Zelazny Roger - Roza dla Eklezjastesa.pdf

(1284 KB) Pobierz
380821866 UNPDF
Roger Żelazny
Róża dla Eklezjastesa
Four for Tomorrow & The Doors of his Face The Lamps of his Mouth
Przełożyli Bożena Jóźwiak Jarosław Kotarski Zbigniew A. Królicki
 
Theodore Sturgeon
Przedmowa
W dziedzinie science fiction nie było zjawiska podobnego do Żelaznego od czasu…
Tak zaczynał się pierwszy szkic tej przedmowy i na tym etapie pozostał przez jakieś
czterdzieści osiem godzin, podczas gdy ja biedziłem się nad zakończeniem tego zdania
w sposób precyzyjny i sprawiedliwy Jedynym rozwiązaniem jest tu wyrzucenie
ostatnich dwóch wyrazów, ale nawet wtedy rozminie się ono z prawdą, gdyż
określenie „science fiction” ogranicza stan faktyczny Przecież tak wiele z tego, co
wydawane jest jako science fiction, wcale mą nie jest Z kolei coraz więcej literatury
tego gatunku jest publikowane bez tej etykietki (a cieszy się wielkim powodzeniem np
Ostatni brzeg, Dr Strangelove, Siedem dni w maju, 1984 ltd , ltd , co profesjonalnych
pisarzy science fiction może uczynić ofiarami mann prześladowczej) Wystarczy więc w
tej chwili powiedzieć, ze trudno byłoby znaleźć takiego autora jak Żelazny w
jakimkolwiek gatunku
Zetknęliśmy się już z prawdziwymi poetami prozy, lecz często wytyka się im pewne
braki, gdy mowa o tempie i konstrukcji. Mamy również wielkich gawędziarzy, u
których gmach narracji jest prawidłowo wzniesiony na solidnych podstawach i dobrze
powiązany od początku do końca, lecz niejednokrotnie zbudowany ze
zhomogenizowanej, trzymającej się podstawowych faktów prozy. Jednocześnie
istnieje, niestety, tylko garstka pisarzy, których nazywam „ludzkimi ekspertami”. Mają
oni specjalny dar tworzenia pamiętnych postaci będących czymś więcej niż dobrą
fotografią realnie istniejących pierwowzorów. Ich bohaterowie żyją i jak wszystkie
żywe istoty, zmieniają się nie tylko w trakcie czytania, lecz również w pamięci
czytelnika, w miarę jak on sam rozwija się i wnosi coraz więcej do tego, co dostarczył
mu autor. Lecz ci „ludzcy eksperci” mają tendencję do przeobrażania swojego
rzadkiego daru w rodzaj obsesji (jednocześnie tworzą niewielkie grupki zapaleńców
mających skłonność do tego samego) i nie zwracają szczególnej uwagi na kwestie
konstrukcji i treści. Odpowiednią analogią będzie tu doskonale obsadzona i
skonstruowana sztuka, do której ktoś zapomniał dostarczyć scenariusz.
Jeśli więc ktokolwiek sądzi, iż za chwilę powiem, ze Zelaznemu udaje się sprostać
tym wszystkim wymogom i uniknąć przeoczeń, że znajdujemy u niego pełnię treści i
konstrukcji, środków i celów, faktury, rytmu i tempa, to ma całkowitą rację.
Trzy elementy w twórczości Zelaznego wymagają wyizolowania i dokładniejszego
zbadania, jednak bezlitosne brzmienie tego oświadczenia zmusza mnie do
wprowadzenia poprawki. Niech to będą dwa czynniki i wskazanie palcem,
niezdecydowane i niewyraźne skinienie w kierunku czegoś Tam Daleko (albo W
Górze, albo W Środku), co można przeanalizować mniej więcej tak skutecznie, jak
wpływ wewnętrzny obserwacji zmian koloru na powierzchni bańki mydlanej albo tę
bezgłośną eksplozję gdzieś pod przeponą, będącą jednym z symptomów miłości.
Po pierwsze, opowiadania Żelaznego są bajeczne. Używam tu tego określenia w
specjalnym i całkowicie dosłownym sensie. Ezop nie przedstawił w swojej bajce, i
przedstawić nie zamierzał, rzeczowej relacji na temat poczynań lisa wegeterianina
obdarzonego ludzką mową i ludzkim systemem ocen dotyczących nieosiągalnej kiści
winogron. Przekazywał za jej pośrednictwem coś jeszcze, i to coś ważniejszego niż to,
co powiedział dosłownie. Do mnie z kolei dotarło na przestrzeni lat, ze wielkość
literatury i znaczenie postaci literackich (takich, jak kapitan Ahab, Billy Budd, Hamlet,
Hiob, Unasz Heep) leży w istocie w ich bajkowości. Ktoś może je uczenie nazwać
archetypami Junga, lecz rozpoznaje oraz/lub ich sytuacyjne uwarunkowania w swoich
 
codziennych kontaktach z gospodarzem, pracodawcą czy najdroższymi osobami.
Bajka mówi więcej niż jej słowa, przekracza swoje własne ramy. Zelazny też zawsze
mówi więcej niż jego słowa, wszystkie opowiadania mają zastosowanie, naświetlają
prawdę, dostarczają czytelnikowi narzędzi (a czasem broni), których nie miał
przedtem, a dla których może znaleźć codzienny użytek poza granicami opowieści.
Po drugie, w miarę jak człowiek czyta coraz więcej utworów tego niezwykłego
pisarza, narasta uczucie podniecenia, stopniowego rozpoznawania czegoś, co (w
każdym razie we mnie) budzi rosnący podziw. Co dziwniejsze, wynika to nie z
licznych zalet jego pisarstwa, lecz z usterek. Bo ma ono słabe punkty, i to sporo.
Czasami odnosi się wrażenie, ze kilka (spieszę dodać, że bardzo nielicznych) z jego
bardziej soczystych sformułowań zyskałoby na spryskaniu „Dulcote” — stosowanym
przez plastyków przezroczystym sprayem, który tłumi jaskrawość i połysk. Nie
dlatego, żeby nie były piękne — gdyż Bóg mi świadkiem, ze większość z nich jest —
lecz dlatego, iż nawet tak zręczny kowal słów jak Zelazny może od czasu do czasu
zapomnieć, ze taki zabieg potrafi powstrzymać czytelnika od pospiesznego
przebiegania wzrokiem stąd dotąd, a także że umeblowanie powinno być umieszczane
poza miejscami, gdzie się chodzi. Jeśli rozbiję sobie goleń o stolik do kawy, to raczej
nie będzie dla mnie istotne, że jest to najpiękniej wykonany okaz od czasów Króla
Słońce, szczególnie jeśli to sam autor sprawił, iż na niego wpadłem. Ponadto jest
jeszcze kwestia egzotycznych wyrażeń — wprowadzania tych niesamowicie
precyzyjnych i przez to całkowicie nieprzetłumaczalnych niemieckich terminów lub
cytatów z klasycznych mitologii. Nie chciałbym tu zostać źle zrozumiany. Naprawdę
dobry pisarz ma prawo, jeśli nie obowiązek, okazywać pewną arogancję i powinien
swobodnie mówić wszystko, na co tylko ma ochotę, w sposób, w jaki zechce. Z
drugiej jednak strony, pisanie, podobnie jak wybory, kopulacja, sonaty czy cios pięścią
w nos, jest rodzajem porozumiewania się, a więc absolutnej konieczności dla
egzystencji istot ludzkich w każdej dziedzinie, czy to konkretnej, czy abstrakcyjnej.
Można ją zdefiniować jako działalność ludzką wywołującą odpowiedź tego samego
rodzaju ze strony innych istot ludzkich. Porozumiewanie się musi być zjawiskiem
dwukierunkowym typu nadajnik–odbiornik albo nie istnieje wcale. Jeżeli wywołuje
reakcję innego typu („a cóż to, do diabła, ma znaczyć?” zamiast „ależ oczywiście!”), to
wprawdzie istnieje, lecz okaleczone. Bardzo delikatna i niewyraźna linia oddziela
metodę polegającą na używaniu egzotycznych wtrętów wraz z ich definicją, co może
być uznane za obraźliwe przez czytelnika, który je rozumie, a rzucaniem go na głęboką
wodę bez ostrzeżenia i wyjaśnień. Zgadzam się, ze czytelnik powinien wykonać część
pracy, a im więcej robi, w tym większym stopniu uczestniczy w dziele. Jednocześnie
stopień jego uczestnictwa świadczy o jakości utworu (i poziomie pisarza). Z drugiej
strony nie powinien być zatrzymywany lub wyrzucany z nurtu, w którym umieścił go
sam autor, przez takie przeszkody nawigacyjne, choćby nie wiadomo jak trafnie
dobrane. Sprowadza się to do uświadomienia sobie, kto jest słuchaczem, do kogo
zaadresowany jest przekaz i na co ten ktoś sobie zasłużył. A zasłużył sobie na bardzo
wiele, gdyż znajduje się na drugim końcu czegoś, co bez niego nie mogłoby istnieć. Ci
odbiorcy (a jest ich wielu), którzy potrzebują rozpieszczania, nie zasługują na nie. Ci z
kolei, którzy potrafią złapać wszystko co naprawdę dobry pisarz im rzuci, są dla mego
prawdziwym darem, lecz stanowią niewielką część tej złożonej istoty — Czytelnika.
Pomysłowy pisarz zawsze znajdzie sposób, by osiągnąć jak największą
komunikatywność bez uszczerbku dla swej arogancji, wystarczy, zęby o tym pomyślał.
Pisarzowi mniej inteligentnemu bez trudu byśmy wybaczyli taki brak zastanowienia,
lecz Zelazny nie może się uciekać do podobnej wymówki. Tu dochodzimy do sedna
tych rozważań. Zelazny jest pisarzem takiej klasy, że osądza się go według wyższych
standardów niż wielu innych, i będzie dźwigał ten krzyż przez cały okres swej
 
pisarskiej kariery. Na szczęście ramiona, na których będzie on spoczywał, są bardzo
dobrze umięśnione.
Ważniejsza sprawa wynikająca z tych rozważań nad usterkami jest związana z tym,
jakiego rodzaju są to słabości. Niewątpliwie żadna ze spraw, o których wspomniałem
(lub mogłem wspomnieć), nie była skutkiem braku zdolności. Każda jest efektem
rozwoju, ekspansji, prób, słownych walk i zmian. Trudno powiedzieć o pisarzu coś
równie przerażającego (chociaż niektórzy z nich wcale tak me uważają) jak pochwalne
„koniec”. Podziwiamy piękno doskonale oszlifowanego diamentu, a samo jego
istnienie jest świadectwem wielkiej zręczności i ciężkiej pracy, lecz on się już nie
będzie w sposób istotny dalej rozwijał. Wielkie drzewo dociera do swego ostatecznego
„końca”, kiedy zostaje ścięte, może jeszcze przeobrazić się w wykałaczki czy listewki,
lecz jako drzewo jest już martwe. Tylko to, co ulega ciągłym — dzień po dniu,
komórka po komórce — zmianom, jest żywe. I w związku z tym właśnie pojawiło się
we mnie i stale narasta uczucie podziwu dla twórczości Zelaznego, gdyż jest on młody,
a już stał się wielki, posiada nawyk ciężkiej pracy i kształcenia się, a jednocześnie nie
wykazuje najmniejszych oznak zwalniania tempa czy chęci porzucenia swojej pracy.
Nie znam go osobiście, ale gdybym znał, pragnąłbym mu nade wszystko powiedzieć,
ze wzbudził we mnie ten podziw, ze krzywa, którą nakreślił swoimi pierwszymi
utworami może zostać przedłużona do prawdziwej wielkości oraz ze jeżeli będzie
podążał za swoją pisarską gwiazdą, to inne rzeczy przyjdą same. Jeśli kiedykolwiek
coś mu się wyda ważniejsze, to musi sobie uświadomić, ze ważniejsze nie jest. Jeżeli
kiedykolwiek coś go będzie odciągać od pisarstwa, to musi być całkowicie
przekonany, ze jest to coś znacznie mniej istotnego od jego daru. Do tej pory nie
wykazuje najmniejszych oznak tego, by przestał się rozwijać albo miał przestać w
przyszłości.
Czy wiecie, jak rzadko się to zdarza?
Cztery opowiadania z tej książki, uporządkowane poniżej według moich wybitnie
osobistych kryteriów (które komuś mogą się wydać niesłuszne) rosnącej doskonałości,
należą do tego cudownego gatunku, sprawiającego, ze zazdroszczę każdemu, kto
jeszcze ich nie przeczytał i dopiero ma to zrobić.
Bramy jego twarzy, lampy jego ust to sam rozmach i szybkość. Byłoby to dobre
opowiadanie, gdyby relacjonowało samą akcję i intrygę, a także gdyby ograniczyło się
do tego, co dzieje się w głowach i sercach jego bohaterów. Tymczasem jest dobre w
obu tych warstwach.
Furie z kolei to tour de force, gdzie Zelazny z łatwością osiągnął to, co większość
pisarzy uznałaby za niemożliwe, a kilku bardzo dobrych za niezwykle trudne.
Mianowicie, pozornie bez trudu, stworzył milieu i bohaterów oraz wyznaczył sobie cel
tego opowiadania tak daleko, jak każdy ma ochotę dotrzeć. Przekonał nas, byśmy w to
cały czas wierzyli, po czym odszedł, miarowo oddychając, podczas gdy my, ciężko
dysząc, zostaliśmy z bajką w dłoniach.
Cmentarzysko serca należy do tej cudownej kategorii, która jest może największym
darem science fiction dla literatury oraz istot ludzkich — opowieścią z „oddźwiękiem”,
opowieścią z cyklu „co będzie, jeśli…”. Jest to rozwinięcie pewnego aspektu naszej
rzeczywistości przenoszące nas naprzód, do czasów i miejsc, których nigdy sobie nie
wyobrażaliśmy, bo po prostu nie umieliśmy. Kiedy ta historia się kończy, obracamy się
i spoglądamy na rzeczy, które on dla nas rozwinął, znajdujące się tu i teraz,
towarzyszące nam tego właśnie dnia na naszej planecie. Zdajemy sobie wtedy sprawę,
że powiedział nam i podarował coś, czego przedtem nie mieliśmy, i że odtąd już
zawsze będziemy spoglądać na ten aspekt naszego świata innymi oczami.
Róża dla Eklezjastesa jest jednym z najważniejszych utworów, jakie kiedykolwiek
 
przeczytałem. Może powinienem raczej powiedzieć, iż jest jednym z moich najbardziej
pamiętnych doświadczeń. Tak się zdarzyło (no cóż, od razu wam mówiłem, że jest to
całkowicie osobista ocena), że ta akurat bajka ze swymi zdumiewającymi zwrotami
akcji prowadzącymi aż do bolesnego zakończenia jest dręczącą analogią moich
własnych przeżyć. Być może ten nieprawdopodobny zbieg okoliczności wpłynął na to,
ile to opowiadanie dla mnie znaczy, a dla innych nie będzie ono tak wzruszające.
Starając się jednak, na ile to możliwe, zachować obiektywizm, uważam, iż bezpiecznie
mogę stwierdzić, że jest to jedno z najpiękniej napisanych, najzręczniej
skonstruowanych i najbardziej namiętnych dzieł sztuki, które się kiedykolwiek
pojawiły.
Pragnąłbym jeszcze zwrócić uwagę na dwie powieści Rogera Żelaznego: Ja,
nieśmiertelny i The Dream Master, oraz podsumować to, co tu powiedziałem, jak
również sporo rzeczy, których nie powiedziałem. Chciałbym podsumować wszystkie
myśli i uczucia dotyczące twórczości Rogera Żelaznego, istniejącej i przyszłej;
podsumować to, co uderzyło mnie w punktach kulminacyjnych wszystkich jego fabuł
oraz za każdym razem, jak dotąd, w tym przykrym momencie, kiedy przewracałem
ostatnią stronę każdego z jego opowiadań; chciałbym podsumować to wszystko w
dwóch słowach: Jestem wdzięczny.
Theodore Sturgeon
Sherman Oaks, Kalifornia.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin