Zelazny Roger - Psychouczestnik.pdf

(334 KB) Pobierz
379520161 UNPDF
Roger Żelazny
Comes Now the Power
Psychouczestnik
I
Scena była urzekająca, pełna krwi, ale Render czuł, że już powinna się skończyć.
Zdecydował, że każda mikrosekunda będzie tu tak samo dobra jak minuta, że
powinna może jeszcze wzrosnąć temperatura… Gdzieś, na peryferiach wszechrzeczy,
ciemność przestała już się kurczyć.
Coś, jakby crescendo czystego grzmotu, zawisło w jednej gniewnej nucie, która
była mieszaniną wstydu, bólu i strachu.
W Forum nie było czym oddychać.
Cezar wyczołgał się poza oszalały krąg. Zakrył oczy przedramieniem, ale obraz nie
znikał… Nie tym razem.
Senatorowie nie mieli twarzy, a ich szaty były zbryzgane krwią; głosy brzmiały jak
kwilenie ptaków. W nieludzkim szale wbijali swoje sztylety w leżącą postać.
Wszyscy, ale nie Render.
Kałuża krwi, w której stał, powoli się powiększała. Wydawało się, że jego ramię
wznosi się i opada z mechaniczną regularnością; z gardła wydobywały się ptasie
krzyki. Był częścią tej sceny i jednocześnie stał poza nią.
Był Renderem. Psychouczestnikiem.
— Zabiłeś go. Zamordowałeś Marka Antoniusza — jęczał skulony, zbolały i pełen
nienawiści Cezar. — To był niewinny i nieszkodliwy człowiek!
Render obrócił się, a sztylet w jego dłoni był olbrzymi i cały we krwi.
— Tak — przyznał.
Ostrze przesuwało się w powietrzu z boku na bok. Cezar, zafascynowany widokiem
ostrej stali, wodził za nim oczami.
— Dlaczego? — krzyczał. — Dlaczego?
— Ponieważ był szlachetniejszym Rzymianinem niż ty — odparł Render.
— Kłamiesz! To nie tak!
Render wzruszył ramionami i znowu zaczął machać sztyletem.
— To nieprawda! — wrzeszczał Cezar. — Nieprawda!
Render zwrócił się do niego i błysnął nożem.
Cezar, jak marionetka, naśladował wahadłowe ruchy ostrza.
— Nieprawda? — uśmiechnął się Render. — A kim ty jesteś, by kwestionować to,
co zrobiłem? Jesteś nikim! Umniejszasz dostojeństwo tej chwili! Wynoś się!
Człowiek o różowej twarzy poderwał się na nogi. Jego włosy były na pół mokre i
splątane jak wełna. Odwrócił się i odszedł, spoglądając przez ramię.
Znajdował się już daleko od kręgu zabójców, ale obraz nie stracił wyrazistości;
zachował jakąś lekką, przejrzystą jasność, co sprawiało, że człowiek czuł się jeszcze
bardziej daleki i samotny.
Render zjawił się tym razem przed Cezarem jako ślepy żebrak.
Władca chwycił go za szaty.
— Czy jesteś dla mnie jako ten zły omen?
— Strzeż się! — zadrwił Render.
— Tak! Tak! — krzyknął Cezar. — Strzeż się! To dobre. Strzeż się, ale czego?
— Idów…
 
— Tak? Idów…
— Pyździernikowych.
Cezar puścił ubranie Rendera.
— Co to znaczy? Co to jest pyździernik?
— Miesiąc.
— Kłamiesz! Nie ma takiego miesiąca!
— Szlachetny Cezarze, to jest data, której musisz się strzec. Nie istniejący czas,
zdarzenie, którego niema w kalendarzu.
Render nagle zniknął.
— Zaczekaj! Wracaj!
Roześmiał się, a Forum wraz z nim; ptasie wrzaski brzmiały jak chór nieludzkiej
drwiny.
— Zakpiłeś sobie ze mnie! — zapłakał Cezar.
Forum było rozpalone jak piec; pot zastygł niczym szklana maska na wąskim czole
Cezara, jego ostrym nosie i szczęce o małym podbródku.
— Też chcę zostać zamordowany! — zaszlochał. — To nie w porządku!
Wtedy Render rozerwał na strzępy Forum, senatorów i szczerzące zęby ciało
Antoniusza. Potem, niedostrzegalnym ruchem palca, wepchnął wszystko do czarnego
worka. Ostatni poszedł Cezar.
Charles Render zasiadł przed pulpitem z dziewięćdziesięcioma białymi i dwoma
czerwonymi guzikami; nawet na nie nie spojrzał. Prawa ręka poruszała się
bezszelestnie na specjalnej prowadnicy. Render przyciskał niektóre guziki na konsoli,
inne omijał; uruchamiał kolejne ścieżki, by w końcu odtworzyć Serię Wspomnień.
Uczucia stłumione, emocje zredukowane do zera. Kongresman Erikson doznawał w
Kołysce tego, co było zapomnieniem.
Rozległ się suchy trzask.
Ręka Rendera prześlizgnęła się do końca rzędu przycisków. Aby nacisnąć czerwony
guzik, potrzebny był jeden świadomy ruch lub — lepiej — akt woli. Render uwolnił
swoją rękę i odgarnął plątaninę przewodów i mikroobwodów przypominających włosy
Meduzy. Ześlizgnął się z fotela i podniósł kaptur. Potem podszedł do okna i rozjaśnił
je, obracając w palcach papierosa.
Wystarczy jedna minuta w Kołysce, pomyślał. Nie więcej. Ta będzie decydująca…
Mam nadzieję, że nie zacznie padać śnieg. Te chmury wyglądają okropnie…
Pod wieczornym niebem lśniły gładkie, szklane wieżowce. Miasto leżało na wyspie
wulkanicznej, połyskując w świetle kończącego się dnia i pulsując pod powierzchnią
ziemi; pełne pośpiechu i nieustającego ruchu.
Render odszedł od okna i zbliżył się do wielkiego jaja, które spoczywało tuż przy
jego biurku, lśniące i gładkie. Rzucało refleksy, które uwydatniały jego orli nos,
zamieniały oczy w szare spodki, a na włosy kładły świetliste smugi; czerwony krawat
Rendera wyglądał w tym świetle jak wielki język upiora.
Uśmiechnął się i dotknął pulpitu, wciskając czerwony guzik. Jajo wydało z siebie
ciche westchnienie i straciło swoją lśniącą nieprzezroczystość; w środku pojawiła się
poprzeczna szczelina. Render zobaczył w niej Eriksona, który wykrzywiał usta,
zaciskał mocno powieki i walczył z powrotem do świadomości i tego wszystkiego, co
się z nią wiązało. Górna część jaja uniosła się, ukazując różowe wnętrze. Erikson
otworzył oczy, ale nie spojrzał na Rendera. Wstał i zaczął się ubierać. Render
wykorzystał ten czas, aby przetestować Kołyskę.
Oparł się o biurko i zaczął naciskać guziki: kontrola temperatury, pełny zasięg —
sprawdzone; dźwięki obce — podniósł słuchawkę — sprawdzone: dzwonienie,
brzęczenie, tony skrzypiec, gwizdanie, piski, ryki, hałas uliczny i szum fal; sprzężenie
 
obwodów z zachowaniem głosu pacjenta z poprzedniej analizy — sprawdzone; osłona
dźwięku, wilgotność, zapachy — sprawdzone; mechanizm łoża, kolorowe światła,
stymulatory smaku…
Render zamknął jajo i wyłączył zasilanie. Potem pchnął je do szafy w ścianie i
zatrzasnął drzwi. Wszystkie istotne wydarzenia zostały zarejestrowane na taśmach.
— Siadaj! — rozkazał Eriksonowi.
Mężczyzna usiadł, gniotąc nerwowo kołnierzyk.
— Wszystko sobie przypomniałeś — powiedział Render. — Nie muszę więc
opowiadać, co się zdarzyło. Nic przede mną się nie ukryje. Byłem tam.
Erikson skinął głową.
— Znaczenie tego zdarzenia powinno być dla ciebie jasne.
Kongresman ponownie kiwnął głową i wreszcie odzyskał głos:
— Ale czy to miało znaczenie, czy było ważne? — spytał. — Skonstruowałeś ten
sen i cały czas go kontrolowałeś. Tak naprawdę wcale go nie śniłem. Przynajmniej nie
w sposób, w jaki normalnie bym to robił. Twoja zdolność wpływania na przebieg
rzeczy sprawia, że wszystko jest tak, jak ty tego chcesz, czyż nie?
Render powoli skinął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli swojej
popielniczki w kształcie globu i spojrzał mu w oczy.
— Prawdą jest, że nadałem pewne ramy twemu snu i modyfikowałem jego kształty.
Ale to ty wypełniłeś je emocjami i sprawiłeś, że stały się symbolami odpowiadającymi
twoim problemom. Jeśli sen nie byłby znaczącą analogią, nie sprowokowałby takich
reakcji. Byłby pozbawiony tego strachu i niepokoju, które zostały zarejestrowane na
taśmach. Analizuję cię od wielu miesięcy — ciągnął dalej — i wszystko czego się
dowiedziałem, przekonuje mnie, że twoja obawa przed zamachem nie ma w
rzeczywistości żadnych podstaw.
Erikson wybałuszył oczy.
— Więc dlaczego, u diabła, się boję?
— Dlatego, że bardzo chciałbyś być obiektem zabójstwa.
Erikson uśmiechnął się i zaczął odzyskiwać zimną krew.
— Zapewniam cię, doktorze, że nigdy nie rozmyślałem o samobójstwie ani nie
pragnąłem umrzeć.
Wyciągnął papierosa i zapalił. Trzęsła mu się ręka.
— Gdy przyszedłeś do mnie tego lata — rzekł Render — twierdziłeś, że obawiasz
się próby zamachu na swoje życie. Nie miałeś bladego pojęcia, dlaczego ktoś miałby
cię zabić.
— Moja pozycja! Nie można być kongresmanem tak długo jak ja i nie mieć
wrogów.
— Okazuje się, że tego dokonałeś. Gdy pozwoliłeś mi porozmawiać o tym z twoimi
detektywami, dowiedziałem się, że nic nie znaleźli. Nie odkryli niczego, co
wskazywałoby na to, że twój strach ma jakieś realne podstawy. Dosłownie nic.
— Nie dość dobrze szukali albo robili to w niewłaściwych miejscach. Inaczej na coś
by trafili.
— Obawiam się, że nie.
— Dlaczego?
— Dlatego, powtarzam, że twoje odczucia nie mają żadnych obiektywnych
podstaw. Bądź ze mną szczery. Czy otrzymałeś jakąkolwiek informację, cokolwiek
wskazującego na to, że ktoś nienawidzi cię tak bardzo, żeby chcieć cię zabić?
— Dostaję mnóstwo pogróżek…
— Tak jak wszyscy kongresmani. Każdy list skierowany do ciebie w ciągu
ostatniego roku został dokładnie zbadany i okazało się, że wszystkie są dziełem
 
wariata. Czy możesz podać mi choć jeden dowód, żeby podtrzymać swoje
twierdzenie?
Erikson wpatrywał się w czubek papierosa.
— Przyszedłem do ciebie, bo tak poradził mi jeden z kolegów — powiedział. —
Zjawiłem się tu, abyś poszperał w moim umyśle i znalazł coś, co pomogłoby moim
detektywom w pracy. Może to ktoś, kogo surowo osądziłem, a może chodzi o jakąś
krzywdzącą ustawę, z którą miałem do czynienia…
— Nic nie znalazłem — stwierdził Render. — Nic, oprócz przyczyny twojego
niezadowolenia. Teraz oczywiście nie będziesz chciał tego słuchać. Boisz się i będziesz
próbował odwieść mnie od postawienia diagnozy.
— Nie będę!
— Więc słuchaj. Jeśli chcesz, możesz potem powiedzieć, co o tym myślisz.
Miesiącami marnowałeś tu czas, nie chcąc zaakceptować tego, co próbowałem ci
wyjaśnić na wiele sposobów. Teraz powiem ci, o co chodzi, a ty możesz zrobić z tym,
cokolwiek zechcesz. — Świetnie.
— Po pierwsze, bardzo chciałbyś mieć wroga lub wrogów…
— To niedorzeczne!
— …bo to jest jedyna możliwość, by mieć przyjaciół…
— Mam pełno przyjaciół!
— …ponieważ nikt nie chce być zupełnie ignorowany; nie chce być osobą, do
której nikt nie żywi prawdziwie silnych uczuć. Nienawiść i miłość są skrajnymi
formami ludzkich emocji. Gdy straciłeś jedną z tych form, zacząłeś szukać drugiej.
Pragnąłeś jej tak bardzo, że nawet udało ci się przekonać samego siebie, że ją
znalazłeś. Ale zawsze jest jeszcze cena, psychiczna cena, którą trzeba zapłacić.
Zaspokajanie potrzeby prawdziwego uczucia środkami zastępczymi nie daje
prawdziwej satysfakcji, a tylko wzbudza niepokój i niezadowolenie. Trzeba mieć
otwartą psychikę; ty nie szukałeś uczucia na zewnątrz, zamknąłeś się. Stworzyłeś sobie
to, czego pragnąłeś całym swoim jestestwem. Jesteś człowiekiem odczuwającym
ogromną potrzebę silnych stosunków z innymi ludźmi.
— Gówno!
— Zaakceptuj to lub odrzuć — powiedział Render. — Proponuję, żebyś to jednak
przyjął do wiadomości.
— Płacę ci od sześciu miesięcy, żebyś pomógł mi w odnalezieniu tego, kto chce
mnie zabić. A teraz siedzisz tu sobie i mówisz mi, że wymyśliłem to wszystko, żeby
zaspokoić swoją potrzebę posiadania kogoś, kto by mnie nienawidził.
— Nienawidził lub kochał. To prawda.
— Bzdura! Spotykam tak wielu ludzi, że muszę nosić przy sobie kieszonkowy
magnetofon i kamerę w klapie marynarki. Wszystko po to, abym mógł ich
zapamiętać…
— Spotkania z przypadkową masą ludzi nie mają tu nic do rzeczy. Powiedz, czy te
sny mają dla ciebie jakieś znaczenie?
Erikson milczał kilka sekund odmierzanych tykaniem olbrzymiego ściennego
zegara.
— Tak — przyznał w końcu. — Jednak twoja interpretacja jest w dalszym ciągu
absurdalna. Zakładając, jedynie na użytek naszej rozmowy, że to, co powiedziałeś, jest
słuszne — co miałbym zrobić, aby uwolnić się z tych więzów?
Render rozparł się wygodnie w swoim fotelu.
— Przestroić energię, którą zużyłeś na ich wytworzenie. Spotykać się z ludźmi
podobnymi do ciebie, Joe Eriksona, a nie do kongresmana Eriksona. Zainteresować się
czymś, co by was łączyło, lecz nie byłoby związane z polityką; coś atrakcyjnego na
tyle, że przysporzyłoby ci prawdziwych przyjaciół… lub wrogów. Lepiej oczywiście
 
tych pierwszych. Zachęcałem cię do tego od samego początku.
— Powiedz mi więc coś jeszcze.
— Z przyjemnością.
— Zakładając, że masz rację, wyjaśnij mi proszę, dlaczego nigdy nie byłem i nie
jestem ani lubiany, ani nienawidzony. Mam odpowiedzialne stanowisko w
Legislaturze, spotykam się cały czas z ludźmi. Dlaczego jestem wszystkim obojętny?
Render, który znał dokładnie przebieg kariery Eriksona, musiał odsunąć na bok
swoje prawdziwe odczucia, bo teraz nie miały żadnego znaczenia. Chciał zacytować
spostrzeżenia Dantego na temat oportunistów, czyli tych dusz, które z powodu braku
cnót nie zostały wpuszczone do nieba, a z powodu braku znaczących grzechów
odmówiono im również wstępu do piekła. Krótko mówiąc, chodziło o tych, którzy byli
jak chorągiewka na wietrze. Tych, których huragan dziejów zepchnął z morskich
szlaków, by nigdy już nie znaleźli portu przeznaczenia. Taka właśnie była długa i
bezbarwna kariera Eriksona, kariera chwiejnej lojalności i politycznych zwrotów.
— W dzisiejszych czasach coraz więcej ludzi znajduje się w takiej sytuacji —
powiedział Render. — Ma to związek z rosnącymi ciągle komplikacjami i
depersonalizacją istoty ludzkiej w układzie socjometrycznym. Nawet akt życzliwości w
stosunku do innego człowieka stał się wynikiem pewnego wymuszenia. Obecnie jest
bardzo wiele takich osób jak ty.
Erikson pokiwał głową, a Render uśmiechnął się w duchu.
Czasem, pomyślał, taki wykład podziała na niedowiarka…
— Odnoszę wrażenie, że możesz mieć rację — odezwał się Erikson. — Chwilami
czuję się dokładnie tak, jak to opisałeś: jednostką pozbawioną osobowości…
Render spojrzał na zegar.
— Gdy podejmiesz decyzję w tej sprawie, będzie to oczywiście twój własny wybór.
Myślę, że nie ma sensu tego dalej analizować i tracić czasu. Wiesz teraz, jaka jest
przyczyna twojego niepokoju. Nie mogę trzymać cię za rękę i pokazywać, jak masz
żyć. Mogę tylko dać ci pewne wskazówki… no i współczuć, ale nie chcę jednak
wchodzić w to głębiej. Jeśli odczujesz potrzebę porozmawiania o swoim działaniu i
odniesienia go do postawionej diagnozy, zgłoś się do mnie jak najszybciej.
— Zrobię tak. — Kiwnął głową Erikson. — A ten sen, do diabła! Wciągnął mnie.
Umiesz sprawić, że wszystko wydaje się tak rzeczywiste jak na jawie, a nawet
bardziej. Długo będę to pamiętać.
— Mam nadzieję.
— W porządku, doktorze. — Wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. — Wrócę
prawdopodobnie za kilka tygodni. Spróbuję się uczciwie uspołecznić.
Mówiąc to, Erikson uśmiechnął się szeroko; do tej pory marszczył jedynie brwi z
niezadowoleniem.
— Zacznę już teraz. Mogę postawić ci drinka w barze za rogiem?
Render ujął wilgotną dłoń, która wydała mu się zmęczona, tak jak aktor grający
główną rolę w cieszącej się powodzeniem sztuce.
— Dziękuję, ale jestem zajęty. — Było mu prawie przykro.
Potem pomógł Eriksonowi włożyć płaszcz, podał mu kapelusz i odprowadził do
drzwi.
— W takim razie, dobranoc.
— Dobranoc.
Gdy drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie, Render przeszedł po ciemnym
karakułowym dywanie ku swojej mahoniowej twierdzy i strzepnął popiół do
południowej półkuli popielniczki. Usiadł w fotelu, założył ręce do tyłu i zamknął oczy.
— Oczywiście, że to było bardziej realne niż życie — mruknął do siebie. — Ja
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin