Karen Blixen - Z dawnej Danii.pdf

(10373 KB) Pobierz
412400780 UNPDF
KAREN BLIXEN
Z DAWNEJ DANII
W skrawku jasnego nocnego nieba widocznym przez
otwarty wywietrznik w grubym na sążeń murze, świeciła
mała gwiazda. Zdawać by się mogło, że spokój tej dalekiej
gwiazdy budzi przeciwne nastroje w królewskiej głowie —
król nie mógł spać.
Słowiki, które wypełniały były gaj swym upojnym, ogłu-
szającym trylem, zamilkły z nadejściem północy, cały świat
pogrążył się w ciszy. Przez okno sączył się świeży, delikat-
ny zapach wilgotnego listowia, wnoszący do alkowy króla
posmak wielkich lasów. Zamarzyły mu się sarny spoczy-
wające gdzieś tam na srebrzystej murawie między drzewa-
mi. Podchodził do nich bliziutko, ale bez łuku i strzał —
nie myślał o zabijaniu. A może skrywała się wśród nich
dziewica zaklęta w sarnę — biała łania o złotych kopyt-
kach? Może w głębi leśnej doliny spoczywał smok scho-
wawszy straszny, osadzony na grzebieniastym karku, łeb
pod skrzydło i słabo poruszając ogonem wśród krzaków ma-
lin?
Króla ogarnął dziwny nastrój, niewesoły, ciężki, bez na-
dziei. A jednak czuł się tej nocy silny jak nigdy, właśnie
ta siła zdawała się go przygniatać.
Przebiegał w myśli różne zdarzenia ze swojego życia.
Dziesięć lat temu w Ribe — miał wtedy lat siedemnaście —
zobaczył Żyda Wiecznego Tułacza. Ksiądz spowiednik po-
wiedział mu, że ów banita od dwunastu wieków przebywa
właśnie w mieście i młody król polecił go sprowadzić. Gdy
jednak wiekowy, zgarbiony we dwoje, poszarzały jak ziemia
Ahaswerus ubrany w czarny kaftan rzucił mu się do stóp,
412400780.002.png
ulotniła się cała jego wściekłość na tego, który ubliżył
Chrystusowi. Patrzył tylko w milczeniu i zdumiewał się.
„Jesteśże szewcem z Jerozolimy?" — zapytał go wreszcie.
„Tak, Panie — odpowiedział Żyd z głębokim westchnie-
niem — byłem niegdyś szewcem w Jerozolimie. Szyłem
trzewiki i sandały dla najbogatszych Żydów w grodzie i dla
potężnych Rzymian. Małżonka namiestnika Piłata zamawia-
ła u mnie pantofelki zdobione na czubkach chryzoprazami
i rozetami".
Król czuł tej nocy jasno straszliwą samotność starego Ży-
da, zupełnie jakby go widział wczoraj, a nie przed dziesię-
ciu laty. Tylko role się odmieniły, to on był teraz Ahaswe-
rusem. Tylu wokół niego umarło w ciągu tych lat. Dzielni
rycerze nie powrócili z wojen, ucichli towarzysze młodości
jak milknące tony lutni, czarujące damy wystąpiły z ta-
necznego korowodu. Zobaczył błazna starego króla z mały-
mi dzwoneczkami przy czapce skaczącego po stole i wy-
krzywiającego się do siedzących przy nim wielkich panów.
I ten nie żył już od lat i nawet król dawno go już nie wspo-
minał. Widział wzrok ściganego jelenia otoczonego przez
psy, kiedy sam wbijał mu w serce nóż i obracał go. Z kla-
rownych oczu zwierzęcia pociekły ciężkie łzy. Nie mógł jed-
nak wiedzieć król, czy sam kiedykolwiek umrze.
Leciutki powiew poruszył korony drzew i trawy na dwo-
rze, lekko zafalowały opony rozwieszone w pobliżu otworu
wyziernika. Nie mógł tego widzieć, ale wiedział, że ludzie
i zwierzęta na tkaninie poruszają się teraz jakby wędro-
wali wzdłuż ściany.
Myśli króla powędrowały dalej, nigdzie nie znajdując
spoczynku. Wspomniał jak serce jego rosło ze szczęścia,
przepełniało się na polowaniach, turniejach, w tańcu, na
wojnie. Powoli powracały wszystkie uciechy młodości. Lecz
gdzie się podziało wino, które go rozweselało? Napełnić nim
jego puchar nie leżało już w ludzkiej mocy. Oto był w swo-
im królestwie, Danii, samotny jak nieboszczyk w swoim
grobie, tak samotny jak bywał w majakach albo we śnie.
Od wielu lat toczył spory ze swymi lennikami, pragnienie
okiełznania ich i narzucenia im swej woli towarzyszyło mu
412400780.003.png
przez lata — gorzki, pokrzepiający owoc, spożywany w sa-
motności. Tu w orzeźwiającym uścisku cichej nocy, w sła-
bym blasku gwiazdy za oknem, wszystkie te zmagania zda-
wały się ledwie grą przypadku, jak dziecięce zabawy 'i kłót-
nie. Potęga, którą czuł w sobie, wołała o coś nieporównanie
większego, czemu mógłby stawić czoła.
Myślał także o kobietach swego dworu, powabnych da-
mach przemierzających w tańcu szachownice jego posadzek.
Radowały jego serce ich tańce i śpiewy, znajdował niegdyś
niebiańskie upojenie w ich ciałach, kiedy nagie niczym
białe lilie spoczywały w jego ramionach. Tej jednak nocy
żadna jego myśli ukoić nie mogła.
Smutno było władcy, że duszy swojej, tak mu drogiej,
uradować już nie potrafi. Te troski i zmartwienia szczere
o własną duszę, częste w jego młodości, wywoływały teraz
wspomnienia wiosennych nocy z odległych lat. Wówczas
kryły się za nimi tęsknoty i marzenia młodzieńca. Teraz,
kiedy znał świat, napełniały go tylko gorzkim bólem. Na
tej ziemi nie znajdował już dla swej duszy przyjaciela. Jego
lennicy i chłopi, rycerze i klerycy — każdy oprócz niego
mieszkaniec Danii miał komu powierzyć swe kłopoty i z kim
dzielić radości, lecz król — komu miał otworzyć swą duszę?
Wzniósł swoje myśli do Boga w niebie. Bóg musiał być
równie samotny jak on, ba! bardziej jeszcze, gdyż większym
jeszcze był monarchą.
Zerknął ponownie na odległą gwiazdę, tak czystą jak dia-
ment.
„Ave, Maris stella" — westchnął — „Dei mater alma".
Spośród wszystkich pięknych kobiet, jakie kiedykolwiek
stąpały po ziemi, Panna Najświętsza była jedyną, która
znała i rozumiała jego serce, jedyną która w łaskawości
swojej zrozumiałaby i oceniła jego miłość.
Stary Żyd, którego widział w Ribe musiał spotkać Świę-
tą Niewiastę i mógłby mu ją opisać. Gdyby król urodził się
wcześniej o dwanaście stuleci, mógłby sam pojechać do Zie-
mi Świętej i ujrzeć Marię Pannę na własne oczy. Czy młody
król Danii zostałby wówczas konkurentem starego niebies-
kiego króla?
412400780.004.png
„Nie, Panie, nie!" — szepnął — „chciałby tylko nosić jej
rękawiczkę przy swym hełmie. Pragnąłby tylko z opusz-
czoną lancą wieść swego rosłego siwego ogiera, zbrojnego
w pancerz obok jej osła w drodze do Egiptu. Sam byś się
wtedy, Panie, uśmiechnął do niego!"
„Jak doskonałe — pomyślał król — osiągnął porozumie-
nie z Bogiem. Jak serdecznym i bliskim jego przyjacielem
mógłby się stać gdyby byli sami na świecie, gdyby nie dzie-
liła ich ludzka zarozumiałość, pycha i zazdrość".
„O, Panie! — pomyślał król — czas bym się odwrócił od
ludzi. Pora bym odrzucił od siebie wszystko, co stoi na dro-
dze do szczęścia i zbawienia mojej duszy. Od tej chwili
0 nią tylko troszczyć się będę. Chciałbym raz jeszcze poczuć
jak mnie unosi na skrzydłach i bierze w swe władanie".
I oto zdało się królowi, że rozległ się głos potężnego dzwo-
nu. Dźwięki otoczyły go jak morze, które zamyka się wokół
tonącego, brzmiały tak potężnie, że nic na świecie nie dało-
by się z nimi porównać. Uniósł się w łożu na kolana. Teraz
już wiedział, rozumiał wszystko. Pojął, że to samotność jest
jego siłą, bo sam stał się sobie całym światem.
Dzwon ucichł powoli. Nieco później, leżąc ze złożonymi
na piersiach rękami zobaczył rozjaśniające się za oknem
niebo i zbliżający się świt. Gwiazda przesunęła się w sam
róg otworu wyziernika. Od gaju powiało chłodem, więc
podciągnął jedwabną kapę pod brodę. Opadała rosa. Do-
szły go trzy pierwsze czyste tony śpiewu trznadla ze szczytu
wysokiego drzewa, rychło w jego ślady podążą inne ptaki
1 w lesie zakuka kukułka. Król zapadł w sen.
Kiedy służący weszli rano, żeby obudzić go i ubrać — pa-
dało. Król ocknął się z myślą o Granze, starym wenedzkim
słudze jego ojca. Musiał mu się przyśnić w półśnie tuż przed
przebudzeniem, bo szum deszczu brzmiał mu jeszcze w
uszach jak cichy szept fal spływających po żwirze nad-
morskiej plaży. Ojciec starego Wenedy został pojmany w
niewolę na Rugii i przywiedziony do Danii przez samego
biskupa Absalona. Przez całe swoje długie życie nie znał
nikogo ze swych współplemieńców, a stary był jak granit.
Dla Wenedów jednak lata liczyły się inaczej niż dla chrześ-
412400780.005.png
cijan, oni żyli całą wieczność. Przed dwudziestu laty stary
niewolnik był jego najlepszym przyjacielem. Wspólnie spę-
dzili na plaży wiele długich letnich dni, stary Weneda
uczył go zastawiać kosze i kłuć węgorze dzidą przy świetle
pochodni. Król nie widział go lata całe, ale dochodziły go
słuchy, że stary samotnik wciąż żyje w swej chacie na brze-
gu morza.
„Pojadę tam — postanowił — by raz jeszcze go zobaczyć".
Od zarania swego życia, jak daleko zdołał sięgnąć pamię-
cią widział koło siebie starego Granze, słuszne było zatem
i sprawiedliwe, by znów się pojawił. Stary Weneda wie-
dział niejedno, o czym lud duńskiego króla nie miał naj-
mniejszego pojęcia.
Żywo miał jeszcze w pamięci nocne rozmyślania, ale w
sercu jego panowała pogoda i spokój. W świetle poranku
odeszła mu chęć na dalsze medytacje, widział jasno wyty-
czoną sobie drogę — ba! sam był tą drogą, swoją prawdą
i życiem.
Król zezwolił pokojowcowi, by zawiesił mu na ramionach
ciężki płaszcz tkany rdzawą i błękitną nicią w desenie liści
i ptaków. Gdy paź przypinał mu ostrogi dano znać, że
ksiądz Sune Pedersøn przybył z Paryża. Sune Pedersøn
wywodził się z rodu Hvide, do którego należało wielu z naj-
bardziej zaciętych przeciwników władcy. Ale Sune był mu
towarzyszem zabaw, razem uczyli się czytać i pisać. Sune
był wówczas niższy o pół głowy od młodego księcia, dorów-
nywał mu jednak, a czasem go nawet przewyższał w jeź-
dzie konnej, w strzelaniu z łuku i polowaniu z sokołem.
Był przy tym miły, pojętny i nie znał uczucia lęku. Nie
było go w Danii przez pięć lat, które spędził na studiach
w Paryżu, z Francji jednak dochodziły króla słuchy o jęgo
postępach i poważaniu, jakie sobie zyskał tak wśród kleru
jak i na dworze.
Sune wkroczył ubrany w czarny strój podróżny, ni to
duchowny, ni to rycerski, przykląkł przed królem na ko-
lano, lecz ten uniósł go zaraz i ucałował w oba policzki.
Sune Pedersøn wyglądał na dorzecznego młodego księdza
pełnego dystynkcji, o białych dłoniach. Do twarzy mu było
412400780.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin