dzieci, to
jej własna, kochana mamusia też nie dawała spokoju.
Kiedy przychodziło do znalezienia odpowiedniego partnera dla
rozwiedzionej córki, Martha Janes nie miała sobie równych. Od kilku miesięcy
Dianne znosiła spotkania z długim szeregiem samotnych mężczyzn. Niestety,
stan wolny był ich jedynym atutem.
Po randce z kandydatem, który na nisko wiszącym żyrandolu stracił
perukę, Dianne stwierdziła, że wystarczy. Będzie sama szukać sobie partnera.
Okazało się, że łatwiej powiedzieć, niż wykonać. W ciągu ostatnich sześciu
miesięcy nie miała ani jednej randki. A teraz potrzebowała kogoś i to szybko. Nie
byle kogo. Mężczyzny wysokiego, ciemnowłosego i przystojnego. Miłym
dodatkiem byłby także spory majątek, ale nie miała czasu na przebieranie.
Bankiet z okazji świętego Walentego w Centrum Kultury w Port Blossom
zaplanowano na sobotę wieczór. Najbliższą sobotę.
Od chwili gdy sześć tygodni temu powieszono plakat, Jason i Jill uparli się,
że musi pójść. Z pewnością przez ten czas mama potrafi znaleźć sobie adoratora.
Najlepiej kogoś przystojnego. Chodziło o honor rodziny.
159437432.001.png
Ale teraz do bankietu pozostało kilka dni, a Dianne nie zbliżyła się do celu
nawet o krok.
– Wróciłem – wrzasnął Jason wkraczając do domu. Frontowe drzwi
trzasnęły tak mocno, że zadrżały okna w kuchni. Chłopiec rzucił książki na stolik,
poszedł prosto do lodówki, otworzył ją i wsunął do wnętrza górną połowę swego
czternastoletniego ciała.
– Weź sobie kanapkę – Dianne z uśmiechem pokręciła głową.
Jason pojawił się znowu, zaciskając w zębach udko kurczęcia, W jednym
ręku trzymał kawałek ciasta z wiśniami, w drugim talerz z plastrami krojonego
mięsa.
– Co w szkole?
Wzruszył ramionami, odłożył ciasto i wyjął z buzi udko.
– W porządku.
Dianne wiedziała, co zaraz nastąpi. Zadawał to pytanie codziennie, od
kiedy wywiesili zawiadomienie o bankiecie.
– Znalazłaś kogoś? – Oparł biodro o stół i spoglądał na nią przenikliwie. Jej
syn miał niesamowite oczy. Potrafiły przebić najmocniejsze postanowienia i kilka
warstw maski.
– Nikogo – odparła wesoło. W każdym razie na tyle, na ile było to możliwe
w danych okolicznościach.
– Bankiet będzie w tę sobotę. Jakby musiał jej przypominać.
– Wiem. Nie denerwuj się, kogoś znajdę.
– To nie może być po prostu jakiś „ktoś” – zaznaczył z mocą Jason, jakby
zwracał się do osoby o osłabionym słuchu. – Musi robić odpowiednie wrażenie.
Porządny facet.
– Wiem, wiem.
– Babcia mówiła, że może cię skontaktować z...
– Nie – przerwała stanowczo Dianne. – Kategorycznie odmawiam
uczestnictwa w tych babcinych randkach.
– Ale nie masz już czasu na szukanie. Przecież...
– Staram się – oświadczyła wiedząc, że nie stara się za bardzo. Owszem,
próbowała spotkać kogoś, kto pójdzie z nią na bankiet, ale nie miała pojęcia, że to
takie potwornie trudne.
Póki nie została zmuszona do udziału w tym wydarzeniu, nie zdawała sobie
sprawy, jak ograniczony ma wybór. Od kilku lat prawie nie spotykała samotnych
mężczyzn, jeśli nie liczyć tych, których przyprowadzała mama. Dwóch poznała w
przedsiębiorstwie, gdzie pracowała na pół etatu w księgowości, żadnego jednak
nie traktowała jak poważnego partnera. Obaj byli zbyt wygładzeni, zbyt miejscy,
podobni do Jacka. Zresztą mieszanie życia towarzyskiego i zawodowego zawsze
rodziło kłopoty. Zanadto ryzykowna sprawa.
Drzwi wejściowe otworzyły się znowu i zamknęły, tym razem ciszej.
159437432.002.png
– Jestem! – oznajmiła dziesięcioletnia Jill. Rzuciła tornister na podłogę i
pomaszerowała do kuchni. Stanęła w progu, oparła ręce na biodrach i spojrzała
groźnie na brata.
– Nawet nie próbuj zjadać tego ciasta do końca. Ja też chcę kawałek.
– Uważaj, bo ci kurzajki wyrosną ze zmartwienia – odparł złośliwie Jason.
– Wystarczy dla wszystkich.
Jill przeniosła spojrzenie na matkę. Nie było ani odrobinę mniej groźne.
Dianne bezgłośnie powtarzała za córką pytanie.
– Znalazłaś kogoś?
– Nie znalazła – pospieszył z odpowiedzią Jason. – Zostało jej pięć dni,
żeby spotkać jakiegoś porządnego faceta, a potrafi tylko powiedzieć, że się stara.
– Mamusiu... – Orzechowe oczy Jill wyrażały głęboką troskę.
– Proszę was, dzieci...
– Wszyscy idą na to przyjęcie – poinformowała Jill, jak gdyby Dianne nie
wiedziała o tym doskonale. – Musisz tam być, po prostu musisz. Powiedziałam
koleżankom, że pójdziesz.
To przymus! Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowała Dianne. Mimo to
uśmiechnęła się pogodnie i raz jeszcze zapewniła, że dzieci nie mają się o co
martwić.
Godzinę później, kiedy szykowała obiad, usłyszała z salonu głosy Jasona i
Jill. Siedzieli przed telewizorem i szeptali coś do siebie. Wyraźnie snuli jakąś
intrygę i planowali zmiany w jej życiu. Pewnie dobierali jej towarzystwo na
bankiet. I pewnie tego faceta z peruką.
– Stało się coś? – spytała Dianne stając w drzwiach. To niezwykłe, że o tej
porze oglądali telewizję, a jeszcze bardziej, że się przy tym nie kłócili. Od razu
wiedziała, że włączyli telewizor, by zagłuszał ich rozmowę.
Odskoczyli od siebie nerwowo.
– Stało? – powtórzył Jason, który opanował się pierwszy. – Rozmawiałem
z Jill, to wszystko. Mam ci w czymś pomóc?
Ta propozycja była wystarczającym dowodem winy obojga.
– Jill, mogłabyś nakryć do stołu? – spytała, jeszcze raz uważnie
spoglądając na dwójkę dzieci. Potem wróciła do kuchni.
Jason i Jill najwyraźniej coś knuli. Dianne mogła tylko zgadywać, o co
chodzi. Z pewnością zamierzali włączyć do akcji matkę.
Rzeczywiście, kiedy Jill układała sztućce, Jason gdzieś dzwonił. Naciągnął
przewód tak daleko, jak potrafił, i mamrotał cicho do mikrofonu. Dianne nie
słyszała, o co chodzi.
Podejrzenia zyskały potwierdzenie, kiedy zaraz po obiedzie zjawiła się
matka Dianne. A po kilku minutach Jason i Jill wyszli z kuchni informując, że
muszą odrabiać lekcje.
– Napijesz się herbaty, mamo? – spytała Dianne, przerażona nadchodzącą
159437432.003.png
rozmową. Nie potrzebowała zdolności Sherlocka Holmesa, by zgadnąć, że dzieci
wezwały babcię, aby znalazła jej jakiegoś awaryjnego partnera.
– Nie rób sobie kłopotu. Mama zawsze tak odpowiadała.
– Żaden kłopot.
– No to zaparz.
Ze względu na dzisiejsze zajęcia aerobiku Dianne przebrała się i
przygotowała do szybkiego, w razie konieczności, wyjścia.
Czekając na zagotowanie wody, zdjęła z półki ceramiczny dzbanek.
– Zanim zapytasz, a wiem, że tak – oznajmiła niecierpliwie – powiem od
razu: nie znalazłam nikogo na bankiet z okazji św. Walentego.
Matka wolno kiwnęła głową, jakby właśnie wysłuchała jakiejś niezwykle
ważnej informacji. Martha pochodziła ze starej szkoły i lubiła krążyć wokół
przedmiotu rozmowy, zadając w tym czasie mnóstwo pytań, sugerujących
zasadniczy temat. Dianne kochała ją bardzo, ale nikt na świecie szybciej nie
wyprowadzał jej z równowagi.
– Masz niezłą figurę – stwierdziła z powagą matka. – To ułatwia sprawę –
pogładziła palcem podbródek i kiwnęła głową. – Masz oczy po ojcu i ładne, gęste
włosy. Możesz być za nie wdzięczna dziadkowi. Miał takie włosy...
– Mamo, nie wiem, czy ci mówiłam, że mam dziś aerobik.
– Nie chciałabym przeszkadzać – Martha zesztywniała natychmiast.
– Może będę musiała wyjść, zanim zdążysz powiedzieć to, co najwyraźniej
zamierzasz. Chciałabym poznać powód twojej nieoczekiwanej wizyty.
Martha rozluźniła się, ale tylko odrobinę.
– Nie martw się. Powiem, co mam do powiedzenia, a potem możesz iść.
Słowa matki nie są tak ważne, jak gimnastyka.
Kłótnia bulgotała jak bąbelki w puszce coca-coli, ale Dianne jakoś to
przełknęła. Okazywanie słabości byłoby grubym błędem taktycznym. Zrobiła
więc herbatę, postawiła dzbanek na stole i usiadła.
– Skórę masz nadal świeżą...
– Mamo – rzuciła ostrzegawczym tonem Dianne. – Nie musisz mi tego
mówić. Wiem, że mam ładną cerę. Wiem też, że zachowałam dobrą figurę i gęste
włosy, i że słusznie, twoim zdaniem, noszę je długie. Nie potrzebuję reklamy.
– Cóż... – westchnęła Martha. – W tym właśnie się mylisz.
Dianne nie mogła się powstrzymać i demonstracyjnie wzniosła oczy w
górę. Kiedy miała piętnaście lat, dostałaby za to klapsa, lecz teraz, gdy skończyła
trzydzieści trzy, Martha zastosowała bardziej subtelną taktykę: poczucie winy.
– Niewiele lat mi zostało...
– Mamo!
– Nie przerywaj. Jestem starą kobietą i mam prawo mówić, co zechcę.
Zwłaszcza że Pan w każdej chwili może wezwać mnie do siebie.
Dianne zamieszała herbatę, co dało jej chwilę na odzyskanie kontroli.
159437432.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin