Antologia Opowiadań Science Fiction
Czarna Msza
Pod redakcją Wojtka Sedeńko
Wstęp
We wstępie do „Wizji alternatywnych” wspomniałem, że w razie powodzenia antologii — idea wydawania zbioru utworów oryginalnych będzie kontynuowana. Jeszcze przed pokazaniem się na rynku „Wizji” zaczęliśmy w gronie autorów oraz przyjaciół i kibiców spekulować nad kształtem drugiego tomu. W grudniu 1990 roku, na konwencie w Gdańsku, w trakcie burzliwej dyskusji grupa pisarzy zdecydowała, że ma to być zbiór monotematyczny, a Bóg, religia i Kościół mają być leitmotivem. Temat ten stawał się wówczas coraz częściej drążony, żeby nie powiedzieć lansowany przez polskich fantastów. Był mi również na rękę, gdyż stanowił spoiwo łączące tom drugi z „Wizjami alternatywnymi”, które sygnalizowały rosnące zainteresowanie autorów tematyką religijną (Ziemkiewicz, Dębski, Inglot, Jabłoński).
Mistycyzm, religia, metafizyka towarzyszyły fantastyce od początku, wbrew temu, co próbowali nam wmówić różni teoretycy SF, jak James Gunn, który w „Drodze do SF” pisał: Nie można pisać science fiction przyjmując postawę religijną. SF kwestionuje wszystko, niczego nie przyjmując na wiarę… Religią SF jest sceptycyzm w sprawach wiary.
To właśnie dyskusja nad wyborem: religia czy nauka stała się kołem napędowym wielu tekstów SF, które dzisiaj uważamy za kanon tej literatury. Tak się złożyło, że w 1991 roku mieliśmy okazję poznać niektóre najsłynniejsze utwory SF poruszające tematykę religijną — „Kantyczkę dla Leibowitza” Millera i „Pana Światła” Żelaznego. Znamy dwa tomy trylogii Perelandra Lewisa, a wkrótce ukażą się polskie edycje „Behold the Man” Moorocka i „Childhoods End” Clarke’a.
Zainteresowanych głębiej tematyką religijną w science fiction odsyłam do szkicu Toma Woodmana „Science fiction, religia i transcendencja” oraz artykułów Lecha Jęczmyka „Bóg w science fiction” i Macieja Parowskiego „Boże igrzyska”.
W kraju zainteresowanie fantastów tematyką religijną i eschatologiczną zauważyły szybko oba czasopisma SF i nie ma obecnie numeru „Nowej Fantastyki” czy „Fenixa”, aby nie rozprawiano tam o Bogu, Kościele i religii. Nie trwało długo, jak odezwali się czytelnicy zarzucając jednym klerykalizm i fideizm, a drugim antyklerykalizm. Zastanawiam się, komu potrzebne są owe kłótnie. Od lat karmiono nas historyjkami, jacy to Polacy są tolerancyjni i wyrozumiali na zwyczaje innych (za przykład podawano zwykle przyjęcie do Polski arian i pozostałych innowierców, zapominając o kontrreformacji, która trwała u nas dłużej niż w jakimkolwiek innym państwie), ale wystarczy rozejrzeć się wokoło, aby stwierdzenie to włożyć między bajki. Pieniactwo, obojętność na krzywdę, totalny tumiwisizm, nienawiść wobec wszystkiego, co trąci innością, niezależnie czy chodzi o kolor skóry czy poglądy lub wyznanie, zawiść o urodę, pieniądze czy stanowisko. Krótkie zrywy i klepanie się po plecach nie zmienią faktu, że uczestnicząc w dyskusji, na nasze argumenty słyszymy najczęściej „Won!” i widzimy plecy szanownego rozmówcy, dumnego, że do niego należało ostatnie słowo. To tyle o naszej słynnej wyrozumiałości, czasem zdaje mi się, że jedynymi tolerancyjnymi ludźmi w Polsce są fryzjerzy. Spory toczymy już nie tylko na ulicy czy w pracy, ale w łóżku i przy barze (nota bene, w rasistowskiej i potępianej przez świat RPA istnieje w pubach wysoce według mnie cywilizowany zwyczaj zakazujący rozmów o polityce i religii przy kuflu piwa), i dodatkowe kłótnie teologiczne przy fantastycznym stole wydają się zupełnie niepotrzebne. W tym miejscu przypomina mi się pyszna kwestia, jaką wypowiada w filmie Alana Parkera „Heart Angel” główny bohater: Mówią, że religii na świecie jest wystarczająco dużo, by ludzie się nienawidzili, a za mało, by się kochali.
W wyniku tych i innych sporów pojawiają się opinie o rozłamie wśród polskich pisarzy SF. Uważam je za bezpodstawne. Dla dobrego autora nie powinien istnieć żaden temat tabu, terra incognita, której nie penetruje, gdyż zabraniają mu przekonania lub opinia otoczenia. Oramus napisał, nie pamiętam już z jakiej okazji: …cała fantastyka to jedna herezja wobec tzw. normalnego świata — i słusznie, a oburzanie się na nieortodoksyjne widzenie świata przez autorów SF, prawienie, że coś jest słuszne lub nie, jest retoryką, którą większość pisarzy fantastów (zjednoczonych) wyśmiewała zaledwie przed paru laty.
Większość poniższych opowiadań fantastycznych wzięła się ze spontanicznej reakcji na to, co dzieje się w kraju. Wybrałem moim zdaniem najlepsze, przy doborze unikałem jak ognia kryterium: pro czy anty. Tekst miał być przede wszystkim dobry, a to czy miał wymowę prokatolicką, czy był pochwałą krwawej dżihad było mi obojętne. Jesteśmy społeczeństwem, w którego świadomość katolicyzm zapuścił korzenie bardzo głęboko i jeśli któryś z autorów atakuje Kościół, to czyni to nie z mody czy koniunktury, lecz z potrzeby zareagowania na zmieniającą się rzeczywistość. Prymas Glemp w wywiadzie telewizyjnym podzielił przeciwników duchowieństwa na trzy kategorie: komunistów, pragnących podporządkować sobie Kościół, liberałów i katolików, którzy uważają, że chcąc zbudować nowoczesne państwo, nie powinniśmy pozwolić na dominację Kościoła. Ta obawa przed klerykalizacją państwa jest dość powszechna (z pewnością wpłynęły na to ostatnie spektakularne sukcesy Kościoła, jak powrót do szkół religii, odzyskanie olbrzymiego majątku w nieruchomościach, stanie się czynnikiem opiniotwórczym w wielu dziedzinach życia) i tu też trzeba szukać przyczyny zainteresowania pisarzy tą tematyką. Nie bez znaczenia jest również fakt, że polska fantastyka zawsze szybko reagowała na wszelkie zmiany w życiu codziennym, a że SF lubi zajmować się skrajnościami, stąd nie dziwię się, że kilka spraw mogło autorów poruszyć. Na przykład widziałem w telewizyjnym programie katolickim dla młodzieży szkolnej, jak katechetka tłumaczy słuchaczom, skąd biorą się dzieci: Czy widzicie ten dołek między nosem a ustami? To jest miejsce, gdzie dotknął was palcem anioł i tak sprowadził na ziemię. Później powstają opowiadania o teokracji i nadejściu wieku ciemnoty. To był przykład skrajny.
Nie trzeba być psychologiem, aby zauważyć, że ludziom, którym świetnie działający propagandowo–edukacyjny walec systemu totalitarnego wyprał mózgi, po wyjściu ze słoja i pierwszym łyku świeżego powietrza grozi zachłyśnięcie. Wpadają w konsumpcję bez granic, w wir tego, co wcześniej zakazane lub szukają środka zastępczego — ot, brak im kogoś, kto za nich pomyśli i poda na tacy gotowy światopogląd i system wartości w miejsce poprzedniego, szybko i jednogłośnie przeklętego. W taką niszę wszedł Kościół ze swoją sprawną organizacją, potężną mocą oddziaływania i opromieniony chwałą wiecznej ostoi prawdziwej wolności i demokracji. Stąd wziął się chyba jego sukces, zagubieni i niepewni jutra obywatele, nie nawykli do samodzielnego myślenia znaleźli oparcie, jakiego szukali. Potem wykorzystują nabyte przez czterdzieści lat doświadczenia i sądząc, że krajem rządzi Kościół, piszą dziwnie znajomo brzmiące hasła: Ojcze Święty, drogowcy Warmii i Mazur pozdrawiają cię!
Sam widziałem. Takie rzeczy kłują w oczy uważnych obserwatorów. Czterdzieści lat minęło, jak z knuta strzelił, i ludzie boją się wpaść z jednej skrajności w drugą, co ponoć leży w naszym narodowym charakterze. Czas pooddychać pełną piersią. Nie dziwię się więc fali antyklerykalizmu, uważam ją jednak za chwilowy odruch bezwarunkowy, choć tematyka religijna w fantastyce z pewnością nie zniknie tak szybko. Nie szukałbym w owym zainteresowaniu żadnej sensacji — to tematyka bardzo nęcąca i z taką mnogością możliwych interpretacji, że starczy jej na pokolenia. Potężna organizacyjnie instytucja kościelna kusi, aby zaatakować ten monolit, rozpoczynając atak najlepiej od podstaw, czyli dogmatów wiary. To już specyfika fantastyki i za to ją kocham.
Pytano mnie, dlaczego antologia nosi tytuł „Czarna msza”, który czuć zapachem czarnych świec i niektórym autorom kojarzy się z zaproszeniem na bal satanistów. Tytuł zaproponował na wspomnianym już spotkaniu w Gdańsku Andrzej Sapkowski, tam też uzgodniliśmy, że w zbiorze nie będzie miejsca na żadne satanika, które przy poruszanej w antologii tematyce religijnej jakby same się narzucały.
Przyznam, że mimo propozycji ASa, zwlekałem z podjęciem ostatecznej decyzji, aż któregoś dnia przeczytałem krótki esej Jacka Inglota pt. „Wariat z pochodnią”, w którym rozwodził się, najogólniej mówiąc, nad upadkiem fundamentu kultury, jakim jest sacrum i zniknięciem z życia ludzkiego wszelkiej duchowości. Uznałem wówczas, że „czarna msza” będzie bardzo dobrym, komercyjnym tytułem dla tej antologii i o tyle przewrotnym, że zgadzam się w całej rozciągłości z Inglotem, który termin „czarna msza” potraktował jako ponurą metaforę upadku kultury na rzecz wszechogarniającej i ogłupiającej, komercyjnej właśnie, pop kultury. Zapatrzenie na produkty zza oceanu i kanału widać i na interesującym nas poletku SF, gdzie popularni skądinąd autorzy przybierają brzmiące z angielska pseudonimy w obawie, że nikt nie weźmie już ich książki do ręki.
Zestaw autorów „Czarnej mszy” w znacznej mierze różni się od tego z „Wizji alternatywnych”, powtarzają się Dębski, Inglot, Grzędowicz, Ziemkiewicz (powoli przechodzi na pisanie tylko do antologii — czego absolutnie nie mam mu za złe) i Jabłoński. Ten ostatni, rocznik 1955, jest najstarszym wiekiem autorem w zbiorze, co dobitnie świadczy o dokonanej zmianie warty. Po długim milczeniu odezwali się Drukarczyk oraz Drzewiński i pomimo przerwy utrzymali poziom i styl. Debiutuje, nie licząc tekstów zamieszczonych w almanachu „Voyager”, Oszubski; jeżeli Almapress stanie na głowie, to antologię może wyprzedzić zapowiadana od lat jego powieść dark fantasy „Twierdza nienawiści”. Mocnym punktem są także najmłodsi wiekiem i dorobkiem autorzy — Dukaj i Sobota, lansowani przez Parowskiego jako czołowi przedstawiciele najmłodszej, piątej generacji.
Zbiór miało pierwotnie zakończyć opowiadanie Grzędowicza „Dom na Krawędzi Światła” z motywem Chrystusa zstępującego do Piekła i niosącego nadzieję skazanym na wieczne potępienie. Tuż przed oddaniem wydawcy antologii nadeszło opowiadanie Piekary, będące suplementem do tekstu Grzędowicza (nawiasem mówiąc są współautorami pomysłu) i odbierające, już jakby „zza grobu” nadzieję grzesznikom. W ten sposób to dwuczłonowe opowiadanie zgrabnie zamknęło antologię.
Oprócz trzech, wszystkie opowiadania powstały specjalnie do „Czarnej mszy”. Niełatwo jest napisać tekst na zamówienie, biorąc jeszcze pod uwagę goniące terminy. Temu trudnemu zadaniu kilku uznanych autorów nie sprostało, rezygnując w przedbiegach lub po krótkiej walce. Dlatego właśnie niniejsza antologia stanowi wiarygodny sprawdzian kondycji polskiej fantastyki i może jej przynieść skautowską sprawność „system wczesnego reagowania”. Taki był cel drugiej i myślę że nie ostatniej antologii opowiadań oryginalnych.
Wojtek Sedeńko
Olsztyn, 31 grudnia 1991 roku
Grzegorz Drukarczyk
Urodził się w roku pańskim 1959, mieszka przez pięć miesięcy w roku w Koszalinie, a przez pozostałe tuła się po świecie za chlebem. W trakcie przygotowywania antologii dzwonił lub pisał do mnie z Norwegii i Niemiec. Ze szkół ukończył tylko podstawówkę i LO, bo z Politechniki Wrocławskiej wyrzucono go na trzecim roku, a z Wyższej Szkoły Inżynierskiej na czwartym. Nie może więc poszczycić się żadnymi tytułami, jeśli nie liczyć oczywiście tytułów opublikowanych opowiadań i książki.
Jego dorobek twórczy to zbiorek opowiadań Reguła Baśniowego Mroku (Almapress, 1986) oraz dosyć ostra w wymowie społecznej i religijnej powieść Zabijcie Odkupiciela, którą już trzy wydawnictwa kupiły, lecz z różnych przyczyn nigdy nie wydały. Poza tym ma w dorobku ze trzy szuflady różności, których — znając swoje nie anglosaskie nazwisko i gehennę wydawniczą — nawet nie próbuje ruszać.
Parę lat wcześniej — otrzymawszy nagrodę „Fantastyki” za najlepsze opowiadanie roku (Reguła przetrwania), nagrodę czytelników (Polcon 86), trzecią nagrodę za debiut publikowany w prasie Pomorza i parę pomniejszych wyróżnień — uważał, że droga do publikacji książkowych, przynajmniej dla niego została wyasfaltowana. Teraz już wie, że to nawet nie „kocie łby”, a bycie grzecznym i koniunkturalizm mu nie pasują.
Jeździ więc po świecie i ciężko pracuje na chlebuś, ja zaś mam niewątpliwą przyjemność przypomnieć jego twórczość i spróbuję spowodować, aby co nieco z tych szuflad różności ujrzało światło dzienne, m.in. po pół roku zabiegów znalazłem odważnego do wydania powieści Zabijcie Odkupiciela.
O Raju utraconym
Ktoś, kiedyś, gdzieś, z jakiegoś powodu powiesił na drzewie kawałek skóry i trzy zęby, po czym zaczął się temu kłaniać i prosić o deszcz wierząc, że ten spadnie z czystego nieba. Wiara w spełnienie nadziei, którą wyklucza rozum, urosła do rangi instytucji i jeżeli nie przeszkadza tym, którzy własne myślenie powiesili na kołku ofiarnym ołtarza, to resztę poniższy tekst powinien skłonić do refleksji i zastanowienia. Dlaczego wziąłem się za ten właśnie temat? To po prostu jeden z nieskończonej ilości wariantów szukania początku, próba postawienia jakichś pytań bez liczenia na odpowiedź inną niż godzinna lektura, podczas której Czytelnik będzie zmuszony do śledzenia jeśli nie własnych myśli, to przynajmniej autora.
A później, no cóż… pozostanie mu dalej wierzyć, albo zacząć pytać innych.
GRZEGORZ DRUKARCZYK
Raj utracony
To było tak…
Stworzyłem Kobietę.
Najpierw, z mozołem skoncentrowanej aż do absurdu myśli, wykreowana została twarz. Piękna twarz. Wiele czasu i wysiłku pochłonęło wybranie z tysięcy najlepszych wzorów tego jedynego zestawienia, przy którym proporcje wszystkich elementów składają się w przedziwną harmonię kształtu.
Dałem jej włosy jak przędzy doskonały puch — z sześciu odcieni brązu — przetykany nitkami złotych słońc z sześciu układów, zanurzony w sześciu strumieniach orzechowych planet, wysuszony spiekotą sześciu podmuchów rdzawego żaru. Kazałem im zwiewnie falować przy najlżejszym ruchu, tworzyć rozmigotane załamywanym blaskiem mgliste formy puszystych skojarzeń.
Dałem jej oczy czarne jak bezkresna pustka wszechświata, głębokie niczym niezmierzone przestrzenie wieczności, mądre wiedzą niezwykłych przypadków losu od czasu poczęcia, z magią czarowną i nieodpartą, oczy w których można utonąć w poczuciu własnej nicości — pełne najprzeróżniejszych niespodzianek, upojnego zapomnienia i świętokradczej zachłanności. Rozpaliłem w toni tęczówek gwiazdy srebrzyste, sypnąłem garścią jasnych ogników, rozmigotałem symfonią błysków gorących.
Dałem jej usta przepyszne, o linii czarownej jak przebieg pól płynnych, o cudownym owalu nieistniejącej formy, o obfitości jędrnej roztętnionym ciepłem, o powabie tajemniczym opuszczonych warg, o opalizującej wilgoci uwalnianego oddechu; tchnienie rozpaliłem żarem ogromnym, którego muśnięcie woalką szalonego oddania zasnuwało bezwolną rzecz wszelką.
Dałem jej róż policzków cienisty, wyniosłe łuki brwi, alabaster dumnie wypiętrzonego czoła, linię nosa najdoskonalszą z możliwych, śliczne konchy uszu skryte pod rozmigotanym tańcem włosów, szyi wyniosłą kolumnę, co wyrasta jak pokorne dłonie gotowe do przyjęcia ofiary najcenniejszego ciężaru.
Kiedy ta praca została ukończona, nadszedł czas kształtowania dalszych form — by piękne były jako i twarz, by godnie jej towarzyszyły, by ziścił się ulotnych wyobrażeń ideał.
Ofiarowałem jej ramion cudowne przęsło, wsparte na kości stelażu podwójnym, wspaniałe w napięciu gładkiej skóry, rozmigotane leniwą grą ścięgien ukrytych, zwieszone rąk gestem błogosławionym. Dłoniom nadałem smukłości światła; o dotyku niczym muśnięcie cienia, o ruchach w płynną melodię zmienionych, promienne o pieszczot tajemne zjawisko, rozszeptane chwilą palców zbliżenia.
Ofiarowałem jej piersi wyniosłe świątynie, co kopuł modlitwą w niebo godzą zuchwałe, bujne obłym kształtu wzniesieniem, wypchnięte mocą pragnienia nienasyconego, nabrzmiałe krwi gorącym rytmem, żądzą obfitą bez miary wezbrane; rozfalowane czasze atłasowym wołaniem kuszące do zagubienia się w upojnym tknięciu świata nierealnych doznań; porowatych stożków dwa dzióbki nieświadomym wyzwaniem burzące spokój zwykłego istnienia.
Ofiarowałem jej krągłość bioder uroczą, w spadzistą formę odlaną — spiżową, gładką, olśniewającą — pierścień zaczarowanego załamania jednolitej powierzchni; krąg tajemniczego ruchu po miękkim obwodzie, przed którego powabem nie ma ucieczki w niepamięć czy świadomą niewiedzę; delikatny taniec rozpłomienionej skóry na podanym do przodu płynnym owalu brzucha; klejnot diamentowego wzgórka łonowego magicznie absorbujący wyobraźnię, przysłonięty rozedrganą powłoką niepojętej tajemnicy: od której całe galaktyki ginęły w wirze zwariowanego pędu, od której miliardy nowych wybuchały w czarnej nicości, od której rozbudzone niewyobrażalne siły mknęły ku granicom pojmowanych obszarów.
Ofiarowałem jej nóg przepiękne kolumny, toczone według form dla wyobrażenia najdoskonalszych, bałwochwalczo wyzywające strzelistą prostotą, zwodnicze nieuchwytną zagadką, dla wejrzenia pod niedostępną gardą obłędnego zachwytu ukryte; ud woal natchniony potępieńczym wołaniem, rozkołysany ospałym mięśni wyprężeniem, matowy tkanki materią, przyzywający nieznacznym linii rozchyleniem; kolan pętle wiążące smukłe konturów rysy; łydek oszałamiającą płynność; drobne i filigranowe stawy kostek; stopy małe o prześlicznych łukach, zwiewne tak, by ślad po nich nie pozostawał na cienistych szlakach.
Ofiarowałem jej figurę, jakiej nie ma od krańca do krańca istnienia, sylwetkę wymodelowaną z niezwykłym pietyzmem, postać ucieleśniającą najwyższe wzloty fantazji — prężną, gibką jak skojarzenia śmigły bieg, wdzięczną niczym zaczarowany taniec gwiezdnego pyłu — kształt będący objawieniem kanonu absolutnej harmonii.
Stworzyłem ciało, ale na tym nie koniec.
Wypełniłem cudowną głowę zapisem skoncentrowanej wiedzy, mądrością przeszłych czasów, pamięcią od chwili poczęcia, zdolnością samodzielnego myślenia, łatwością kojarzenia najdziwniejszych zajść, chłodną logiką wyboru wariantów optymalnych, wnioskowaniem bezsprzecznym, analitycznym podejściem do każdego zagadnienia.
Wówczas stało się coś niedobrego. Cudownie miękkie rysy stwardniały, profil wyostrzał, wargi zeszły się w prostą kreskę, oczu tajemniczy czar prysł, a jego miejsce zastąpiło zimne wyrachowanie i żądlące wejrzenie dociekliwych źrenic.
Wykreowałem krwi wrzącą czerwień, serca misterny kielich, nerwów niezwykłe sploty. Dałem jej głos śliczny — niski i spokojny — mamiący melodii natchnionym brzmieniem, kuszący nutkami wewnętrznej radości; śmiech perlisty i pełny, otwarty i szczery, prawdziwie beztroski i wolny od wszelkich zmartwień. Tak powstała Ona i już tylko jednego podarunku brakło, by całość zakończyć.
Wziąłem część samego siebie i tchnąłem w nią Duszę. I znów piękną formę twarzy wzbogacił nastrój ulotnej zagadki, rozchylone wargi zwilżył języka różowy koniuszek, oczy przyzywały blasku niezwykłą prośbą, policzki okrasił rumieniec delikatny, nabrzmiały czary piersi wspaniałe, złożyły się jak do modlitwy rąk upojne kształty. Teraz istniała naprawdę Na szóstej planecie układu żółtego słońca, zagubionej wśród mrocznej pustki, powstała Kobieta.
Kazałem jej żyć. Przez twarz przeleciał nagły grymas, ciałem wstrząsnęły kurcze rozbudzonego ruchu. Z namaszczeniem wzniosła ręce, jakby chcąc objąć rozgwieżdżone niebo, rozchyliła wargi i cicho wyszeptała:
— Dziękuję ci, Panie…
Wolno ruszyła w kierunku, gdzie zza linii horyzontu wynurzała się ogromna kula słońca.
Żeby stóp jej delikatnych nie ranić, rozsnułem na żwiru ostrych odłamkach trawy zielony kobierzec, ubarwiony kwiatów upojnie pachnących ornamentem, chylony wiatru lekkimi muśnięciami, roziskrzony migotem rosy klejnotów. Roześmiana biegała po tym aksamitnym, miękkim dywanie, zbierając naręcza kwiatów o kielichach błękitnych, strzepywała niewinnym ruchem ze źdźbeł wysmukłych kropelki wilgoci z uwięzionym wewnątrz światła promiennym błyskiem, wystawiała twarz zaróżowioną na podmuchy wietrzyka, a on rozwiewał jej wspaniałe puszyste włosy, targał nimi w niewinnej zabawie roztańczonego falowania. Śliczne palce splatały kruche łodyżki bajecznie kolorowych roślinek w wianek dziewczęcy, by po czasie potrzebnym zwinnym dłoniom na nadanie mu kształtu niezwykłego, przyozdobić nim skroń wyniosłą.
By mogła się przejrzeć, otworzyłem oko lustrzanej toni — jeziorka krystalicznie czystego, o chłodnej wodzie ulgę przed słońcem przynoszącej, z wysadzanym migotliwymi kamieniami dnem. Ona aż klasnęła w dłonie i zaraz też tanecznym krokiem zbliżyła się do zaklętego zwierciadła i uklęknąwszy wejrzała w swoje odbicie. Ileż było radości, ile śmiechu beztroskiego, ile niedowierzania na widok kolejnych obrazów twarzy, ile zabawy przy układaniu włosów niesfornych, ile minek wdzięcznych, ile gestów dłoni składanych w formy urocze, ile ustawień ciała gibkiego tak, by piękno jego jeszcze bardziej upięknić. Aż wreszcie Kobieta nasyciła wzrok postaci swojej doskonałą proporcją, uśmiechów nawet najbardziej niezwykłym odbiciem, oczu zmienionym odcieniem. I powstawszy znad wody błękitnej po raz drugi wyszeptała:
— Dziękuję ci, Panie.
Wówczas przywołałem do niej zwierząt najprzeróżniejszych liczne zastępy. Kazałem lwom grzywiastym, olbrzymim, groźnym, łasić się u jej stóp, ocierać z błogim pomrukiwaniem, wiernopoddańczo oczekiwać na pochwałę czy przyganę. Kazałem słoniom mocarnym ugiąć karków w pokorze, by po ich głowach mogła dosiadać tronu wzniesionego na grzbietach, by jeśli taka będzie jej wola podróżowała bez zmęczenia w najdalsze zakątki. Kazałem antylopom zwinnym bawić się z nią, znosić śmigłe wieści ze wszystkich stron; żyrafom długoszyim wypatrywać ciekawych rzeczy, tańczyć w rozwahanych pląsach; ptakom kolorowo upierzonym wyśpiewywać szczebiotliwe melodie, cieszyć rozmigotanym wirowaniem, koić trzepotem maleńkich skrzydeł.
Kobieta w zachwycie obserwowała cały ten korowód zwierząt, urzeczona ich różnorodnością i okazywanym przywiązaniem. Gładziła płowe lwów grzywy, a te upojone pieszczotą prężyły z rozkoszą silne cielska, mruczały sennie ukojone łagodnym dotykiem. Ptaki siadały na jej ramionach, a Ona ze śmiechem i udawaną złością oganiała się od nich, czasami brała którąś z kruszynek w dłonie i uniósłszy na wysokość twarzy przekomarzała się z nią. Żyrafy pochylały wysmukłe szyje, by nozdrzy mechatą materią otrzeć się o jej rozwiane włosy, by spojrzeniem bezbronnym prosić o odrobinę czułości. Kiedy pierwsza radość minęła, euforia zabawy wesołej opadła, Ona poskarżyła się:
— Jestem głodna, Panie…
Stworzyłem więc gaje palmowe obficie obsypane owocami wszelakimi, zielone, o koronach strzępiastych, w baldachim cienisty ułożonych, o pniach brunatnych, strzelistych. Były tam bananów żółtych naręcza, dojrzałych tak, że aż miękka skórka rozpęknięta na końcach odsłaniała apetyczną zawartość; orzechów kokosowych szaro—brązowe bulwy, wypełnione wyśmienitą miękiszu tkanką i białym sokiem wspaniale gaszącym pragnienie; pomarańcz kule dorodne o wnętrzu soczystym i zapachu niezwykłym; słodkie daktyli wrzeciona, co usta napełniają rozkoszą niewysłowioną. Zmusiłem je, aby na skinienie ręki osypywały się na ziemię, spadały deszczem pożywnym, by drzewa roniły łzy swoich dzieciątek dla tej, która była teraz ich szczęściem i przetrwaniem.
Kobieta z rozbrajającą ciekawością zaspokajała głód, kosztując wszystkich darów, po kolei delektowała się każdym najdrobniejszym kawałkiem. Ruchy jej były przy tym tak wdzięczne i pełne gracji, że olbrzymią przyjemność sprawiała obserwacja swoistej gry dłoni, gracji z jaką ręce wykonywały płynnych przejść ewolucje, twarzy przeróżnych obrazy — począwszy od roześmianego skrzywienia na kwaśny smak cytryn żółtawych, aż po zdziwienie mączystą słodyczą bananów dojrzałych. Jadła, a mnogie zwierząt sylwetki zastygły w bezruchu, obserwując ją z uwielbieniem i zachwytem. Nawet ptaki ucichły, by szczebiotem nie naruszać błogiego spokoju rytuału spożywania darów Pańskich. Jadła, a kiedy minęła pora wieczerzania, senne powieki poczęły opadać na oczu jagody.
— Jestem zmęczona, Panie — wyszeptała jakby niepewna, czy tak być powinno.
Wykreowałem pałacu kryształowy obelisk, co tęczą rozszczepionego blasku wyrasta nad traw falowanie i palm strzępiaste korony; opromieniony aureolą nierealnego migotania, lśniący polerowaną płaszczyzną, konturem wymodelowanym kreską połączonych łuków — niczym dłonie złożone do modlitwy. Wewnątrz rozesłałem posłanie puchowe, obszerne i wygodne tak, że nawet najdrobniejsze ziarnko piasku nie uwierało delikatnego jej ciała. Uchylone złote podwoje zapraszały do wejścia, szeroko rozwarte cztery platynowe okiennice godziły w cztery strony świata.
Kobieta niespiesznie zagłębiła się w rozigraną wśród kryształowych ścian symfonię fantastyczną.Z cichym westchnieniem podziwu, klęknąwszy na podłodze aksamitną materią pokrytej, unosząc głowę ku błękitnemu sklepieniu przemówiła głosem tłumionym wzruszeniem:
— Panie, dziękuję ci za ten czas tak cudownie przeżyty, za twoją dobroć i miłosierdzie, za wszystko co dotąd dla mnie zrobiłeś. Bądź błogosławiony.
Zgasiłem słońca oślepiający blask, by otulić ją atłasem ciemności cichej, przyjaźnie osłonić kurtyną czarną — rozjaśnioną tylko plamkami gwiazd. Uspokoiłem wiatru lekkie podmuchy, gaju szum spokojny, ptaków czarowny śpiew — by nocnej ciszy nie naruszać, by piękne ciało mogło trwać pogrążone w błogich snu objęciach, by rankiem znów wstała tak urocza i piękna jak przed zamknięciem oczu. Mrok okrasiłem orzeźwiającym chłodem, który daje wytchnienie, pozwala myślom uciec w krainę niepamięci, a ciało masuje leczniczym dotykiem. Pozwoliłem cykadom grać na swoich bajecznych instrumentach, tak by słodka muzyka kołysała ją do snu. Powieki przysłoniły blask źrenic. Spała.
…Minął dzień pierwszy. Ja muszę czuwać. Obarczony bagażem bezwzględnych Myśli nie mogę zmrużyć powiek. Nie mam ani źrenic, ani oczu. Nie mogę ciała użyć do spoczynku. Nie mam ciała. Kobieta jest moją cząstką i ja jestem cząstką niej. Razem władamy rzeczą wszelką. Zawsze trwałem. Gdzie? — w nieistniejących granicach pojmowania. Dlaczego? — bo tak być musi. Dokąd? — dotąd, gdy czasu nie będzie. Kim jestem? — sobą. Co robię? — trwam. Od kiedy? — zawsze. Istniałem, istnieję i istnieć będę. Muszę czuwać nad spokojnym i równym oddechem Kobiety, niewidzącym wejrzeniem oglądać cudowną postać zamkniętą w kryształowej szkatułce, muszę myśleć nad nowym prezentem dla niej…
Rozpaliłem świtu oślepiającą łunę, która na powrót wydobyła kontury świata spoza kurtyny nocy. Zagrawszy na wierzchołku pałacu różnokolorowo rozszczepionym promieniem, legła w wydłużonych cieniach palmowych zarośli. Pobudzone ciepłą jasnością zwierzęta gromadnie poczęły ściągać do złotych wrót i oczekiwały tam na ukazanie się ich wybranki. Trawy łan chylony łagodnym, dopiero co rodzącym się wiatru powiewem płynnie falował, ptaków chóry pogodną wrzawę podniosły i furgały napełniając powietrze migotliwym ruchem. Wszystko wyglądało chwili, w której Ona wyjdzie ze swojego lśniącego domu.
Wreszcie piękna postać wyłoniła się spoza łuku rozwartych podwoi, przez moment czarne oczy chłonęły cud nowego dnia, po czym z wolna uśmiech okrasił usta. Pierwsze kroki skierowała w stronę jeziorka błękitnego, by ujrzeć swoje odbicie doskonałe i dokonać rytuału obmycia ślicznej twarzy, uporządkowania włosów rozwichrzonych, odświeżenia całego ciała kroplą z czary chłodnego ruczaju, odpędzenia ostatnich mar nocnych.
Baraszkująca wśród feerii wilgotnych perełek, roztańczona beztrosko w orzeźwiającej wodzie, nie zwracała na nic uwagi, jakby cały świat nie istniał — pomijany przez świadomość rozkoszującą się toni chłodnym dotykiem.
…Szczęście. Czy tak wygląda szczęście. Nie wiem. Brak uściśleń. Analizuję nowe pojęcie. Czarne jest przeciwieństwem białego. Jeżeli jest tylko czarne, to może być również białym. Ja jestem wszystkim. Ale wszystko egzystuje tylko w zestawieniu z niczym. Jestem i niczym. Istnieję i nie. Możliwe to niemożliwe. Niemyślenie jest absolutem myśli. Byt przeobraża się w niebyt. Wiem wszystko, choć nie wiem niczego. Szukam. Powoli, systematycznie, uparcie szukam. Tworzę, by znaleźć rozwiązanie. Poznaję nowe pojęcia z zamiarem odkrycia zagadki..
Ofiarowałem jej prezent — Mężczyznę. Wysoki, mocny, twardy, mądry. Taki, jaki powinien być On — przeciwieństwo Kobiety, ale na tyle tylko, by dwie połowy pasowały do siebie krawędziami, tworząc nierozerwalną całość.
Ciała nie miał miękkiego jak Ona, był zbrylony masywem mięśni, zwęźlony krzyżującymi się wstęgami ścięgien, spiętrzony złomami kościstych dźwigarów. Silny i potężny tak, by każdą przeciwność pokonać, przygotowany barbarzyńską zuchwałością na najgorszy losu przypadek. Otrzymał umysł zdolny osiągnąć najwyższe szczyty dostępne dla skojarzenia.
Kobieta skończywszy beztroską kąpiel, otrząsając się z ostatnich kropelek wody, wyszła na brzeg trawą bujną pokryty i przystanęła zdumiona —— widząc wyniosłą sylwetkę Mężczyzny. Przez chwilę przyglądali się sobie z mieszaniną zdziwienia i ciekawości.
— Ktoś ty? — przemówiła jako pierwsza głosem, w którym drżała nuta napiętego oczekiwania.
— Jestem twoim Mężczyzną — odrzekł pewnie.
— Czy ja jestem twoją Kobietą?
— Tak.
Z całej jego postawy biło zdecydowanie i poczucie siły, zadowolenia z panowania nad myślą i ciałem. Zbliżył się energicznym krokiem i położył dłoń na jej ramieniu. Dłoń, która przykryła całą krągłość delikatnego barku, dłoń o ...
dragonball11