Nowa Era Jedi - Heretyk Mocy 2 - Uchodźca - Williams Sean.pdf

(1144 KB) Pobierz
1035905686.001.png
HERETYK MOCY II
UCHODŹCA
PROLOG
Człowiek, który nie był już człowiekiem, stał przed Obcym, który nie był tym, czym się
wydawał.
- Wszystko jest przygotowane - rzekł człowiek.
Obcy posmakował językiem powietrze, jakby szukał w nim kłamstw.
- Jesteś pewien?
- Tak, generale - odparł tamten stanowczo. Bardzo starannie kontrolował swoją postawę. Obcy,
z którymi sądził, że ma do czynienia, doskonale umieli odczytywać język ciała. Najdrobniejszy gest
czy drgnienie mięśnia twarzy mogło zostać uznane za niepewność. - Czujność ludności została
uśpiona fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, a jeśli nawet nie bezpieczeństwa, to przynajmniej
nadziei na to, że pewnego dnia będą bezpieczni. Jeśli nie zajdzie nic nieprzewidziane go, wszystko
powinno pójść zgodnie z planem.
- Jestem zadowolony - rzekł Obcy. Krążył niespokojnie przed człowiekiem, stukając szponami o
podłogę.
Człowiek odetchnął z ulgą. Spełnienie warunków układu z jego strony było istotnie sprawą
życia lub śmierci.
- Czy to znaczy…
- Kiedy powrócisz, a ja będę całkowicie pewien, że wywiązałeś się ze swojej części umowy -
rzekł Obcy ostro - wtedy, ale tylko wtedy dostaniesz to, czego pożądasz.
Ogon obcego uderzył w ziemię. Koniec dyskusji. Nawet słowami nie wyraziłby tego jaśniej.
Człowiek wzruszył ramionami i skinieniem głowy przyjął warunek. Nie było powodu, aby sądzić, że
coś pójdzie inaczej, niż oczekiwano. Dostanie to, czego pragnął. Przecież dopilnował wszystkiego.
- Zostawię pana zatem, generale - rzekł. - Jeśli pan pozwoli.
Obcy zerknął na niego przelotnie.
- Możesz odejść - zgodził się, wydając serię odgłosów zbyt intensywnych, aby ludzkie ucho
mogło ich słuchać bez przykrości, lecz jednocześnie tak subtelnych, że tylko niewiele istot
mogło je zrozumieć. Żadna ludzka istota nigdy nie wydała bodaj jednego dźwięku w tym języku.
Lecz od tego człowieka oczekiwano, aby posługiwał się nim płynnie.
- Spotkamy się tutaj za kilka dni.
- Możesz być pewien, że będę czekał - rzekł obcy, wciąż krążąc po podłodze. - I pamiętaj:
mamy to, czego chcesz.
Człowiek skłonił się, wiedząc, że nigdy tego nie zapomni. Opuścił statek patrolowy przez wąski
korytarz startowy, z wystudiowaną łatwością przystosowując się do stanu nieważkości.
Niecierpliwie czekał, by zgłosić się po to, co mu się słusznie należało - triumfalny początek nowego
życia. Nieważne, ile istnień to będzie kosztować. Stanie radośnie przed płonącym stosem ciał, jeśli
tego będzie trzeba, aby ogrzać się w ogniu nieśmiertelności.
Z uśmiechem wziął kurs na swoje przeznaczenie.
I - W Y P R A W A
Luke Skywalker wspinał się po kamienistym zboczu. Płuca płonęły mu z każdym ciężkim
oddechem. Z ulgą stwierdził, że jego siostrzeniec również z trudem chwyta powietrze; znaczyło to, że
jego własne problemy ze wspinaczką nie miały nic wspólnego z wiekiem czy brakiem kondycji.
Atmosfera na Munlali Mafir była po prostu zbyt rzadka, to wszystko.
Za plecami słyszeli przerażające wycie Krizlawów. Dźwięk był wysoki i przenikliwy, nawet w
tej rzadkiej atmosferze, i przeszywał ich dreszczem. Luke wiedział, że obce istoty o gładkiej różowej
skórze i wielkich, podobnych do rancora łbach, pochylonych nisko nad ziemią w poszukiwaniu
zapachu, nie mogą być daleko. Zbliżały się od strony ruin pałacu, polując na grupę desantową.
Obejrzał się przez ramię, prawie się spodziewając, że już obgryzają mu pięty. Na szczęście nie
były aż tak blisko. Na jego oczach cała siódemka wyłoniła się spod ozdobnej arkady u stóp
najbliższego muru, potykając się o siebie i zsuwając po stercie gruzu, by jak najszybciej dotrzeć do
świętego kopca. Z okna wyskoczyły jeszcze trzy i przetoczyły się poza zasięg wzroku, lądując za
jednym z posągów.
Małe czerwone oczka, dwa cienkie ramiona zakończone trzema jadowitymi szponami, dwie
potężne nogi, stworzone do skoku, pyski o elastycznych szczękach, dość rozciągliwych, by jednym
kłapnięciem pochłonąć ludzką głowę…
Ta myśl przypomniała Luke’owi, że powinien się ruszyć z miejsca.
- Jest ich tylko dziesięć - zauważyła doktor Soron Hegerty ze zdziwieniem słyszalnym nawet
mimo ciężkiego oddechu. Wydawało się, że idzie z większym trudem niż pozostali, nie nadążając
nawet z pomocą Jacena. - Zawsze… zawsze bywa ich… jedenaście… Myślałam… że to może
mieć… znaczenie.
W sekundę później z okna wyskoczył jeszcze jeden Krizlaw, roztrzaskując resztki ozdobnej
framugi, i ruszył w stroną kopca.
Pani ksenobiolog pokręciła głową, jakby bardzo męczył ją fakt, że zawsze ma rację.
- Jedenaście - potwierdziła.
- Chodźmy, pani doktor - przynaglił Jacen. Luke poczuł, że siostrzeniec z lekka podbudowuje
Mocą jej wytrzymałość. - Musimy iść!
- Myślicie, że to rytualna wataha łowiecka? - zapytał porucznik Stalgis. Krępy żołnierz
Imperium w lekkiej zbroi bojowej obrócił się i strzelił w kierunku wspinającej się na wzgórze
siódemki. Strzał trafił jednego z obcych w ramię, wywołując rozdzierający wrzask bólu, ale nie
zatrzymał stworzenia.
- Coś… w tym stylu - wydyszała Hegerty.
Luke i Jacen wymienili zatroskane spojrzenia. Pani ksenobiolog szybko się męczyła, a szczyt
kopca wciąż pozostawał dość daleko. Konstrukcja składała się z ziemi ubitej na centralnym
kamiennym rdzeniu i tworzyła wysoką, stożkową pseudopiramidę o ściętym, płaskim, kamiennym
szczycie, doskonale nadającym się na zaimprowizowane lądowisko. Wahadłowiec czekał na nich z
rozgrzanymi silnikami, gotów od razu wzbić się w powietrze. Jedynym problemem było tempo: ze
słabnącą panią doktor nie mieli szans do niego dotrzeć.
Obaj Jedi obejrzeli się jednocześnie. Krizlawowie pokonywali stok pewnymi, równymi
skokami, wczepiając się w zbocze mocnymi pazurami i odbijając niewiarygodnie silnymi mięśniami
ud. W chwili, gdy stworzenia się zorientowały, że Luke i Jacen stoją, przyspieszyły kroku, z każdym
skokiem wyjąc coraz głośniej. Luke widział, jaki skutek to wycie wywierało na niższych formach
życia - obserwował kiedyś pożywiających się Krizlawów. Potężne wibracje wydawanych dźwięków
paraliżowały ośrodki nerwowe, otumaniały zmysły i wprawiały mięśnie w konwulsje. Krizlawowie
zjadali sparaliżowaną ofiarę w całości. Doktor Hegerty twierdziła, że uważają bijące serce za
niezbędne do dobrego trawienia.
Ale tego Jedi nie strawicie, z determinacją pomyślał Luke. Ani w całości, ani w kawałkach!
Wysłał swoje zmysły głęboko pod powierzchnię kopca. Co z tego, że grunt był ubity; w końcu
gleba to nie żelbet. Pod powierzchnią kryły się szczeliny, wiele punktów nacisku, które po jednym
solidnym pchnięciu powinny…
Jest. Dał znak Jacenowi i związał się myślą z siostrzeńcem, wykorzystując technikę więzi w
Mocy, którą długo ćwiczyli w ostatnim okresie. Wspólnie pchnęli punkt nacisku, który znalazł pod
powierzchnią. Ze zbocza poniżej nich buchnął kurz, jakby zbudziła się do życia zakopana maszyna.
Deszcz grud ziemi ukrył poruszające go siły, wyrzucony w górę grunt spadł, poruszając kolejne
warstwy i tworząc niewielką lawinę, która nabierała siły, aż opadła na Krizlawów, spychając ich z
powrotem do podnóża.
Stalgis uniósł brew.
- Niezłe - rzekł z aprobatą i wyraźną ulgą. Przerzucił karabin przez ramię i ruszył w górę nie
co spokojniejszym krokiem.
- To jeszcze nie koniec - upomniał go Jacen.
Luke zgodził się z nim w milczeniu. Zmuszając się, by iść dalej, uruchomił komunikator.
- Jesteśmy w drodze - zameldował. - Jakieś problemy?
Pilot imperialnego wahadłowca nie tracił czasu na rozmowy.
- Czysto. Jesteśmy gotowi do startu.
Ponad głowami słyszeli już wycie silników. Luke z ulgą pomyślał, że za chwilę wzbiją się w
górę, i pozwolił sobie na moment zastanowienia, co właściwie poszło źle. Z początku wydawało się,
że wszystko jest w porządku. Munlali Mafir była miejscem wskazanym przez Hegerty jako jedna z
planet, gdzie miejscowa ludność mówiła o wędrownej planecie, która pojawiła się w ich systemie,
pozostała na krótko, po czym znikła. Nie musiała to być Zonama Sekot, ale wszyscy się zgodzili, że
ślad wart jest zbadania.
Po przybyciu na miejsce okazało się jednak, że coś się zmieniło. Jostrańscy tubylcy Munlali
Mafir byli - zgodnie z zapiskami Hegerty - wolno poruszającymi się stonogami niewiele większymi
od ludzkiego ramienia. Na planecie znaleźli jednak tylko kolonię Krizlawów wymienionych jako
stadne, krwiożercze bestie o inteligencji nie wyższej od przeciętnego nerfa - i ani śladu Jostran. Coś
się zdarzyło; coś, co wyniosło Krizlawów do pozycji istot inteligentnych, jednocześnie niszcząc
Jostran. Może tak się stało, a może zapisy sond imperialnych były całkowicie mylne. Krizlawowie
używali tego samego języka, który Hegerty wprowadziła do zapisu. Różnica polegała jedynie na tym,
że przypisywano go Jostranom.
Krizlawowie nie byli gatunkiem zainteresowanym gwiazdami. Przybycie wahadłowca
imperialnego spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem. Luke, Jacen, Hegerty i niewielka gwardia
honorowa szturmowców zostali zaproszeni na uroczysty bankiet, gdzie goście mogli podziwiać
ponure rytuały kulinarne tubylców. Lokalny kacyk, który niczym nie różnił się od innych poza tym, że
zawiązał sobie wokół nieistniejącej talii jaskrawy pas, bez wahania podzielił się z nimi legendą o
Gwiezdnym Świecie, który pojawił się na niebie czterdzieści lat temu. Obserwacje były cokolwiek
ograniczone z powodu braku lunet i wszelkich innych instrumentów optycznych, ale wydawało się, że
Gwiezdny Świat widniał na niebie Munlali Mafir w postaci niebieskozielonego światła. Pozostał tam
mniej więcej przez trzy planetarne miesiące, po czym znikł równie tajemniczo, jak się pojawił.
Przez okres przebywania Gwiezdnego Świata na firmamencie Munlali Mafir przechodziła czas
Zgłoś jeśli naruszono regulamin