Świadek w masce.doc

(86 KB) Pobierz

Świadek w masce

Włodzimierz Kalicki

Katyń, rok 1943

Katyń, rok 1943

Nie zdawał sobie sprawy, że cztery kilometry od stacji Gniezdowo jeńcy są rozstrzeliwani. Nie wiedział, że spośród tych polskich oficerów uwięzionych w Kozielsku, którzy przeżyli, znalazł się najbliżej miejsca zbrodni


Świtało, gdy pociąg z transportem polskich oficerów więzionych w obozie NKWD w Kozielsku wjechał na stację w Smoleńsku. Poprzedniego dnia, 29 kwietnia 1940 r., oddział wojsk konwojowych NKWD przewiózł ciężarówkami około trzystu polskich wojskowych na bocznicę kolejową niedaleko od obozu kozielskiego. Tam zapakowano ich do sześciu tzw. stołypinek, wagonów więziennych wprowadzonych do użytku jeszcze za caratu, gdy premier Piotr Stołypin krwawo tłumił w Rosji rewolucję 1905 r.

Każda stołypinka to osiem zamykanych od zewnątrz cel pozbawionych okien. Na bocznicy pod Kozielskiem enkawudziści do każdej celi wtłoczyli kilkunastu polskich jeńców. W przedziale, do którego trafił 41-letni porucznik Stanisław Swianiewicz, jeńców było czternastu.

Lenin ekonomista

W cywilu Swianiewicz był ekonomistą, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Kilka miesięcy przed wojną otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego. Prowadził badania nad gospodarką radziecką, a po dojściu w Niemczech do władzy Hitlera także studia porównawcze ekonomii obu państw totalitarnych. Prace te, o czym autor nie miał wówczas pojęcia, miały uważnych czytelników w Moskwie.

Był osobą publicznie dość znaną - w roku 1930 opublikował książkę "Lenin jako ekonomista", w 1938 r. zredagowane przez Jerzego Giedroycia studium "Polityka gospodarcza Niemiec hitlerowskich", publikował artykuły w "Kurierze Wileńskim".

Niezależnie od krytycznego stosunku do systemów sowieckiego i nazistowskiego pochodzący z Kresów Wschodnich Swianiewicz zachował wiele sympatii do Rosjan i rosyjskiej kultury. Pod koniec lat 30., mimo chłodnego stosunku Warszawy, usiłował również prowadzić wymianę naukową oraz studentów między wileńską uczelnią a niemieckim uniwersytetem w Królewcu.

Na początku sierpnia 1939 r. Swianiewicz został powołany do wojska. Trafił do 85. pułku 19. Dywizji Piechoty. Bił się w kampanii wrześniowej pod Piotrkowem Trybunalskim, Dorohuskiem nad Bugiem, Tomaszowem Lubelskim. Po agresji ZSRR 17 września próbował przedostać się na Węgry. Pod Krasnobrodem wraz z niedobitkami swego oddziału został wzięty do radzieckiej niewoli. Przytomnie podał wówczas fałszywe nazwisko, pod którym był więziony w obozie w Kozielsku.

NKWD skrupulatne przesłuchiwało wszystkich jeńców, których dokumentacja gromadzona była w indywidualnych teczkach. Por. Swianiewicz uniknął dekonspiracji i nie został przez enkawudzistów zidentyfikowany. Mimowolnie wsypał go podczas przesłuchania Tadeusz Wirszyłło, w cywilu kolega uniwersytecki, który na pytanie o profesorów z Wilna przebywających w obozie wymienił machinalnie także nazwisko Swianiewicza.

Skończyło się na uprzejmej rozmowie z wysokiej rangi oficerem NKWD kombrygiem Wasilijem Zarubinem, który przede wszystkim wypytywał jeńca o jego podróże do hitlerowskich Niemiec i kompetencje w badaniach nad gospodarką III Rzeszy.

Dzięki niedyskrecji Wirszyłły Swianiewicz ocalał.

Szczepionki nadziei

Od 3 kwietnia 1940 r. NKWD regularnie wywoziło z Kozielska po ok. 300 jeńców (choć były też konwoje liczące 50 osób i sięgające 350). Pierwszym oficerem, którego zabrano do transportu, był kolega Swianiewicza z 85. Pułku Strzelców Wileńskich kpt. Jerzy Bychowiec. W kampanii wrześniowej bił się znakomicie jako dowódca kompanii, w obozie kozielskim był komendantem bloku. Znali go niemal wszyscy jeńcy.

Polscy oficerowie zatrudnieni w obozowej kancelarii szybko zorientowali się, że składy wszystkich transportów układane są w Moskwie. Listy wywozowe dyktowane były enkawudzistom przez telefon. Trwało to bardzo długo, a zapisujący powtarzał nazwisko każdego kierowanego do wywózki jeńca. Polacy dowiadywali się od swoich kolegów podsłuchujących sowieckich strażników, że idą do transportu, zanim jeszcze zostali wywołani przez NKWD.

Transporty budziły w jeńcach i trwogę, i nadzieję. Prof. prawa Wacław Komarnicki, gdy żegnał wyjeżdżającego Swianiewicza, uczynił na jego czole znak krzyża. Polecenie boskiej opiece nie pozostawiało złudzeń co do obaw i przeczuć profesora. Komarnicki był zresztą w tej niewielkie grupie, która ocalała.

Ale nie brakowało też optymistów. NKWD rozsiewało wśród uwięzionych plotki, że będą wywiezieni do jednego z krajów neutralnych albo do części Polski okupowanej przez Niemcy. Nadzieję podsycały w jeńcach przeprowadzone tuż przed pierwszymi transportami szczepienia przeciwko tyfusowi i cholerze. W ZSRR brakowało wszystkiego, a medykamentów szczególnie. Polscy oficerowie pocieszali się - NKWD nie marnowałoby kilku tysięcy cennych szczepionek na jeńców przeznaczonych do likwidacji. Z zapisków porucznika Wacława Kruka, znalezionych przy jego zwłokach, wynika, że 8 kwietnia, po odprawieniu przez NKWD z Kozielska w stosunkowo cywilizowany sposób transportu wyższych oficerów (trzech generałów, pułkowników i majorów, którzy nazajutrz zostali zamordowani w Katyniu), nastroje wśród pozostałych w obozie jeńców były bardzo dobre.

Swianiewicz także nie podejrzewał niczego złego. Jak wielu kolegów szykował się do wywózki - pożegnał się ze znajomymi, wziął worek z rzeczami osobistymi i stawił się w baraku 19., w którym odprawiano transporty.

Biała teczka

Podczas przygotowań do wyjazdu Swianiewicza uderzyły dwie rzeczy. Pierwsza - obozowa straż przekazywała przybyłym z zewnątrz konwojentom NKWD zarówno więźniów, jak i ich teczki personalne. Teczka Swianiewicza była biała, pozostałe teczki jeńców bez wyjątku miały kolor czerwony.

Druga - każdego z wywożonych jeńców konwojenci rewidowali. Przeszukania były brutalne, uderzająco różniły się od dość przyzwoitego traktowania polskich oficerów przez straż obozu. Bezwzględnie odbierano wszelkie ostre przedmioty. Co więcej, konwojenci uzbrojeni byli w karabiny z nałożonymi bagnetami.

Także załadowanie jeńców do więziennych wagonów enkawudziści przeprowadzili bardzo brutalnie. Dlatego trzy tygodnie wcześniej por. Kruk, siedząc już w stołypince, zapisał: "Jak przedtem byłem nastawiony optymistycznie, tak teraz wnoszę (...), że ta podróż to wcale nic dobrego".

 

Na ranem pociąg więzienny dotarł do Smoleńska i zatrzymał się na peryferiach gigantycznej stacji towarowej. Swianiewicz rozpoznał kopuły smoleńskich cerkwi. Znał tamtejszy dworzec dobrze, bo podczas I wojny światowej wiele razy jeździł przez miasto pociągiem do Dyneburga, w którym stacjonował jego ojciec, naczelnik carskich kolei na odcinku Orzeł - Dyneburg.

Pociąg ruszył, ale zatrzymał się już po przejechaniu kilkunastu kilometrów na niewielkiej stacji Gniezdowo. W stołypinkach z celi do celi podawano sobie wiadomość, że wyładunek już się zaczął.

I wtedy do wagonu, w którym siedział Swianiewicz, wszedł pułkownik NKWD o czerwonej, nalanej twarzy, który w obozie w Kozielsku zaczął się pojawiać mniej więcej w czasie, gdy ruszyły przygotowania do transportów. Pułkownik wywołał Swianiewicza i powiedział, że zostanie wydzielony z transportu. Potem rzucił znane każdemu więźniowi w Sowietach "sobirajties' s wieszczami" i kazał iść za sobą.

Zdziwiony był nie tylko Swianiewicz, ale też pozostali jeńcy. Pułkownik NKWD był w ZSRR wielką szarżą, jego rzeczywista ranga odpowiadała stopniowi generalskiemu w Armii Czerwonej. Po co ktoś tak ważny fatygował się osobiście do jakiegoś jeńca?

Podajcie mu herbatkę

Był piękny, wiosenny poranek, pod drzewami topniały resztki śniegu, pachniało wiosną. Na torach stały już tylko stołypinki - lokomotywa odjechała. Swianiewicz zobaczył skromne zabudowania stacji, ale żadnego pasażera ani kolejarza nie było. Pułkownik prowadził jeńca między torami. W pewnej chwili zapytał Polaka, czy nie napiłby się herbatki. Swianiewicza uderzyła uprzejma familiarność tego określenia - herbatki, nie po prostu herbaty. Pułkownik zamknął jeńca w celi opróżnionego już z oficerów wagonu i polecił jedynemu obecnemu tam strażnikowi, by przyniósł herbatkę.

Swianiewicz nie mógł pojąć, co się dzieje. Głośne komentarze jeńców podczas wyprowadzania go ze stołypinki, że upomniał się o niego rząd Litwy, nie miały sensu. W podminowanej sowieckimi bazami wojskowymi Litwie rzeczywistą władzą był już wówczas NKWD.

Dlaczego wyłączono Swianiewicza z transportu śmierci? Sam profesor podejrzewał po latach, że odłączenie od idących na śmierć kolegów zawdzięczał swoistemu legalizmowi sowieckiego systemu terroru. Skoro bowiem został później oskarżony o szpiegostwo, musiał zostać skazany. Nie można zatem było go rozstrzelać, trzeba było żywym postawić przed enkawudowskim trybunałem.

Ale nie można wykluczyć innego czynnika. Kombryg Zarubin po rozmowie ze Swianiewiczem sporządził notatkę, która być może oznaczała dla jeńca życie. Zapewne Zarubin rekomendował ocalenie Polaka z racji jego znajomości niemieckiej gospodarki wojennej. Nieważne, czy III Rzesza była sojusznikiem czy wrogiem - człowieka znającego mechanizmy zbrojeń Hitlera warto było zachować.

Gdy Swianiewicz pił herbatę, pogryzając wyfasowane jeszcze w Kozielsku chleb ze śledziem, pilnujący go enkawudzista stał na korytarzu i gapił się przez okno na przedwiosenny las. Polak usłyszał hałas silnika po przeciwnej stronie pociągu. Dostrzegł też w swej wagonowej celi malutki lufcik pod sufitem. Wdrapał się na górną półkę, na której więźniowie mieli kłaść podczas transportu rzeczy, i udał, że chce się zdrzemnąć. Powoli przysunął głowę do lufcika.

Ujrzał częściowo porośnięty trawą plac, gęsto obstawiony kordonem żołnierzy NKWD z bagnetami na lufach karabinów. Drogą prowadzącą z placu prosto do lasu przyjechał niewielki autobus. Okna miał zasmarowane wapnem, tak że przewożeni nim więźniowie nie mogli widzieć niczego na zewnątrz.

Autobus podjechał tyłem do sąsiedniego wagonu-więźniarki. Stanął tak blisko, że wychodzący jeńcy prosto ze stołypinki wchodzili do wnętrza pojazdu. Po załadowaniu partii jeńców autobus odjechał do lasu. Po półgodzinie wrócił po kolejną partię. Swianiewicz wywnioskował, że miejsce, do którego wożono jego kolegów, musi być blisko.

Po południu, zapewne po zakończeniu egzekucji, profesora wyprowadzono ze stołypinki i wsadzono do stojącego na uboczu czarnego samochodu więziennego - z sześcioma malutkimi, izolowanymi od siebie celami bez okien. Powszechnie nazywano je czarnymi krukami.

Samochód pojechał do więzienia NKWD w Smoleńsku. Swianiewicz był jednym z 448 jeńców z obozów w Kozielsku, Starobielsku, Ostaszkowie, którzy zostali wyłączeni z wielkiej akcji likwidacyjnej i ocaleli.

Trociny w ustach

Swianiewicz nie zdawał sobie sprawy, że cztery kilometry od stacji Gniezdowo jeńcy są rozstrzeliwani. Nie wiedział, że spośród tych polskich oficerów uwięzionych w Kozielsku, którzy przeżyli, znalazł się najbliżej miejsca zbrodni.

Gdyby nie został wyłączony spośród skazanych na śmierć jeńców, razem z nimi trafiłby do autobusu z zamalowanymi wapnem oknami lub jednego z czarnych kruków. Razem z trzydziestoma innymi oficerami musiałby wysiąść z autobusu przed willą wypoczynkową NKWD na wzgórku w Lesie Katyńskim, otoczony gęstym kordonem żołnierzy z bagnetami na karabinach.

Ostatnie minuty życia jeńców można zrekonstruować dzięki wydobytemu ze zbiorowego grobu pamiętnikowi mjr. Adama Solskiego, który pisał niemal do ostatniej chwili:

9 IV - rano kilkanaście minut przed 5 pobudka... Gdzieś mamy jechać samochód.

9 IV - od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne), przywieziono gdzieś do lasu coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano zegarek, na którym była godzina 6.30/8.30, pytano mnie o obrączkę, którą (zabrano), ruble, pas główny, scyzoryk.


Po rewizji oprawcy wiązali części jeńców ręce linką. Niektórym z oficerów sznury przeciągano na szyję - wtedy szarpnięcie skrępowaną ręką powodowało duszenie się ofiary. Jeńców zabijali strzałem z niemieckiego pistoletu walther kaliber 7,65 mm pracownicy więzienia NKWD w Smoleńsku. Strzelali w kark lub w potylicę, z precyzją dowodzącą wprawy nabytej podczas wielkiej ilości egzekucji.

Gdzie jednak jeńcy byli zabijani, nie jest rzeczą pewną. Być może, jak przyjmowano to od czasu ekshumacji katyńskich dołów śmierci w 1943 r. przez Niemców, z willi dowożono polskich oficerów na skraj wielkiego wykopu wypełnionego zwłokami zabitych wcześniej - i tam ich, jednego po drugim, mordowano. Być może z obawy przed walką na widok masowego grobu enkawudziści wiązali ręce oficerów młodszych wiekiem, silniejszych, a części z nich zarzucali na głowy ich wojskowe płaszcze i dopiero wtedy ich krępowali.

Jeśli tak było, część prowadzonych na egzekucję musiała jednak próbować bronić się, wyrywać z rąk oprawców, którzy w tej sytuacji strzelali niecelnie. Jeden z raportów przesłanych do centrali Polskiego Czerwonego Krzyża przez prowadzącego w 1943 r. oględziny ekshumowanych zwłok dr. Mariana Wodzinowskiego stwierdza, że podwójnych strzałów w potylicę stwierdzono 0,4 proc., zaś w szyję - 1,5 proc. Zapewne widoczne na niektórych z ekshumowanych zwłok ślady uderzeń bagnetami były świadectwem rozpaczliwej, ostatniej walki prowadzonych na śmierć oficerów. A być może enkawudziści kłuli bagnetami jeńców przeczuwających, co ich czeka, i broniących się przed wywleczeniem z samochodów.

Być może pewną część jeńców z Kozielska dowieziono do więzienia NKWD, tam pojedynczo zastrzelono, a zwłoki, z głowami okręconymi płaszczami, wywieziono do Katynia. A być może egzekucji dokonywano - wzorem Charkowa i Kalinina (dziś Twer), gdzie NKWD zabiło 10 tys. jeńców z obozów w Ostaszkowie i Starobielsku - w piwnicach wybudowanego w połowie lat 30. domu letniskowego NKWD, a zwłoki przewożono i zrzucano do jednego z masowych grobów? Za takim przebiegiem zbrodni przemawiałoby chaotyczne ułożenie zwłok w większości katyńskich dołów.

Obecność łusek waltherów pośród zwłok uprawdopodabnia możliwość, że oficerów zabijano bezpośrednio nad dołami śmierci, ale kaci mogli też wyrzucać łuski do dołów śmierci po rozstrzelaniu jeńców w willi NKWD.

Podczas ekshumacji w 1943 r. w jamach ustnych niektórych zwłok odkryto również ślady trocin. Wyciągano stąd wniosek, że najsilniej walczącym o życie ofiarom kaci wypełniali usta trocinami. Podobną metodę stosowali hitlerowcy, zasypując usta ofiar publicznych egzekucji gipsem. W Katyniu jednak mogło być inaczej - tak jak w Kalininie, gdzie podłogę piwnicznego pomieszczenia, w którym zabijano Polaków, wysypano trocinami dla zamaskowania śladów krwi. W takim wypadku obecność trocin w ustach konających na podłodze ofiar można by wyjaśnić inaczej.

Ręka Pruszyńskiego

Swianiewicz z więzienia w Smoleńsku trafił na moskiewską Łubiankę, potem do więzienia na Butyrkach. Został skazany na osiem lat łagrów - za szpiegostwo przeciw ZSRR uznano jego badania naukowe nad gospodarką sowiecką. Po podpisaniu układu Sikorski - Majski w 1941 r. zwolniono go z łagru, ale NKWD natychmiast zatrzymała go i z powrotem trafił za druty. Był przecież świadkiem, który dotarł najbliżej jednego z miejsc zbrodni.

Na szczęście polski ambasador w ZSRR prof. Stanisław Kot dowiedział się od zwolnionych z łagrów więźniów, gdzie więziony jest Swianiewicz. Dzięki staraniom polityków rządu RP w Londynie i sprzecznej z dyplomatycznymi obyczajami, bezpośredniej interwencji Kota u naczelnika łagrów w Republice Komi, Swianiewicz wyszedł na wolność. W lipcu 1942 r., jeszcze przed odnalezieniem grobów katyńskich, wyszedł na Bliski Wschód wraz z personelem ambasady RP w Kujbyszewie.

Radzieckie władze do ostatniej chwili próbowały go zatrzymać. Tuż przed odpłynięciem jego statku milicja przetrzymała go podczas fikcyjnej kontroli. Swianiewicz zdążył w ostatniej chwili - skoczył z nabrzeża z walizką w ręku, gdy od burty dzielił go już metr wody. Za rękę przytrzymał go Ksawery Pruszyński.

Pierwszą relację o tym, co widział na stacji Gniezdowo, Swianiewicz złożył polskim władzom natychmiast po uwolnieniu, jeszcze w ZSRR. Jego świadectwo zostało opublikowane tuż po II wojnie w kluczowej dla sprawy katyńskiej polskiej publikacji na Zachodzie - "Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów".

Po klęsce hitlerowskich Niemiec Swianiewicz wrócił do pracy naukowej. Wykładał na uniwersytecie w Manchesterze, w London School of Economics, w Kanadzie. W 1951 r. zeznawał przed komisją specjalną kongresu USA, która badała zbrodnię katyńską. By uniknąć zemsty komunistów na swych najbliższych, a zwłaszcza na przebywającej jeszcze wtedy w Polsce żonie, zeznawał anonimowo, w masce.

Ale zamachu na swą osobę nie uniknął. W latach 70. na ulicy w Londynie nieznany sprawca zadał mu cios w tył głowy i natychmiast zbiegł.

W 1965 r. wydał w prestiżowym wydawnictwie Oxford University Press książkę "Forced Labour and Economic Development" ("Praca przymusowa a rozwój gospodarczy") - wielokrotnie przywoływaną i cytowaną w światowej literaturze ekonomicznej i politologicznej. Sam uważał ją za swoiste spłacenie długu wobec tych, którzy spoczęli w grobach katyńskich. Zmarł w 1997 r. w Londynie.



Zbrodnia katyńska

4421

zabitych w Katyniu

3894

zabitych w Charkowie i pogrzebanych w pobliskich Piatichatkach

6311

zabitych w Kalininie (dziś Twer) i pogrzebanych w pobliskim Miednoje

3870

zabitych na zachodniej Białorusi i pogrzebanych prawdopodobnie w Kuropatach pod Mińskiem

3435

zabitych na zachodniej Ukrainie i pogrzebanych zapewne w Bykowni pod Kijowem, Chersoniu i pod Charkowem


 

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin