McMahon Barbara - Amerykanin na tronie.rtf

(281 KB) Pobierz

 

Barbara McMahon

 

 

Amerykanin

na

tronie

 

 

The Tycoon Prince


Rozdział 1

 

Czarna, błyszcząca limuzyna dostojnie wsunęła się między ubłocone, rozklekotane pikapy i vany. Koleiny były tak głębokie, że mogłyby chyba wchłonąć dorosłego człowieka. Clarissa Dubonette nieżyczliwym wzrokiem spojrzała na plac budowy. Po prostu spodziewała się czegoś zupełnie innego.

Kiedy z samego rana zadzwoniła do firmy, powiedziano jej, że Jake White będzie na tym właśnie placu budowy. I jechała pełna optymizmu. Plac budowy – zapewne niewielki placyk, kilku robotników, bez trudu więc uda jej się zidentyfikować obiekt poszukiwań. Tymczasem... O, święta naiwności! Tych gladiatorów w kaskach kręci się tu co najmniej setka! Spacerują sobie gdzieś hen, wysoko, po belkach jakiegoś monstrualnego szkieletu, wylewają beton, jakby widoczna na ziemi gigantyczna, szara plama wielkości jeziora to było jeszcze za mało. Ciągną jakieś druty, walą w rury... I jak w tym bałaganie odnaleźć Jake'a White'a?

– Popytać o tego pana? – spytał szofer.

– Och, tak, będę bardzo wdzięczna! Nazywa się Jake White, przez telefon powiedzieli, że tu go znajdę. Może tamten pan coś będzie wiedział? To chyba jakiś kierownik.

– Jakby kamień jej spadł z ramion. Fatalnie by się czuła, gdyby miała teraz miotać się po tym rumowisku, gromkim głosem wzywając Jake'a White'a.

– Znajdę go – zapewnił szofer i wyskoczywszy raźno z samochodu, ruszył w kierunku majstra.

Zamienili kilka słów, mężczyzna trzymający w ręku jakieś papierzyska skinął głową, wyraźnie nabrał powietrza w płuca... i ryknął. Zapewne do kogoś, kto stał na samym szczycie rusztowań. Wzrok Clarissy błyskawicznie powędrował w górę. Jeden z robotników dłubiących coś przy belce pomachał ręką na znak, że owszem, usłyszał. Potem wyprostował się i niedbałym krokiem ruszył w kierunku drabiny. No nie, belka wisiała co najmniej siedem metrów nad ziemią, a on szedł po niej jak po parkowej alejce!

Na głowie miał kask, zgodnie z przepisami. Poza tym wyglądał jak większość robotników uwijających się w palącym słońcu Kalifornii – luźne dżinsy, nagi tors i powiewająca z tyłu koszula, niedbale wetknięta za pas. Zaczął schodzić po drabinie. Nie, wcale nie zamierzała być stronnicza, ale jego ramiona były zdecydowanie szersze i bardziej brązowe niż u pozostałych mężczyzn. Pod opaloną skórą poruszały się wspaniałe rozwinięte mięśnie. Na karku kilka czarnych jak smoła kosmyków włosów, wymykających się spod kasku. Biodra wąskie, nogi długie i muskularne. Clarissa aż westchnęła. Nieprawdopodobne... Fascynujące... Jakby obserwowała panterę przemykającą się bezszelestnie przez wysoką trawę. Bestię chyżą, zwinną i jakże niebezpieczną. Tak. Ten mężczyzna był prawdziwym cudem natury. A jednocześnie miał w sobie to „coś", co zupełnie nie przystawało do jego obecnej roli. Bo choć urodził się i wychował w Ameryce, a jego nazwisko przerobiono na angielskie – nie miała już najmniejszych wątpliwości. To JeanAntoine Simon Hercules LeBlanc, przyszły król Marique.

Szedł, przeskakując przez koleiny i wykopy, a wyglądał lepiej niż niejeden gwiazdor filmowy, na widok którego dech tracą kobiety w co najmniej kilkunastu krajach... O, nie! Clarissa natychmiast przywołała swoją wyobraźnię do porządku. Poddanym nie przystoi mieć tak frywolnych myśli na temat przyszłego władcy. A szczególnie Clarissie Dubonette, która powinna teraz skupić się na swojej misji. Zręcznym ruchem wysunęła się z limuzyny i obciągnąwszy żakiecik, ruszyła przed siebie, starając się nie potknąć o jakąś rurę czy inne paskudztwo. Słyszała wiele mówiące gwizdy, ale zignorowała je, nie odrywając wzroku od mężczyzny, który podchodził właśnie do szofera i majstra. Na pewno miał więcej niż metr osiemdziesiąt. Philippe był zdecydowanie niższy, ale nadrabiał to, trzymając się zawsze bardzo prosto.

Philippe... Nie, nie powinna teraz o nim myśleć, miała w końcu do wypełnienia zaszczytną misję. Była wysłanniczką samego króla i miała przywieźć do Marique królewskiego wnuka. A zdaniem Jego Królewskiej Mości tylko ona mogła wywiązać się z tego zadania. Była osobą godną zaufania, od lat związaną z rodziną królewską, zaręczoną z bratem stryjecznym JeanaAntoine'a. Poza tym uznano, że jest młoda, szybciej nawiąże kontakt, a i całą sprawę załatwi dyskretnie, bez zbędnego rozgłosu, który zawsze towarzyszy wizytom oficjeli.

Mężczyźni przerwali rozmowę i wyraźnie się na nią gapili. Czuła wzrok Jake'a White'a przemykający po całej jej postaci, od lśniących kasztanowatych włosów po eleganckie pantofle. Dzięki latom treningu nawet pod obstrzałem męskich oczu, tak pięknych i ciemnych, udawało jej się zachować zimną krew. Choć w środku coś drgnęło – nic dziwnego, jest przecież kobietą.

Jake postąpił krok do przodu.

– Carl mówi, że pani do mnie.

– Tak. Mam przyjemność z panem Jakiem White'em?

– Zgadza się. A pani...

– Clarissa Dubonette. Przybyłam tu w imieniu króla Guilliama, władcy Marique. Pańskiego dziadka.

Opalona twarz Jake'a White'a zrobiła się jakby o ton ciemniejsza.

– Nie mam żadnego dziadka – burknął i odwrócił się plecami, wyraźnie zdecydowany powrócić do przerwanego zajęcia.

– Proszę pana, proszę nie odchodzić! Ja muszę z panem porozmawiać. Pan jest synem Margaret Lansing i Josepha, księcia Marique, prawda?

Patrzył przez dobrą chwilę, potem nagle chwycił ją za łokieć i pociągnął za sobą. Parę metrów dalej, gdzie żadne ciekawskie uszy nie mogły ich usłyszeć.

– Czego pani ode mnie chce?

– Pan jest...

– Tak, tak. Jestem synem Maggie i Joego. A więc?

Przez rękaw żakietu czuła mocny uścisk jego palców.

Przeszedł ją dziwny dreszcz. To z pewnością z powodu tych zapachów. Trocin, benzyny i tego jednego, zagłuszającego wszystkie inne. Zapachu rozgrzanego słońcem męskiego ciała. Intensywnego, dziwnie jakoś oszałamiającego... Ale Clarissa Dubonette była w końcu arystokratką, i to w którymś tam pokoleniu. Uniosła dumnie głowę, zdecydowanym ruchem uwolniła ramię.

– Z polecenia Jego Królewskiej Mości chciałabym przekazać panu oficjalne zaproszenie do Marique. Król Guilliam czeka na pana. Mnie przypada zaszczyt towarzyszenia panu w podróży. Proszę!

Sięgnęła do torebki i wyjęła dużą, białą kopertę.

– Nie mam zamiaru jechać do Marique. Niepotrzebnie się pani fatygowała.

Nie wyciągnął nawet ręki po kopertę, ale jego spojrzenie znów omiotło jej postać. Tym razem poczuła żar, niemal roztapiający. Spojrzenie Jake'a White'a było rażąco zmysłowe i rażąco bezceremonialne, a Clarissa Dubonette przywykła do tego, że okazywano jej nieco więcej szacunku.

– Jego Królewska Mość potrzebuje pana – oświadczyła chłodno.

– Potrzebuje? Niech mnie pani nie rozśmiesza! Potrzebuje... Ciekawe! A gdzie on był, kiedy to jego potrzebowano?

– Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem, o co panu chodzi.

Niestety, nic nie szło po jej myśli. A tak się cieszyła na ten wyjazd do Stanów! Miała to być miła odmiana w jej życiu, ostatnio nie najweselszym. Była pewna, że z Jakiem White'em pójdzie gładko, ot, po prostu, zwykła formalność. Wystarczy trochę taktu, dobre maniery i niczego nie trzeba będzie roztrząsać. Przecież ona o tym człowieku nie wie właściwie nic, Philippe nigdy się nie rozgadywał na temat swego stryjecznego brata.

– Chodzi o to, że po śmierci mojego ojca matka została sama z maleńkim dzieckiem, bez żadnych środków do życia. Ale szanownego króla to nie obchodziło. Tak jak i później, kiedy matka zachorowała. Napisałem do niego. Jeden, jedyny raz w życiu. Żeby pomógł. I co? Czułem się potem tak, jakby ktoś dał mi w mordę. Dlatego całe to zaproszenie może sobie pani...

Nie dokończył. Ale i tak mogła się domyśleć, co by usłyszała, gdyby była mężczyzną.

– Proszę pana, nie jestem upoważniona, żeby w cokolwiek wnikać. Pozwoli pan tylko, że powiem, jak wygląda obecna sytuacja. Następca tronu i jego syn nie żyją. Teraz pan dziedziczy iron. Dlatego król pragnie, aby pan przyjechał do Marique i zajął należne miejsce.

Nie zdziwiłby się chyba bardziej, gdyby nagłe walnęła go prosto w łeb. Naturalnie wiedział, kim był jego ojciec i skąd wziął się w Ameryce. Piękny książę z Europy, który zwiał za ocean i przybywszy do Las Vegas, poślubił tancerkę z rewii. Matka często o nim mówiła, rozpływała się, jaki był piękny, pełen temperamentu. Nie ukrywała też, że był po prostu szalony. Dlatego zresztą zginął młodo. W karambolu na wyścigach. Kilka miesięcy po narodzinach syna. Kiedy matka zawiadomiła o tym króla, odpowiedź była szybka i zdecydowana – król nie uznaje żadnych jej roszczeń, bowiem wyparł się syna w dniu, w którym ów syn, wbrew woli ojca, opuścił swój kraj.

Jake wyrósł więc w ubogiej dzielnicy Las Vegas, a matka harowała jak wół, żeby ich wyżywić i ubrać. Od dziecka nie znosił tych opowiadań o ojcu-księciu, tylko pogarszały sytuację. Wolał zapomnieć o bogatych krewnych, którzy nie chcieli się do niego przyznać. Był już nastolatkiem, kiedy u matki stwierdzono raka piersi. Żadne pieniądze nie mogły jej ocalić, ale mogłyby choć trochę odmienić ostatnie miesiące jej życia. Jake napisał wtedy do dziadka. Sam, z własnej inicjatywy. Jego Królewska Mość polecił odesłać list bez odpowiedzi. A teraz tej gadzinie bez serca zachciało się raptem, żeby wnuczek przyjechał i ustawił się w kolejce do jakiegoś cholernego tronu!

– Nic mnie to nie obchodzi.

Odwrócił się i ruszył przed siebie zdecydowanym krokiem. Niedoczekanie. Niby dlaczego miałoby go to obchodzić? Urodził się w Stanach, był Amerykaninem do szpiku kości. A ten staruch w koronie liczy na to, że on rzuci wszystko i poleci do jakiegoś anachronicznego królestwa gdzieś w Pirenejach! Niestety, szanownego dziadka czeka wielkie rozczarowanie. Jest takie mądre przysłowie – jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.

– Proszę pana! Bardzo proszę... Ja panu wszystko wyjaśnię...

Przystanął. Wymownie spojrzał na zegarek. W tym biznesie czas to pieniądz, a jemu tak rzadko udawało się wyrwać z biura. Dziś chciał przyjrzeć się kilku nowo przyjętym robotnikom, sprawdzić, czy potrafią pracować według jego standardów. I naprawdę nie miał czasu na dyskusje o rzeczach nie podlegających dyskusji. Nawet z kimś tak szykownym, jak ta laska z Europy.

– Bardzo mi przykro, proszę pani, ale ja, w przeciwieństwie do pani, mam kupę roboty.

Policzki Clarissy nabrały nieco żywszej barwy.

– Rozumiem i bardzo przepraszam, że przeszkodziłam panu w pracy, ale to naprawdę ważna sprawa. Może spotkamy się później? Da się pan namówić na wspólną kolację?

– Kolacja?

Bezwiednie spojrzał na swoje wypłowiałe dżinsy i stare, rozchodzone, niesamowicie wygodne buty. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.

– Na pewno chce pani zjeść ze mną kolację?

– Naturalnie. Będę bardzo wdzięczna, jeśli pozwoli się pan zaprosić.

Zaprosić? Czyli chce mu się. podlizać. Naiwna, bo on i tak nie da się namówić na żaden durny wyjazd. Tym niemniej perspektywa wspólnej kolacji wydała mu się nagle kusząca. W końcu dziewczyna naprawdę była wyjątkowo atrakcyjna. A te jej włosy... w słońcu niemal gorejące, złociste i czerwone, z miedzianym połyskiem.

– W sumie pomysł niezły. Przyjechać po panią? Tylko uprzedzam, na limuzynę mnie nie stać. Ale jakieś tam kółka mam.

Rozejrzał się dookoła, jego wzrok spoczął w końcu na najbardziej rozklekotanym pikapie odpoczywającym na prowizorycznym parkingu. Naturalnie, że ten złom nie należał do niego, ciekaw był jednak, jak ta damulka zareaguje.

Wzdrygnęła się. Po prostu nią zatrzęsło, a Jake omal nie roześmiał się w głos. I kto by się spodziewał, że nabijanie w butelkę tej królewskiej służki będzie tak zabawne?

– A może ja podjadę po pana? – wystąpiła z uprzejmą propozycją. – Wynajęłam szofera, który doskonale zna okolicę.

– To może spotkamy się po prostu już w restauracji? Znam takie miejsce, gdzie podają prawdziwy rarytas, znakomite żeberka, ociekające tłuszczem i...

Na jej twarzy malowało się prawdziwe obrzydzenie. No cóż, ta dziewczyna nie powinna nigdy grać w pokera.

– A będzie tam można spokojnie porozmawiać?

– Naturalnie, że da się pogadać, a przy okazji nieźle zabawić. Głośno grają, można sobie trochę poskakać, poza tym mają doskonałe piwo.

Twarz Clarissy stężała. A więc to dziewczę w takich miejscach nie bywa. Pewnie, dla niej musi być sztywno i elegancko. Głupia snobka, warto jeszcze trochę utrzeć jej nosa.

– W porządku. Jeśli pani pragnie ciszy, proponuję McDonalda. Przy hamburgerach na pewno nikt nie zakłóci nam spokoju.

– A ja proponuję po prostu restaurację w hotelu, w którym się zatrzymałam.

Zgodził się, choć nabijanie się z tej eleganckiej Europejki sprawiało mu dziwną satysfakcję. Tyle że teraz już naprawdę musiał wracać do roboty. Uzgodnili więc, że spotkają się w jej hotelu o siódmej, a potem stał i patrzył, jak ona idzie z powrotem do limuzyny. Jak ostrożnie stawia nogi, omijając porozrzucane deski i kawałki betonowych bloków. Na pewno żałowała, że nie założyła adidasów. Ale jak ona szła, w tych pantoflach na obcasach... Chyba nie było na budowie faceta, który by teraz nie pożerał jej wzrokiem.

Kiedy wsiadła do limuzyny, Jake uświadomił sobie, że on też się gapił jak sroka w gnat. Cóż, trudno, żeby damskie, kołyszące się biodra nie poruszyły męskich zmysłów. Ale na tym koniec, teraz żadna kobieta nie powinna go zbyt interesować, to przecież zakładał jego długofalowy plan życia. Żadna baba nie zawróci mu teraz w głowie, a tym bardziej przysłana przez tego starego kacyka z Marique.

 

Kilka minut przed siódmą Jake wkroczył do holu luksusowego hotelu, a punktualnie o siódmej rozsunęły się drzwi windy. Zaparło mu dech w piersiach. Clarissa miała na sobie ciemnoniebieską wieczorową suknię, wprawdzie pod szyję, ale ramiona – bardzo, bardzo piękne ramiona – zupełnie odkryte. Dalej, idąc w dół, suknia niby zakrywała ciało, ale otulając je bardzo szczelnie, nie ukrywała właściwie niczego. Co tu mówić, Clarissa Dubonette miała figurę idealną. A jej włosy... Piękny kasztanowaty brąz, iskrzący się złotymi niteczkami. Do tego połyskujące w uszach kolczyki, na smukłej szyi kolia, wysadzana diamentami i szafirami... Jak nic wystarczyłoby na opłacenie czesnego w college'u.

Clarissa Dubonette była piękna. A kobieta piękna jest niebezpieczna, to nie ulega wątpliwości. Niejeden już facet, oszołomiony kobiecą urodą, poszedł na dno, dlatego trzeba mieć się na baczności. Poza tym nie tylko jest piękna, ale i szykowna. Cóż, może przesadził, może powinien jednak ubrać się inaczej, nie tak zwyczajnie, ale nie lubił snobów, a Clarissa wydała mu się snobką pierwszej klasy. Jego dżinsy zaczynały już płowieć – nie, nie były jeszcze znoszone, straciły jednak już ten świeży, ciemnoniebieski kolor. Koszula była, owszem, biała, ale bez krawata, a marynarka zdecydowanie sportowa. Krótko mówiąc, Clarissa wyglądała oszałamiająco, a on – jak kowboj.

– Pięknie pani wygląda – powiedział na powitanie.

Uśmiechnęła się lekko, z pewnością jednak była skonsternowana jego wyglądem. Naturalnie, nie okazała tego, widać nieźle wyszkolono ją w tej całej Marique.

– Dziękuję. Ogromnie mi miło, że przyjął pan zaproszenie. Zarezerwowałam dla nas stolik, mam nadzieję, że będzie pan zadowolony.

Po chwili Jake zdążył już nieco skorygować swoje zdanie na temat panny Dubonette. Wcale nie musi być snobką, jest tylko świetnie wychowana i bardzo wyrobiona. Wcale jej nie peszyły ciekawskie spojrzenia towarzyszące ich przejściu przez restauracyjną salę. A on tymczasem miał cichą nadzieję, że nie spotka nikogo znajomego. Co go, u licha, podkusiło, żeby ubrać się jak kretyn?

Potem, z każdą chwilą coraz bardziej żałował, że podczas pierwszego spotkania zachował się tak opryskliwie. Bo to naprawdę była sympatyczna, delikatna kobieta. Interesowała się Los Angeles, opowiadała, co zdążyła już zobaczyć, zadała wiele pytań na temat miasta. Wspaniale im się rozmawiało. Ale kiedy kelner przyniósł zamówione potrawy i znów zostali sami, Carissa zeszła na temat mniej bezpieczny.

– Chciałabym porozmawiać z panem o powodach mego przyjazdu do Los Angeles.

A szkoda. Było tak przyjemnie. Poczuł, że wszystko w środku w nim tężeje, jak zawsze, kiedy przypomniał sobie o królewskim dziadku.

– W porządku. Proszę mówić.

– A więc... rok temu następca tronu, książę Michael, i jego syn, Philippe, zginęli w wypadku. Płynęli łodzią motorową, za szybko... Król był załamany, wszyscy zresztą. .. No i teraz, zgodnie z prawem, pan dziedziczy tron. Dlatego król pragnie, aby pan przyjechał do Marique.

– A dlaczego król nie skontaktował się ze mną osobiście? Ciekawe...

– To sprawa zbyt poważna, królowi byłoby niezręcznie dzwonić do pana albo wysyłać email. A zagraniczna wizyta monarchy siłą rzeczy byłaby wizytą oficjalną i cała sprawa nabrałaby niepotrzebnego rozgłosu. Dlatego król życzył sobie, żebym przyjechała tutaj i rozmawiała z panem w jego imieniu.

– Czy panią łączy z królem jakieś pokrewieństwo?

– Nie, skąd! Jestem po prostu bardzo zżyta z rodziną królewską. Poza tym dobrze znam angielski, a moja osoba nie wywoła zbędnych komentarzy. Czy pan mówi po francusku?

– Nie, ale mówię po hiszpańsku. To się przydaje, tutaj pracuje wielu robotników z Meksyku. A w jakim języku porozumiewacie się w Marique?

– Jesteśmy narodem francuskojęzycznym. Ale ja studiowałam w Anglii, stąd moja znajomość angielskiego. To zresztą bardzo popularny u nas język, zwłaszcza wśród ludzi młodych. Poza tym, ponieważ graniczymy z Hiszpanią, sporo ludzi mówi po hiszpańsku.

Niespodziewanie jej twarz rozjaśnił wesoły uśmiech.

– Może więc w pana znajomości hiszpańskiego jest coś proroczego?

– Wątpię – odparł sucho. – Nauczyłem się hiszpańskiego, bo jest mi przydatny.

– W Marique też będzie pan mógł posługiwać się hiszpańskim.

– Gdybym tam pojechał. Tyle że ja wcale nie mam na to ochoty.

– Proszę, bardzo proszę, niech pan się zastanowi nad tym wyjazdem. Naturalnie, pan nie ponosi żadnych kosztów. I proszę pomyśleć, jaka to szansa dla pana. Pańskie życie całkowicie się zmieni, czekają na pana o wiele ciekawsze zajęcia niż stukanie młotkiem przez cały dzień. W Marique będzie pan żyć w doskonałych warunkach, otoczony rodziną. Będzie pana stać na każdy samochód, jakiego dusza zapragnie i...

Odruchowo spojrzała na jego marynarkę. Na szczęście, w ostatniej chwili udało jej się ugryźć w język. Boże święty, przecież on na pewno ma na sobie swoje najlepsze ubranie!

– A co konkretnie miałbym tam robić?

Bingo! Nareszcie cień zainteresowania! Twarz Clarissy znów pojaśniała w uśmiechu.

– Bardzo ciekawe rzeczy. Jego Królewska Mość chce podzielić się z panem swoim doświadczeniem, nauczyć, jak trzymać w ręku ster władzy, opowiedzieć panu historię naszego kraju. Powita pana z wielką radością.

– Z radością? Przez trzydzieści dwa lata ignorował mnie zupełnie!

Uśmiech Clarissy nieco zbladł, ale i tak miała poczucie, że w końcu udało jej się zrobić jeden, malutki krok do przodu.

– Kiedy posiądzie pan już niezbędną wiedzę, zostanie pan oficjalnie uznany następcą króla Guilliama. W ten sposób dziedzictwo tronu będzie zapewnione.

– A co się stanie, jeśli nie pojadę z panią do Marique?

O tym Clarissa bała się nawet myśleć. Przez sześć wieków, odkąd istniało królestwo Marique, nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś wzgardził koroną.

– Oznaczać to będzie, że moja misja się nie powiodła. Sądzę jednak, że król będzie dalej próbował pana przekonać i przyśle tu swego ministra. A w ostateczności przyjedzie osobiście, ryzykując, że sprawa stanie się głośna.

– Nic dziwnego, przecież zdrowo narozrabiał – stwierdził zjadliwie Jake. – Pani też wyparłaby się swego syna? Tylko dlatego, że pragnął żyć po swojemu?

– Niestety, nie jestem mężatką i raczej się na to nie zanosi. Dzieci również nie mam, dlatego trudno mi odpowiedzieć na pańskie pytanie. Ale nie sądzę, żebym mogła tak postąpić.

– A dlaczego się... nie zanosi?

– Nie rozumiem.

– Nie zanosi na to, że zostanie pani mężatką?

Mężatką... Znów ten przeszywający ból. A przecież minął już rok, rana powinna się zabliźniać...

– Byłam zaręczona z Philippe'em, pańskim bratem stryjecznym.

– Słucham? Z Philippe'em? Ejże! A może pani chodzi właśnie o ten szpan? Teraz rozumiem, dlaczego to pani tu przyjechała! Przy okazji można się koło mnie zakręcić, jest przecież szansa, żeby zostać księżną!

Clarissa czuła, że cała krew odpływa z jej twarzy. Co za gbur! Posądzać ją o polowanie na tytuły! Jak śmiał powiedzieć coś tak obrzydliwego! Wiedziała, że jako emisariuszka Jego Królewskiej Mości powinna przełknąć zniewagę, ale emocje zwyciężyły. Wstała, chwyciła torebkę i szybkim krokiem wyszła z sali. Byle szybciej, byle dalej. Czuła łzy zbierające się pod powiekami. Stary król przeżyje wielkie rozczarowanie, ale, niestety, dalsze pertraktacje z królewskim wnukiem przekraczają siły panny Dubonette. Jutro z samego rana zadzwoni do Marique, przekaże, że swej misji nie wypełniła. I przy odrobinie szczęścia zdąży na przedpołudniowy samolot do Paryża. A następca tronu, JeanAntoine, niech do końca życia lata sobie po rusztowaniach. Proszę bardzo, może nawet spaść i rozbić sobie czaszkę. Nic nie szkodzi. W każdym razie niech się smaży w słońcu na tych placach budowy albo moknie w ulewnym deszczu, niech sobie dalej wegetuje na końcu świata, z dala od kraju przodków, od rodziny, od swoich własnych korzeni...

– Clarisso, poczekaj!

O, nie! A już to „Clarisso" mógł sobie darować! Prawie biegiem dopadła windy, nacisnęła guzik, modląc się w duchu, aby drzwi otworzyły się jak najprędzej.

– Clarisso, proszę, wybacz, wcale tak nie myślę. Palnąłem bez zastanowienia, bo w ogóle mnie ta historia nie rusza. Naprawdę nie chciałem cię urazić.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin