Zapis śmierci - przedruk artykułu z tygodnika 'WPROST'.doc

(114 KB) Pobierz

Zapis śmierci

 

Asia, Asia. W tle słychać było trzaski, a właściwie to głos mojego męża był w tle. Słychać było głos tłumu, krzyk ludzi. Nagranie trwało 2-3 sekundy. Trzaski były krótkie, ostre dźwięki. Tak jakby łamał się wafel lub plastik. Oto wybrane informacje z 57 tomów akt śledztwa smoleńskiego, do których dotarła redakcja „Wprost“.

 

Szukaliśmy w nich odpowiedzi na najważniejsze pytania dotyczące katastrofy prezydenckiego tupolewa d Smoleńskiem. Z setek zeznań i dokumentów wybraliśmy te, które wydają nam się najistotniejsze. te, które rozwiewają część wątpliwości oraz – jak sądzimy – pokazują absurdalność wielu pogłosek i insynuacji pojawiających się w niektórych mediach. Zdecydowaliśmy się na tę publikację, bo opinia publiczna wciąż ma bardzo mało informacji o śledztwie w sprawie katastrofy. Nie chcemy zastępować ani prokuratury, ani sądu. Żadnej wersji wydarzeń nie uznajemy za bardziej lub mniej prawdopodobną. Ta ocena należy do czytelników, a w przyszłości, zapewne, do niezawisłego sądu. Naszym obowiązkiem było wyłącznie opowiedzieć o tym, co wiemy.

 

1.                  Dlaczego Tu-154 wystartował z opóźnieniem?

Dlatego, że spóźnił się prezydent Kaczyński. Początkowo wylot był planowany na godzinę 6.30, ale przed 10 kwietnia Kancelaria Prezydenta poprosiła o opóźnienie startu o pół godziny. Paweł Janeczek, szef ochrony Lecha Kaczyńskiego, zarezerwował na dojazd na Okęcie piętnaście minut. Limuzyna z głową państwa miała ruszyć z Krakowskiego Przedmieścia o 6.45.

Lech Kaczyński nie wyszedł jednak na czas. Z zeznań głównego kierowcy Macieja K. wynika, że prezydenckie bmw wyjechało z Pałacu dopiero kilka minut po siódmej. „Pod samolot podjechaliśmy między godz. 7.15 a 7.20" – zeznał K. Silniki tupolewa już pracowały. Przed maszyną na prezydencką parę czekał szef Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik, który zgłosił Kaczyńskiemu gotowość do startu. Prezydent odebrał meldunek i wszedł na pokład. Samolot odleciał o 7.27.

Trudno powiedzieć, dlaczego Kaczyński się spóźnił. Raczej nie zaspał. Wieczór poprzedzający wylot spędził spokojnie. Był w Belwederze na spotkaniu ze współpracownikami i u matki w szpitalu przy ul. Szaserów. „Około godz. 23 dnia 9 kwietnia prezydent powrócił do Pałacu Prezydenckiego" – opowiedział śledczym kierowca. Z kolei z zeznań Jarosława Kaczyńskiego wynika, że prezydent już około szóstej był na nogach, bo o tej godzinie do niego zadzwonił. To był codzienny rytuał, czasem nawet kilkusekundowy. W stylu: „Część, wstałem już” albo „Wszystko w porządku? No to dobrze”.

Część rodzin ofiar katastrofy uważa, że spóźnienie było główną przyczyną katastrofy. „Pośrednio winę za to nieszczęście ponosi prezydent, oceniłbym, że w 90 proc., a 10 proc. to wina Rosjan. (…) Piloci działali pod presją czasu, wylatując, byli już spóźnieni" – stwierdził wdowiec po funkcjonariuszce BOR Agnieszce Pogródce-Węcławek. To nie do końca sprawiedliwy zarzut, bo godziny wylotu samolotów z VIP-ami są tylko orientacyjne, samoloty te rzadko wylatują punktualnie. 27 minut opóźnienia nie jest niczym szczególnym. Dla przykładu: tupolew, który 7 kwietnia wiózł do Smoleńska Donalda Tuska, miał 50 minut poślizgu.

 

2. Czy samolot był dobrze przygotowany i czy był wyciek z silnika?

Mechanicy zaczęli przygotowywać tupolewa o czwartej rano. Po godzinie maszyna została wyprowadzona z hangaru, zjawił się wtedy technik pokładowy, chor. Andrzej Michalak, członek załogi lecącej do Smoleńska. Dokonano próbnego uruchomienia silników. „Ok. 5.10 Przemysław L. (…) stwierdził, że na środkowym silniku nr 2 jest drobny wyciek. Polecił przerwanie czynności (…). Podszedłem do niego i razem sprawdziliśmy, co jest przedmiotem wycieku. Pod silnikiem widać było plamę wielkości ok. 40 cm, jak później się okazało, plamę wody. Woda ta była prawdopodobnie pozostałością po myciu samolotu. Fakt ten stwierdziłem poprzez sprawdzenie lepkości tej cieszy, jej zapachu i jej smaku" – zeznał mechanik Krzysztof F.

Dwa dni przed wylotem do Smoleńska tupolew był z premierem w Pradze. Podczas drogi powrotnej w samolot uderzył ptak, który uszkodził osłonę radaru i zadrapał lakier. Usterkę naprawiono i nałożono nowy lakier. Potem samolot został umyty. Stąd woda pod silnikiem.

Chor. Michalak wiedział o kałuży. Był spokojny. „Rozmawiałem dość krótko z chor. Michalakiem" – zeznał Łukasz M. z obsługi naziemnej samolotu. „Chwalił się swoim synem, który będzie miał pół roku. Był pogodny, żadnych oznak zdenerwowania”.

10 kwietnia tupolew wystartował z drobną usterką: nie działała klimatyzacja. Mechanicy stwierdzili, że to nic groźnego i można lecieć. Naprawą mieli zająć się po powrocie.

3. Czy gen. Andrzej Błasik siedział za sterami?

Ostatecznej odpowiedzi na to pytanie prokuratorzy jeszcze nie znają. Faktem jest jednak, że badaniu tej hipotezy poświęcają bardzo dużo energii: o zwyczaje gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych, wypytywali wszystkich przesłuchiwanych pilotów, ich bliskich, a nawet znajomych. Łącznie kilkanaście osób.

Wdowa po generale Ewa Błasik w swoich zeznaniach nazwała tę hipotezę „medialnymi insynuacjami". „Nie dbał o stanowiska i był bardzo pryncypialny, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Za dowód niech służy zachowanie podczas tzw. incydentu gruzińskiego. (…) Był pogrzeb mojej mamy, ktoś dzwonił do męża, a mąż, stojąc nad trumną, tłumaczył, że decyzje o lądowaniu podejmuje tylko i wyłącznie dowódca statku (…). Bronił wówczas racji pilota. W trakcie kolacji żywo dyskutowaliśmy (…), mąż prezentował pogląd, że tylko pilot może podejmować decyzję dotyczącą bezpieczeństwa lotu” – powiedziała. Jej zdaniem, nawet jeśli Błasik 10 kwietnia wszedł do kokpitu, to na pewno nie po to, by wywierać presję na pilotów. Wręcz przeciwnie, pewnie chciał być zderzakiem chroniącym załogę przed naciskami i pytaniami w stylu: „Czy wylądujemy o czasie?”, „Czy zdążymy?”.

Z kolei wdowa po Arturze Ziętku, który był nawigatorem w rozbitym tupolewie, zeznała, że mąż nie narzekał wprawdzie na atmosferę w pracy, ale na jedno się skarżył – na wspólne loty z generałem. „Błasik wchodził na pokład (…), po czym mąż zwalniał na polecenie gen. Błasika miejsce drugiego pilota i gen. Błasik leciał już jako drugi pilot (…). Taka sytuacja miała miejsce z pewnością kilka razy" – zeznała.

Pilot jaka-40 Rafał Kowaleczko stwierdził, że Błasik nigdy nie wywierał presji na pilotów. Jeśli czegoś chciał, to po prostu brał sprawy w swoje ręce. Dosłownie. „Panie poruczniku, pan siedzi na moim miejscu. Ja będę leciał" – miał kiedyś usłyszeć od niego Kowaleczko. „Tak zachowywał się tylko i wyłącznie gen. Błasik. Ja takich sytuacji miałem około trzech, w tym czasie siedziałem w przedziale pasażerskim. Gen. Błasik kazał mi opuścić fotel pilota jeszcze przed startem. I siedział na moim miejscu do momentu lądowania. Takie zdarzenia miały miejsce w 2008 i 2009. Były to loty do Dęblina i Malborka (…). Inni moi koledzy z jaka-40 też spotykali się z takim zachowaniem” – zeznał w prokuraturze. Bywało tak, że Błasik zjawiał się w kokpicie jeszcze przed startem, siadał za sterami, a pilotowi kazał zostać na ziemi. Kowaleczko przyznaje jednak, że nie słyszał, by generał zachowywał się w ten sposób także w tupolewach.

Według byłego dowódcy Wojsk Lądowych gen. Waldemara Skrzypczaka postępowanie Błasika nie było niczym nadzwyczajnym. Do kokpitu lubili zaglądać także i inni generałowie. „Takie zachowania wyższych przełożonych z Sił Powietrznych były powszechną praktyką" – stwierdził.

Wróćmy jednak do załogi z 10 kwietnia. Wszystko wskazuje na to, że piloci tupolewa nie przepadali za Błasikiem i byli z nim w ostrym konflikcie. Wdowa po techniku Andrzeju Michalaku dużą część swoich zeznań poświęciła szkoleniu survivalowemu w Zakopanem, do którego generał „zmusił" żołnierzy z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. „Zdaniem męża zajęcia z przetrwania w trudnych warunkach nie miały sensu dla załóg samolotów transportowych, które nie mają szans na katapultowanie się, a co za tym idzie na przeżycie” – zeznała Małgorzata Michalak. Według jej relacji kpt. Arkadiusz Protasiuk (dowódca rozbitego tupolewa) był zwolniony ze szkolenia ze względu na zły stan zdrowia. Z kolei Michalak i jeszcze jeden z pilotów mogli nie brać udziału w ćwiczeniach nocnych. „Gen. Błasik miał być bardzo niezadowolony (…). Powiedziano w trakcie którejś z odpraw, że jeśli nie mają kondycji, to ją sobie wyrobią. Co też nastąpiło pod postacią forsownych marszów z ciężkimi plecakami po górach” – zeznała. Błasik miał podejrzewać, że piloci symulują. Przepytywał nawet lekarza, który wystawił im zwolnienia.

Wdowa po kpt. Protasiuku: „Z rozmów z mężem wiem, że generał miał trudny charakter, był rozkazujący i apodyktyczny". Inaczej niż Ewa Błasik opisała też incydent gruziński. Jej zdaniem generał nie tylko nie bronił wtedy pilotów, ale wręcz naciskał, by lądowali w Tbilisi.

Nie rozsądzając, kto miał rację w sprawie szkoleń survivalowych i zwolnień lekarskich, łatwo się jednak domyślić, że obecność Błasika w kokpicie musiała działać na pilotów deprymująco. Potwierdzają to zeznania Agnieszki Grzywny, wdowy po drugim pilocie „tutki". „Wydaje mi się, że mój mąż byłby na tyle silny, że nie uległby naciskom (…), jednakże taka sytuacja musiałaby być bardzo obciążającą dla męża” – zeznała Grzywna. Utwierdziła ją w tym rozmowa z ojcem, emerytowanym żołnierzem. „Powiedział mi, (…) że gdyby był na miejscu Roberta, to pewnie uległby presji przełożonego” – przyznała prokuratorom.

Na koniec oddajmy jeszcze głos wdowie po dowódcy samolotu Magdalenie Protasiuk: „Znając mojego męża, mogę stwierdzić, że ta sytuacja nie była dla niego korzystna psychologicznie. (…) Chciałabym wiedzieć, co gen. Błasik robił w kabinie Tu-154".

W podobnym duchu zeznawał przyjaciel Protasiuka, także były pilot (odszedł z jednostki, bo – jak mówi – bał się o własne życie): „Nie wiem, co się stało w Smoleńsku, dlaczego doszło do katastrofy. Myślę, że Arkadiusz był pod bardzo silną presją w czasie tego lotu. Ważność uroczystości i osoby, które były w samolocie, na pewno zwiększały tę presję. Niepotrzebna była obecność w kabinie, o ile była, dowódcy Sił Powietrznych. Jeżeli on tam był, na pewno im nie pomagał, a jedynie przeszkadzał w koncentracji i podejmowaniu decyzji. Z mojego doświadczenia wiem, że do kabiny pilotów wchodzili w różnej fazie lotu pasażerowie, pozwalał im na to płk Pietrzak [Tomasz Pietrzak, były szef 36. SPLT].

4. Kto i kiedy znalazł ciało Lecha Kaczyńskiego?

Znaleźli je Rosjanie o 9.30 czasu polskiego. Wstępnej identyfikacji dokonali funkcjonariusz BOR Andrzej R. i konsul ambasady w Moskwie Stanisław Ł. „Rosjanom powiedzieliśmy, że jest to prawdopodobnie ciało prezydenta, ale nie potwierdziliśmy tego (…). Chcieliśmy mieć kontrolę, żeby nie zabrali go jako zidentyfikowane. Ciało było bez ubrania, na moją prośbę przykryto je prześcieradłem" – zeznał R.

 

5. Czy na miejscu katastrofy doszło do strzelaniny między BOR-owcami a funkcjonariuszami Federalnej Służby Ochrony?

Polscy funkcjonariusze zaprzeczają. Zaraz po odnalezieniu zwłok prezydenta konsul Stanisław Ł. poprosił Rosjan o pozostawienie ciała na miejscu katastrofy. Chodziło o to, by Jarosław Kaczyński, który był już w drodze do Smoleńska, dokonał oficjalnej identyfikacji zwłok jeszcze na lotnisku. „Rosyjski prokurator jedynie mówił, że chcą zabrać ciało z polany i złożyć je z honorami w jakimś godnym miejscu" – relacjonował w prokuraturze funkcjonariusz BOR Jarosław S. Polacy się na to nie zgodzili. „Nie wybuchła żadna kłótnia” – zgodnie zeznali wszyscy polscy pracownicy ochrony.

Zwłoki prezydenta pozostawiono aż do przyjazdu prezesa PiS. Leżały na plastikowej folii, kilkadziesiąt metrów od wraku.

6. Czy funkcjonariusze BOR w ogóle mieli przy sobie broń?

 To zaskakujące, ale ci, którzy czekali na Kaczyńskiego w Katyniu, byli nieuzbrojeni. „My, czyli sześcioosobowa grupa funkcjonariuszy BOR, nie byliśmy wyposażeni w broń służbową (…). W dniu 5 kwietnia otrzymaliśmy informację, że służby rosyjskie nie wyrażają zgody na wwóz i posiadanie przez nas broni służbowej" – zeznał jeden z ochroniarzy Krzysztof D.

Broń mieli jedynie funkcjonariusze znajdujący się na pokładzie prezydenckiego tupolewa. Byli uzbrojeni w pistolety typu Glock 17.

7. Jak wyglądała akcja ratunkowa na miejscu katastrofy?

Prowizorycznie, ale sprawnie. Czterdzieści pięć minut po uderzeniu samolotu o ziemię na miejscu katastrofy Rosjanie rozstawili koło wraku stolik, na którym ustawiono karteczkę z napisem „sztab". Siedzący przy nim mężczyzna prowadził na laptopie ewidencję znalezionych przedmiotów. Chwilę później zniknęła mgła i wyszło pełne słońce – dopiero wtedy można było objąć wzrokiem całe wrakowisko.

Teren szybko został oznaczony milicyjną taśmą, zrobiono też dziurę w betonowym ogrodzeniu, przez którą wjeżdżały wozy strażackie i karetki. Wokół kręcili się agenci FSB i FSO oraz żołnierze specnazu.

Między godz. 11 a 12 Rosjanie zaczęli wydobywanie ciał. Początkowo pomagało im troje konsulów z ambasady w Moskwie i trzech BOR-owców. Widok porozrywanych ciał był przerażający. „Po chwili wróciła jedna z pracownic ambasady i powiedziała, że nie poradzi sobie tam, na wrakowisku. Zgodziłem się pójść zamiast niej. Dostałem rękawiczki, kilka toreb i dołączyłem do kolegów" – zeznał Kazimierz Sz., kierowca BOR. Zwłoki znosili strażacy, fotografowano twarze i pobierano odciski palców. Zdjęcia robili także polscy funkcjonariusze.

 

8. Czy wszyscy pasażerowie zginęli od razu?

Pewności nie ma, ale raczej tak. Kilkadziesiąt minut po wypadku po lotnisku rozeszła się plotka, że trzy osoby przeżyły. „Dotarła do nas informacja, że w stanie ciężkim przewieziono je do szpitala" – zeznał funkcjonariusz BOR Krzysztof D. Plotka miała pochodzić z polskich mediów, które podały, że z lotniska odjechały trzy karetki. „Okazało się, że nic takiego nie miało miejsca” – powiedział w prokuraturze R. z Biura Ochrony Rządu.

W aktach śledztwa znajdują się poruszające zeznania wdowy po pośle PSL Leszku Deptule, Joanny Krasowskiej-Deptuły. Kobieta twierdzi, że mąż dzwonił do niej w chwili katastrofy, z czego zostało nagranie na jej poczcie głosowej. „Między godziną 9 a 9.30 na mój telefon przyszła poczta głosowa, na której było zarejestrowane nagranie głosu mojego męża, który krzyczał: ?Asia, Asia?. W tle słychać było trzaski, a właściwie to głos mojego męża był w tle. Słychać było też głosy ludzi, jakby głos tłumu (…). Nie rozpoznałam słów, był to krzyk ludzi. Nagranie trwało 2-3 sekundy. Trzaski były krótkie, ostre dźwięki. Tak jakby łamał się wafel lub plastik plus dźwięk przypominający hałas wiatru w słuchawce telefonu" – zeznała Krasowska-Deptuła, która odsłuchała to nagranie dopiero, gdy usłyszała o katastrofie w telewizji. Potem nagranie się skasowało. Dzień później kobieta poinformowała o wszystkim ABW, która miała odnaleźć nagranie.

Rozmawialiśmy z wdową po pośle Deptule. – Jestem na sto procent pewna, że to był głos męża i że nagranie pochodziło z chwili katastrofy. Niestety, nie znam wyniku ekspertyzy ABW – mówi.

9. Czy załoga pułku lądowała już wcześniej w warunkach takich, jak w Smoleńsku?

Tak. Według zeznań Lesława P., byłego pilota Tu-154, niegdyś pracującego w 36. pułku razem z kpt. Arkadiuszem Protasiukiem, do podobnego zdarzenia doszło w 2007 roku. „Pamiętam sytuację, że gdy mieliśmy lecieć po prezydenta do Gdańska, to mogło być jakieś trzy lata temu, również zdarzyło się nam lądować we mgle. Prezydenta mieliśmy odebrać w poniedziałek rano, a zapowiadali duże mgły w rejonie lotniska w Gdańsku. Pierwszym pilotem był płk Pietrzak. Lądowanie odbyło się poniżej minimum, tzw. widzialność pionowa była niższa niż 60 metrów. W takich warunkach lądowanie jest zabronione. Wówczas płk Pietrzak przepraszał nas, że narażał nasze życie. (…) Pamiętam też sytuację podczas jednego z lądowań, że nawigator, podając wysokość samolotu, w pewnym momencie przerwał podawanie, bo wstał z fotela, co jest niedopuszczalne, by zobaczyć ziemię. (…) Odszedłem do cywila, ponieważ czułem zagrożenie z powodu coraz mniejszego wyszkolenia załóg i obawiałem się o własne życie". Ten sam pilot zeznawał też, że znane są mu przypadki fałszowania dokumentacji po niebezpiecznych lotach. „Nie wykluczam, że Protasiuk mógł schodzić samolotem poniżej dozwolonej wysokości. Z mojej pracy wiem, że wielokrotnie lądowano przy niższej widzialności, tj. poniżej 60 metrów. Wtedy wpisywano wartość minimalną, by nie narażać się na nieprzyjemności”.

 

10. Czy w dniu katastrofy obsługa lotniska Siewiernyj pracowała w pełnym składzie?

Nie. Zgodnie z wymogami rosyjskiego prawa stację meteorologiczną powinno obsługiwać trzech pracowników etatowych. „W dniu 10 kwietnia był tylko jeden pracownik, to znaczy ja" – zeznał Michaił R., naczelnik stacji meteorologicznej miejscowej jednostki wojskowej. Według jego zeznań, brakowało kierowcy-obserwatora meteorologicznego i technika meteorologa. Wakat na stanowisku technika meteorologa jest od 25 listopada 2009 r., natomiast obserwator meteorologiczny od tygodnia był na zwolnieniu lekarskim. Według zeznań Michaił R. „wykonywał obowiązki wszystkich trzech pracowników”.

 

11. Dlaczego wiele osób nie widziało ciał na miejscu katastrofy?

Wielu świadków zdarzenia, którzy tuż po tragedii byli na miejscu katastrofy, a później nie brali udziału w akcji wydobywania zwłok, zeznawało, że nie widziało ciał zabitych. Operator TVP Sławomir Wiśniewski, który jako jeden z pierwszych dotarł do miejsca wypadku (był zakwaterowany w pobliskim hotelu Nowyj i chciał sfilmować lądowanie polskiego samolotu), początkowo myślał, że rozbity samolot był pusty. „Nie widziałem żadnych fragmentów ciał. Wokół było błoto" – zeznawał Radosław S., dziennikarz.

Prawdopodobną odpowiedź na to pytanie daje znajdująca się w aktach śledztwa relacja strażaka, który uczestniczył w akcji od samego początku. „W środku wraku było miejsce ?kula?, w której były ludzkie ciała. Te ciała były przemieszane. Samolot jest „rurą", a jak samolot się odwróci do góry nogami, ludzie odczepiają się z siedzeniami od podłoża samolotu. Pasy od siedzeń przecinają ludzkie ciała, a te ciała po uderzeniu samolotu o powierzchnię przyciągane siłą grawitacji udają się w jedno miejsce”.

Z ekspertyzy Instytutu Medycyny Sądowej w Moskwie wynika, że przebadano 320 fragmentów zwłok. Daje to obraz, jak bardzo zmasakrowane były ciała i jak trudne zadanie mieli eksperci.

12. Czy BOR-owcy czekali na prezydenta na lotnisku?

I tak, i nie. Tak, bo na lotnisku był kierowca ambasadora w Moskwie Jerzego Bahra. To funkcjonariusz oddelegowany do służby w Moskwie. BOR-owcy czekający w Katyniu wiedzieli o nim, ale nie zaliczali go do grupy ochraniającej wizytę prezydenta. Z ich zeznań wynika, że rosyjskie służby nie zgodziły się na obecność polskiej ochrony na Siewiernym.

 

13. Czy były przygotowane zapasowe lotniska?

Tak, ale tylko teoretycznie. Plan lotu przewidywał zapasowe lotniska w Mińsku i Witebsku, ale nikt nie wiedział, jak prezydent miałby stamtąd dotrzeć do Katynia.

„Przy którymś ze spotkań z funkcjonariuszami FSO (Federalna Służba Ochrony) padło stwierdzenie, że na wypadek złych warunków pogodowych FSO jest przygotowana na zabezpieczenie lądowania na innym lotnisku" – zeznał Krzysztof D. z BOR. Sęk jednak w tym, że Mińsk i Witebsk leżą na Białorusi. Rosjanie mogliby więc co najwyżej odebrać Lecha Kaczyńskiego na granicy. Ten obraz dopełnia scena opisana w zeznaniach Jarosława U., oficera dyżurnego w warszawskiej centrali Biura: „Był telefon z Centrum Operacji Powietrznych ok. 8.30. Oficer pełniący tam służbę (…) spytał, czy istnieje możliwość lądowania na lotnisku zapasowym. Dla nas było to zaskakujące”.

W tym czasie wiadomość o możliwości lądowania na Białorusi dotarła do urzędnika MSZ Dariusza Górczyńskiego, który czekał na prezydenta na Siewiernym. Górczyński dowiedział się o tym od jednego z agentów FSO, który z kolei był w stałym kontakcie z wieżą kontroli lotów. Plan awaryjny powstawał na gorąco. „Skontaktowałem się z ambasadorem Henrykiem Litwinem, który był akurat w Polsce. (…) Poprosiłem, żeby ktoś z ambasady czekał na samolot z prezydentem na lotnisku w Mińsku" – zeznał Górczyński.

14. Czy kontrolerzy ze Smoleńska mówili prawdę?

Ich zeznania są nieścisłe. Polska prokuratura dostała od Rosjan dwa komplety zeznań Pawła Plusnina (wersja odręczna i maszynopis) i dwa – Wiktora Ryżenki (wersja odręczna i maszynopis). Wszystkie pochodzą z 10 kwietnia.

Zeznania Plusnina są bardzo podobne, ale nie identyczne. Na pierwszej wersji wpisano godziny przesłuchania: 15.30-18. Znajduje się w niej bardzo ważny fragment dotyczący rozmów z załogą tupolewa: „Zaniżyłem widoczność do 400 m, ponieważ myślałem, że załoga samodzielnie podejmie decyzję o przekierunkowaniu się na zapasowe lotnisko i że taka widoczność obudzi czujność samolotu, chociaż w rzeczy samej widoczność ta mieściła się w granicach 800 m".

Z kolei według maszynopisu przesłuchanie odbyło się między 16.10 a 18. W tej wersji brakuje też fragmentu, w którym Plusnin tłumaczyłby powody zaniżenia widoczności.

Podobnie jest z Ryżenką. Pierwszy protokół to maszynopis, są na nim godziny: 14-15. Druga wersja jest odręczna. Według niej przesłuchanie odbyło się między 14 a 16. W drugiej kopii znajduje się też fragment, którego nie ma w maszynopisie: „Około godziny 7 Plusnin i ja nie odbyliśmy badań lekarskich, ponieważ w punkcie zdrowia nikogo nie było". Co więcej, protokół jest pomazany i można się domyślać, że pierwsza wersja tego zdania brzmiała odwrotnie: „Około godziny 7 Plusnin i ja odbyliśmy badania lekarskie, w wyniku których stwierdzono, że jestem zdrowy”.

To nie koniec. Z akt przesłanych przez rosyjską prokuraturę wynika, że dwa dni później Plusnina dodatkowo przesłuchał polski śledczy płk Ireneusz Szeląg. Rosjanin powiedział mu, że badania lekarskie przechodził, ale… o 5.10. Czyli dwie godziny wcześniej, niż wynikałoby to z zeznań Ryżenki.

 

15. Co załoga myślała o lotach z prezydentem Kaczyńskim?

Wątek atmosfery panującej podczas lotów z głową państwa musi być dla śledczych ważny, bo wraca w przesłuchaniach wielu świadków, którzy wiedzieli, co się działo na pokładzie prezydenckich maszyn.

„10 kwietnia żona wstała o 3 w nocy, wyszykowała sobie mundur i niechętnie ale udała się na lotnisko" – zeznał w prokuraturze wdowiec po funkcjonariuszce BOR. Jego zdaniem żona nie lubiła latać z Lechem Kaczyńskim. „Główny problem polegał na wiecznym spóźnianiu się (…). W zasadzie nie zdarzało się, aby prezydent był o czasie. Prezydent potrafił się spóźnić trzy godziny” – mówił W.

Z akt prokuratury wynika, że lotów z Lechem Kaczyńskim nie lubili piloci i stewardesy. „Córka lubiła latać z premierem, ministrem Klichem, mniej z delegacją prezydenta" – zeznała matka jednej ze stewardes. Podobne wrażenia przekazała prokuratorom wdowa po pilocie: „W poprzedniej kadencji atmosfera związana z realizacją lotów prezydenckich była lepsza”.

Wszyscy powtarzali, że prezydent spóźniał się najczęściej z wszystkich, a jego kancelaria była nieprzewidywalna. „Mąż często musiał zmieniać swoje plany związane z czasem wolnym, by zrealizować oczekiwania Kancelarii Prezydenta" – zeznała wdowa po pilocie.

16. Czy samoloty dla VIP-ów były bezpieczne?

Nie. Ci, którzy je znali, wiedzieli, że są zaniedbane i awaryjne. Wiele osób po prostu się ich bało. Wśród nich był na przykład BOR- -owiec Dariusz Michałowski, który zginął w Smoleńsku. „Mówił mi, że bardzo się boi (…). Chodziło o to, że wyposażenie samolotów rządowych było gorsze niż zwykłych samolotów pasażerskich. Przykładowo brakowało masek tlenowych, a więc w razie dekompresji nie byłoby szansy na przeżycie wszystkich pasażerów" – zeznała jego partnerka Justyna P., także funkcjonariuszka BOR.

O ryzyku wiedział też główny pilot tupolewa kpt. Arkadiusz Protasiuk. „Bywało tak, iż samolot nie powinien być dopuszczony do lotu, a mimo to musiał nim lecieć. Tak było w przypadku misji humanitarnej na Haiti. Po wylądowaniu na Dominikanie coś się zepsuło. Media podawały, że usterkę usunięto, ale tak w istocie nie było" – zeznała jego żona. Jej słowa potwierdził kpt. Grzegorz Pietruczuk, który był na Haiti razem z Protasiukiem. „Zepsuł się jeden z trzech bloków odpowiedzialnych za sterowanie samolotem. Powodowało to niemożność wykonania lotu z użyciem autopilota. Ręcznie można było sterować” – relacjonował Pietruczuk.

Do tego dochodziły braki kadrowe i przemęczenie pilotów. „Mąż często po przylocie miał czas tylko, żeby się przespać, po czym zmieniał samolot z jaka na tupolewa lub odwrotnie i dalej leciał. (…) Czas na odpoczynek dla pilotów był traktowany niezbyt rygorystycznie" – czytamy w protokole z przesłuchania wdowy po mjr. Robercie Grzywnie. Jej zdaniem sytuacja w pułku przypominała „zamawianie taksówki, gdy brakuje taksówkarzy”.

 

17. Czy piloci tupolewa narzekali, że są źle wyszkoleni?

Praktycznie wszyscy piloci Tu-154 na to narzekali. Szczególnie frustrowało ich, że od dwóch lat nie było bardzo – ich zdaniem – potrzebnych ćwiczeń na symulatorach. Odbywały się one przy okazji prac remontowych i przeglądów okresowych samolotu w Moskwie. Wiesław F., były pilot 36. pułku, oceniał, że chodziło o oszczędności „To my, piloci, domagaliśmy się tych szkoleń. Dowództwo spoza pułku, które było decyzyjne pod względem finansowym, było niechętne takim szkoleniom. Odbieraliśmy takie sygnały, że z Dowództwa Sił Powietrznych przekazywano, że te nasze szkolenia są zbędne, że nie ma pieniędzy i że jest to pewna ekstrawagancja lub że chcemy dłużej pobyć w Moskwie". W innym miejscu żołnierz stwierdził: „Ja te szkolenia oceniam bardzo dobrze. To nam, pilotom zależało, by podczas takich szkoleń na sesji symulatorowej odtworzyć ostatnie sytuacje awaryjne – katastrofy, które wystąpiły na samolocie Tu-154. Na symulatorze pokazywano nam pierwsze sygnały dotyczące występowania niesprawności i starano nam się podpowiedzieć, co piloci w danej sytuacji powinni zrobić”.

Kpt. Grzegorz Pietruczuk wskazywał też na inne zaniedbania. „W dniach 13-14 stycznia 2009 r. odbyłem szkolenie w Dowództwie Sił Powietrznych, gdzie między innymi był przeprowadzony egzamin z wiedzy z Tu-154 M. (…) Wydaje mi się, że osoba egzaminująca mnie nie miała żadnych uprawnień odnośnie samolotu Tu-154M. Na pewno osoba ta nie miała uprawnień instruktorskich na samolot Tu-154M".

Lesław P., pilot pracujący w 36. pułku,zauważał, że Arkadiusz Protasiuk nie uczestniczył nigdy w treningach na symulatorach jako dowódca załogi Tu-154, a jedynie jako drugi pilot i nawigator. „Uważam, że to był błąd, że zaprzestano treningów na symulatorach. Dawniej, gdy dowódcami byli płk Latkowski i płk Matuszczyk, treningi takie odbywały się przynajmniej raz w roku. Natomiast gdy dowódcą został płk Pietrzak, w czasie gdy samolot był na przeglądzie, to owszem, załogi były w Moskwie, udawały się do centrum treningów we Wnukowie, ale nie przechodziły praktycznego szkolenia, tylko na papierze". Chwalił też profesjonalizm Rosjan „Tamtejsi instruktorzy byli doświadczonymi emerytowanymi lotnikami, mieli większe doświadczenie z tymi maszynami, ponieważ w Rosji park tych maszyn jest olbrzymi. Oni stykali się z różnymi niesprawnościami, nawet nieopisanymi w instrukcjach i nam przekazywali w tym zakresie informacje. Treningi trwały tak długo, dopóki czynności nie zostały przez załogę prawidłowo wykonane. Tymczasem Arek Protasiuk został pozbawiony możliwości treningowych jako dowódca na tych symulatorach (…). Uważam, że błędem był brak kolejnych szkoleń u producenta tego samolotu. (…) Piloci – mechanicy szkolili się we własnym zakresie – wyłącznie instrukcji i od innych członków załogi. Te szkolenia nie wnosiły nic nowego, a jedynie zawężały zakres informacji o tym samolocie”.

 

18. Czy Arkadiusz Protasiuk był skłonny do brawury i ryzyka?

Wszyscy przesłuchani żołnierze znający pilota prezydenckiego samolotu zgodnie stwierdzili, że nie. Lesław P., niegdyś pracujący w 36. pułku razem z Protasiukiem, a prywatnie jego przyjaciel i sąsiad, zeznawał, że pozytywnie oceniał zachowanie kpt. Pietruczuka, który odmówił Lechowi Kaczyńskiemu lądowania w Tbilisi. „Stwierdził, że odmówiłby w takiej sytuacji i nie uległ ewentualnej presji. Dla niego liczyło się bezpieczeństwo lotu i bezpieczne lądowanie. Nie był to człowiek o jakiejś brawurze, tylko odpowiedzialny. Znał sytuację, w jakiej znalazł się Grzegorz Pietruczuk, dowódca załogi samolotu, podczas lądowania w Gruzji. Wszyscy czekali, jak zostanie ta sytuacja rozwiązana, czy Pietruczuk poniesie jakieś konsekwencje. Wiem od Arka, że prezydent już nie życzył sobie latać z Grzegorzem Pietruczukiem. Arkadiusz Protasiuk nie był zadowolony z takiego postępowania względem kolegi, wiedział, że to samo mogłoby spotkać każdego z pilotów. Ja pracując z Arkadiuszem Protasiukiem, cały czas widziałem, jak on pracuje. To był wysokiej klasy pilot".

Na potwierdzenie tych słów Lesław P. opowiedział o tym, co przydarzyło się jemu i jego koledze w czasie lotu do Wietnamu. Mieli międzylądowanie w Chinach, w czasie kołowania zapalił im się silnik. Reakcja Protasiuka była błyskawiczna, pożar został opanowany, po wymianie agregatu samolot mógł lecieć dalej. „Nie lubił nadmiernego ryzyka, nie nadstawiał głowy niepotrzebnie. On dbał nie tylko o bezpieczeństwo załogi w powietrzu i pasażerów, ale również dbał o siebie, bo miał rodzinę, dla której chciał żyć. Na pewno niepotrzebnie nie naraziłby ani swojego, ani cudzego życia".

Z części zeznań wynika jednak, że Protasiuk bardzo chciał się wykazać. Według Tomasza N. był sfrustrowany sytuacją, że awansuje wolniej od kolegów. „Widać było po nim, że czuł się niedoceniony i odepchnięty, sam tego nie mówił, ale na tyle dobrze go znam, że sam to wyczułem. (…) Arek był bardzo ambitny, mimo tego, że nie był doceniany, jak na to zasługiwał. Chciał pokazać, że jest bardzo dobrym pilotem. Nie wykluczam, że 10 kwietnia próbował również z tego względu wykonać zadanie". W podobnym duchu brzmią zeznania innego żołnierza jednostki Zbigniewa G. Według niego pilot spodziewał się szybkiego awansu, był brany pod uwagę jako kandydat na dowódcę załogi. To stanowisko zostało utworzone w czerwcu 2009 r. i już wtedy Protasiuk był głównym kandydatem na nie. Ostatecznie powierzono mu jedynie pełnienie obowiązków. „Przeciwko niemu toczyło się postępowanie karne, został uznany za winnego. Sąd odstąpił od wymierzenia kary. Chodziło o wyłudzenie diet. Z uwagi na fakt, że figurował w rejestrze jako osoba karana, nie mógł być wyznaczony na to stanowisko. (…) Chyba w maju tego roku miał minąć rok czasu, po którym informacja o sprawie karnej była wymazana z rejestru. Po tym fakcie planowano wyznaczyć Protasiuka na dowódcę zespołu”.

Także żona pilota potwierdzała, że „mąż skarżył się na niesprawiedliwe dzielenie lotów". Według niej musiał latać m.in. do Afganistanu, Iraku czy Czadu, podczas gdy inni dostawali Berlin, Amsterdam czy Brukselę. Ostatnio jednak miał w sobie więcej optymizmu. „Mówił, że urodził się trzynastego i żadne licho go nie weźmie”.

 

19. Czy pilot czuł silną presję, że musi wylądować?

Ten wątek śledczy sprawdzają szczególnie wnikliwie, badając przebieg poprzednich lotów 36. pułku, zwłaszcza słynnej wyprawy do Gruzji, 12 sierpnia 2008 r., tuż po wybuchu wojny rosyjsko-gruzińskiej. Lech Kaczyński wraz z czterema innymi prezydentami państw Europy Środkowo- -Wschodniej udał się do Tbilisi. Samolot miał wylądować w Gandżi w Azerbejdżanie, ale Lech Kaczyński zażądał, by zmieniono plany i wylądowano w stolicy Gruzji. Pilot kpt. Grzegorz Pietruczuk (drugim pilotem był wówczas kpt. Arkadiusz Protasiuk) odmówił wykonania rozkazu. MON nagrodził go za to srebrnym krzyżem za zasługi dla obronności, ale prezydent nie chciał już z nim latać, Przemysław Gosiewski zaś w swej interpelacji poselskiej nazwał jego zachowanie „niesubordynacją, tchórzostwem i odmawianiem wykonywania rozkazów".

Większość osób służących w pułku bardzo krytycznie oceniła sytuację po locie gruzińskim. Uczestnicząca w tym locie stewardesa Monika K. zeznawała: „Piloci podjęli decyzję pod ogromną presją. Mimo nacisków nie podjęli ryzykownej decyzji, nie narazili nas na niewiadomą. Dowódca powiedział, że mając na pokładzie 70 osób, nie będzie ryzykował życiem tych osób nawet dla rozkazu prezydenta. To świadczy o tym, że ci piloci byli stanowczy co do swoich decyzji i odpowiedzialni. Arek Protasiuk wspierał Pietruczuka w tej decyzji odmowy lądowania w Tbilisi. Później, już po powrocie do kraju, Pietruczuk miał nieprzyjemności. Arek wiedział o nich, dochodziło wręcz do sytuacji, że ludzie z Kancelarii Prezydenta niby w żartach mówili o nim ?Grzegorz Tchórzliwy?. Była to bardzo niezdrowa sytuacja. Z jednej strony szef MON nagrodził Pietruczuka za niepodejmowanie ryzyka, zachowanie wszystkich procedur bezpieczeństwa, a z drugiej było zawiadomienie o przestępstwie, o niewykonaniu rozkazu Zwierzchnika Sił Zbrojnych".
O tym, że Protasiuk był poddawany presji, mówi też Artur D., który latał z Protasiukiem tupolewem jako nawigator. „Nie słyszałem, aby Arek ulegał jakimś naciskom, z tego, co go znałem, to raczej nie uległby. Z tego, co słyszałem z luźnych rozmów w pułku, to gdy zdarzyła się ta sytuacja z odmową lądowania w Tbilisi, był telefon z Dowództwa Sił Powietrznych i gdy ustalono, że Protasiuk posiada też uprawnienia dowódcy załogi, to [chciano], żeby zamienili się miejscami. Arek jednak też odmówił lądowania w Tbilisi. Mnie trudno powiedzieć, co się przyczyniło do katastrofy. Wydaje się, że istniała chęć wykonania zadania, bo po to lecieli, by wylądować. (…) Przypuszczam, że jeśli w kokpicie w czasie lotu znalazł się gen. Błasik, musiały być sugestie, by jednak podjąć próbę lądowania".

Atmosferę tę potwierdza Piotr K., pilot i nawigator 36. pułku. Jego zdaniem piloci przeżywali doniesienia prasowe na temat „gruzińskiego" lotu. „Pamiętam, że po jakiejś wypowiedzi medialnej, w której padały słowa, że żołnierz nie może być tchórzem, do Grześka Pietruczuka na jakiś czas przylgnęło przezwisko „Grzegorz Tchórzliwy”. Tak go nazwaliśmy żartem, by rozładować negatywne emocje. Pamiętam też rozmowę z Arkadiuszem Protasiukiem, kiedy skarżył się, że jest skrajnie wyczerpany z powodu intensywności lotów. Poszedł wtedy do lekarza i otrzymał zwolnienie. Wówczas znowu w mediach pojawiły się doniesienia o niemocy w pułku. Związane to było z wylotami do Brukseli, nie było możliwości skompletowania pełnej obsady drugiej załogi. Były dwa samoloty i do ich obsługi były tylko dwie załogi. Jeśli któryś z pilotów był chory, oba samoloty równocześnie nie mogły lecieć. Premier wtedy poleciał, a prezydent nie miał samolotu z powodu braku załogi. Była to delikatna sytuacja, w pewnym sensie negatywna dla Protasiuka. Rozumiano, że faktycznie tak intensywnie latał, że miał prawo mieć dosyć, ale z tego powodu prezydent nie mógł planowo polecieć do Brukseli. Myślę, że Arek odczuwał to w pewnym stopniu, że to się tak odbyło z jego powodu”.

Zdaniem żony zmarłego pilota jej mąż był poddawany wówczas presji. Dowództwo przypuszczało, że symuluje on chorobę. „Ktoś z pułku dzwonił i pytał, czy aby na pewno bierze leki i jest chory. Pojawiały się sugestie, że celowo tak postąpił, chcąc uchylić się od lotu z prezydentem". Z zeznań kolegów wynika, że dostał wtedy ksywę „Arkadiusz Chorowity”.

20. Co się działo na pokładzie prezydenckiego tupolewa w czasie „misji gruzińskiej „ 12 sierpnia 2008 r.?

Zeznanie stewardesy Moniki K.: „Dowiedziałam się, że lecimy z prezydentem do Gandżi. Będąc jeszcze w Warszawie, usłyszałam w samolocie, jak dyrektor Handzlik mówił, że lecimy do Tbilisi, odpowiedziałam, że nie mamy takich oficjalnych informacji, że wszystko jest przygotowane na Gandżi. Wylatując z Warszawy, byliśmy zgłoszeni jako samolot przylatujący do Gandżi. Z Warszawy lecieliśmy jeszcze z międzylądowaniami. Międzylądując na Krymie, by zabrać prezydenta Juszczenkę i małżonkę prezydenta Saakaszwilego, wybuchła niejako [wiadomość jak] bomba: Kancelaria Prezydenta chciała, byśmy lecieli do Tbilisi. Pamiętam, jak dyrektor Handzlik mówił do naszego prezydenta: Ty jesteś prezydent, to, co rozkażesz, gdzie mają lecieć, to muszą ciebie słuchać. Tymczasem my, jako załoga, nie mieliśmy nic ustalone z Tbilisi. W Tbilisi nawet nie wiedzieli, że my możemy tam lądować. Nie było żadnych wcześniejszych ustaleń z tym lotniskiem. Ja miałam wrażenie, że Kancelaria Prezydenta niejako wprowadziła w błąd naszego prezydenta, ponieważ on myślał od początku, że lecimy do Tbilisi, nikt z jego bliskiego otoczenia nie poinformował go, że ustalone z pułkiem było Gandżi. Pamiętam, że powiedziano wszystkim członkom delegacji, w tym innym prezydentom, że lecimy teraz do Tbilisi. Nasz prezydent był w niezręcznej sytuacji, podejrzewam, że ludzie z Kancelarii Prezydenta nie rozumieli, że to nie jest wymysł pilota, tylko mówili, że to pilot jest słaby. Jedynie pan Stasiak przyszedł i poprosił pilotów o racjonalne powody odmowy lądowania w Tbilisi. Wtedy dowódca Pietruczuk wytłumaczył mu, że nad Tbilisi nie wiedzą, że my możemy tam lecieć, że mogą nas potraktować jako obcy obiekt i po prostu zestrzelić, nie wiedzieliśmy, kto zarządza przestrzenią powietrzną, tam był konflikt i zachodziła obawa, że już ją przejęli Rosjanie. Ponadto brak było jakichkolwiek wymaganych procedurami ustaleń co do tego lądowania. Pamiętam, że była informacja, że Sarkozy tam wyląduje, że jeśli on może, to i my możemy. Pietruczuk uzyskał jednak informację, że Sarkozy owszem, leci do Tbilisi, ale w obstawie myśliwców rosyjskich, bowiem leciał z Rosji. Pamiętam też, że na lotnisku na Krymie stał samolot Juszczenki, który miał z nami lecieć. (…) Nasi piloci kontaktowali się z pilotami tego ukraińskiego samolotu i oni też nie chcieli lecieć do Tbilisi. Pamiętam, że Pietruczuk kontaktował się też z szefem ochrony prezydenta z BOR panem Olszowym [w rzeczywistości: Krzysztof Olszowiec]. On mówił, że ze względów bezpieczeństwa jest za tym, by lecieć do Gandżi, tam też była podstawiona kolumna pojazdów do odbioru składu delegacji. Na naszym pokładzie było chyba 5 prezydentów państw europejskich, już wtedy razem z koleżanką się temu dziwiłyśmy, że w razie jakiegoś wypadku tylu przywódców może zginąć jednocześnie. Dziwiłyśmy się, że Kancelaria Prezydenta chce podjąć takie ryzyko i lecieć w ogóle nieprzygotowanym samolotem w miejsce konfliktu do Tbilisi. W pewnym momencie nasz prezydent wpadł do kokpitu, był bardzo zdenerwowany i zapytał Pietruczuka, kto jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych. Pietruczuk odpowiedział: Pan, panie prezydencie. Prezydent odpowiedział: To rozkazuję lecieć do Tbilisi – i wyszedł. Wszyscy byliśmy pod ogromnym wrażeniem i presją. Po ustaleniu przez Pietruczuka wszystkich danych co do Tbilisi, że brak jest z tym lotniskiem kontaktu, bo człowiek, który obsługiwał nas zawsze w Tbilisi, po skontaktowaniu się z nim telefonicznie, powiedział, że uciekł z Tbilisi i nie wie, co się dzieje na lotnisku, i że chyba jest zamknięte, dowódca załogi poprosił mnie do kokpitu i powiedział, że oczekuje od nas stanowiska co do lądowania w Tbilisi, ale decyzję ostateczną podejmie on. Ja zrelacjonowałam, co się dzieje na pokładzie wśród pasażerów, że jest napięta sytuacja, że jest bardzo gorąco, bo klimatyzacja nie może schłodzić pokładu, że ludzie wręcz się z tyłu gotują. Ja powiedziałam, że jest zbyt duże ryzyko dla lądowania w Tbilisi, zwłaszcza w sytuacji, gdy mamy tak wiele ważnych osób na pokładzie. Następnie wypowiadali się nawigator, technik pokładowy i drugi pilot w osobie Arka Protasiuka. Każdy wypowiedział się negatywnie o lądowaniu w Tbilisi. Ostatecznie Pietruczuk zdecydował, że nie polecimy do Tbilisi i polecieliśmy do Gandżi".

Książka Michała Krzymowskiego i Marcina Dzierżanowskiego „Smoleńsk. Zapis śmierci" ukaże się wkrótce.

 

A ten Witebsk to na Białorusi?

Poszukiwania lotniska zapasowego

Prezydencki tupolew już od kilkunastu minut leżał roztrzaskany w lesie pod Smoleńskiem, a oficerowie nadzorujący w Polsce lot wciąż zastanawiali się, które lotnisko zapasowe jest najlepsze. Nie byli nawet pewni, czy Witebsk i Briańsk leżą na Białorusi, czy w Rosji, nie mieli przygotowanych odpowiednich map.

Rozmowa między ppłk. Jarosławem Z., oficerem operacyjnym Centrum Operacji Powietrznych, a mjr. Henrykiem G., dyżurnym Centrum Hydrometeorologii (godz. 8.37).

Ppłk. Jarosław Z.: No co, Heniu?
Mjr Henryk G.: Wychodzi na to, że powinien, jak już chce koniecznie, to w Moskwie.
Z.: Ale dlaczego? Ale on ma zapasowe na Witebsk i ten… Wite...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin