Georg Owen Baxter
POKUSA
WYDAWNICTWO GLOB
SZCZECIN 1989
Projekt okładki
Sławomir Sas
Redaktor
Anna Stankiewicz
Redaktor techniczny
Bogusław Jóźwik
Na podstawie edycji
Towarzystwa Wydawniczego „Rój” z 1937 r.
© Copyright by Wydawnictwo „Glob”, Szczecin
ISBN 83-7007-214-3
Wydawnictwo „Glob”, Szczecin 1989 r.
Wydanie I powojenne. Nakład 99 650 + 350 egz.
Ark, wyd. 9, 5 Ark, druk. 7,25
Papier offsetowy, ki. V, 70 g, rola 70 cm
Oddano do składania w lipcu 1988 r.
Skład - Prasowe Zakłady Graficzne w Koszalinie
Do druku podpisano w styczniu 1989 r.
Druk ukończono w sierpniu 1989 r.
Druk i oprawa Szczecińskie Zakłady Graficzne
Zam. 0973/11-10/88/11 0-6/114
Cena zł.750. -
ROZDZIAŁ I
Zbawca
Miasto składało się z dwu części. Wysoko na wzgórzu tam gdzie rosły drzewa eukaliptusowe, znajdowały się domy bogatych farmerów i kopaczy złota, którzy z tylko sobie znanych przyczyn zrezygnowali z życia na wsi przenieśli się do miasta. Domy ich stały wśród zieleni na tyle gęstej, że zasłaniała widok, ale nie na tyle, by dawały cień. Słońce grzało nad wzgórzem tak mocno, jak tylko potrafi w tym tropikalnym kraju. Toteż farmerzy i kopacze uciekali od tego skwaru do miasta Św. Wawrzyńca. Stało się to wkrótce powszechną modą.
John Rainier pozostawił właśnie za sobą spaloną słońcem dzielnicę i schodził w dół wzgórza ku drugiej części miasta, sięgającej brzegów rzeki. Tutaj żyli Meksykanie, z których rekrutowała się służba białych mieszkańów wzgórza. Nędzne ich domostwa stały w cieniu wierzb nadwodnych. Wierzby rosły nie tylko nad samą rzeką, gdyż porowaty grunt tej okolicy przepuszczał wilgoć i w głąb lądu.
Z wiosną, gdy żar słońca topił śnieg leżący na szczytach okolicznych gór, wody rzeki Św. Wawrzyńca
wzbierały, występowały z brzegów i groziły zalaniem nędznych domków meksykańskich. Brzegi chroniła tama, ale czy była zbyt krucha, czy zbyt niska, dość, że każdej wiosny spienione wody rzeki zalewały dzielnicę Meksykanów, niszcząc ich ubogi dobytek.
Mimo to nikt nie opuszczał miasta i nikt nie naprawiał tamy. Z niepokojem wsłuchiwano się każdej wiosny w złowrogi pomruk rzeki i nie robiono nic, by zapobiec katastrofie.
Tego upalnego dnia szedł ze wzgórza pewien niewielki człowieczek o szybkim chodzie mieszczucha, całkiem niepodobnym do powolnych i ciężkich kroków wieśniaka. Porządnie się napocił zanim dostał się do doliny przecinającej dzielnicę meksykańską; a w dolinie zwolnił nieco kroku.
W drzwiach każdego niemal domu stał jakiś próżniak, paląc papierosa i patrząc w błękitne niebo; z każdej kuchni dolatywał smakowity zapach gotującego się obiadu, gdyż było to późne popołudnie; przez każde drzwi ciekawski mógł zajrzeć do wnętrza przeludnionych mieszkań. Było tam mnóstwo dzieci. Było wiele najróżniejszych ras psów. Na podwórkach świnie ryły w ziemi, szukając jakichś porzuconych przez psy kości. Kury gdakały w nieznośnym skwarze. Ściany domów bielały w słońcu i powlekały się szarością w cieniu, a w całym powietrzu unosiło się coś nieuchwytnego, coś, co mówiło, że warto jest żyć tylko wówczas, gdy się nie musi pracować.
John Rainier sam był zwolennikiem lenistwa, ale jego kipiący temperament nie pozwalał próżnować. I teraz nawet idąc przez miasteczko zagadywał do próżniaków
6
grzejących się na progach domów, uśmiechał się do wszystkich wokoło i pozdrawiał wesołymi słowami.
Nagle do uszu jego doleciał dźwięk gitary i przyjemny baryton zaśpiewał miękkim, pełnym tęsknoty głosem:
O Molly, Molly, kochana dziewczyno
Dla ciebie rzuciłem mój dom wraz z rodziną.
Dla ciebie rzuciłem i wojska szeregi
Ty, Molly, serce wypełniasz po brzegi...
O Jacku z kopalni, ja wiem żeś niecnota, U
kradłeś mi mieszek brylantów i złota.
Rainier, idąc za dźwiękiem tego głosu, doszedł do chaty, obok której stała młoda, pięknooka Meksykanka. Spoglądała z uśmiechem na biały obłok żeglujący po niebie, ale widać było, że jest zasłuchana w piosence.
Śpiewak nosił się jak bogaci Meksykanie. Przy butach brzęczały złociste ostrogi, srebrne ozdoby błyszczały wzdłuż wąskich spodni, twarz osłaniały szerokie kresy kapelusza zwanego sombrero, ozdobionego złotymi medalionami. Ale twarz młodzieńca była twarzą białego człowieka. Mimo iż słońce osmaliło ją na brunatno, mimo że włosy jego miały głęboką czerń, tak jak i oczy, od razu można w nim było rozpoznać Anglika. Nie wiadomo w czym wyrażała się ta jego anglosaska rasa: może w uśmiechu, może w budowie czaszki.
Mimo że miał niewiele ponad dwadzieścia lat, widać było od razu, że to nie żaden maminsynek, ale samodzielny, energiczny chłopak.
Brzęknął w struny gitary i zaczął śpiewać inną strofę piosenki:
7
O Molly, z tobą pójdę na kraj świata,
Że jam zbyt ubogi, mówi mi twój tata.
O Molly, Molly, kocham cię szalenie,
Na żadne skarby ciebie nie zamienię...
Tyś dla mnie whisky, gdy jestem spragniony...
I smaczny befsztyk, kiedym wygłodzony...
John Rainier spojrzał raz jeszcze na młodzieńca i nagle zawołał radośnie:
— Steve Train!
Piękny chłopiec w drzwiach ziewnął. Potem szybko wyciągnął dłoń do Rainiera i powiedział:
— John Sullivan?
— Rainier — poprawił tamten szorstko.
— Oczywiście — przytaknął Train z uśmiechem. — John Rainier, naturalnie. Uczciwy John. Co pan robi w tych stronach?
— Jestem służącym — powiedział Rainier.
— Czym? — zapytał tamten.
— Służącym.
— Cóż to za zajęcie?
— Nie najgorsze. Opowiem panu potem. A pan co tu robi?
— Co robię?
— No, czym się zajmujesz?
— Przestałem pracować — powiedział przeciągając się Train — już trzy lata, jak przestałem pracować. Nie jestem stworzony do pracy. Nie uwierzy mi pan może, ale jestem chory na wątrobę. Praca mi nie służy.
John Rainier roześmiał się.
8
— Wierzę panu — powiedział. Nagle przyjrzał mü się uważnie i dodał: — Mam wrażenie, że pan byłby dla mnie odpowiednim człowiekiem. Takiego szukam.
— Być może — odparł z roztargnieniem Train, rzucając niespokojne spojrzenia w głąb domu, w którym dziewczyna zniknęła na widok obcego.
— Mam dla ciebie odpowiednie zajęcie, mój chłopcze.
— Być może.
— Zajęcie bez pracy.
— Jakie?
— Nie ma pracy, a jest zapłata. To może brzmi...
— Dziwnie — przerwał Train spokojnie. — Jakby kryła się za tym pułapka.
— Właśnie to chciałem powiedzieć, Steve.
— Więc co to ma być za zapłata: pieniądze czy kredyt?
— Pieniądze. Ciężka gotówka spada ci z nieba.
Train powoli wstał. Przeciągnął gibkie ciało jak kot, tak mocno, że aż zatrzeszczało mu w stawach, potem odwrócił się ku otwartym drzwiom sieni i zagwizdał. Natychmiast na progu ukazała się dziewczyna, nie zwracając uwagi na przybysza, Steve powiedział do niej coś po hiszpańsku. Rainier nie zrozumiał ani słowa. Steve ucałował potem delikatnie paluszki señority i odwrócił się znowu do Rainiera.
— Wciąż ten sam? — spytał Rainier z mieszaniną podziwu i zazdrości. — Zawsze zjadacz serc niewieścich?
— Na moje nieszczęście — potwierdził Train; wciąż usiłując spędzić z oczu senność, która go ogarniała. — Wszędzie gdzie się ruszę, dziewczęta lgną do mnie.
9
Wyczuwają, że je kocham i że pójdę za jednym uśmiechem jak byk za czerwoną płachtą. Taki już jestem, John.
I zwrócił swe pełne melancholii, piękne oczy na towarzyszkę.
— Zaufanie — powiedział John Rainier. — Oto co wzbudza twoja twarz. Gdybym ja miał taką twarz jak ty, Steve, poszedłbym na nowojorską giełdę Wall Street robić majątek. Udałoby mi się z pewnością.
— Na giełdzie nie ma nic prócz pieniędzy — powiedział Steve. — A pieniądze są brudne. Ja pragnę tylko dwu rzeczy: swobody i czasu.
Ale Rainier musiał mieć inne zdanie co do pragnień Traina, więc tylko roześmiał się cicho.
— Co to znaczy być służącym? — spytał Train, patrząc na niski cień starej, spróchniałej wierzby przed domem i głaszcząc przy tym psa, który najwidoczniej w walce stracił jedno ucho, a teraz lgnął pieszczotliwie do swego pana.
— Konie i psy lubią cię Train, co? — spytał Rainier. — No i kobiety. Prawda?
— Ale służący chyba nie — odparł Train. — Nigdy nie miałem z nimi do czynienia. Więc co z tą służbą?
— To było wszystko razem zabawne — powiedział Rainier. — Wędrowałem przed dwoma laty drogą przed siebie, nie pozostawiwszy za sobą nic, kiedy nagle ujrzałem jakiegoś niemłodego już jeźdźca, który męczył się z rozbrykanym koniem. Zanim podbiegłem, koń zrzucił starego z siodła w ten sposób, że zawisł jedną nogą w strzemieniu, a głową wlókł się po ziemi. Powiedziałem wtedy do siebie: „Uważaj, ten stary może mieć niezły
10
mająteczek w kieszeni. Po co koń ma z nim uciec?” Podbiegłem szybko, schwyciłem konia za uzdę, zatrzymałem szaleńca. Jeździec był pokrwawiony i nieprzytomny. W pierwszej chwili, spojrzawszy mu w twarz, sądziłem nawet, że już nie żyje. Zajrzałem do jego pugilaresu. Niestety był płaski jak moja dłoń. Miał przy sobie tani srebrny zegarek, niewart nawet fatygowania się z nim do miasta. Nawet jego nóż nie miał żadnej wartości. Nie, nie był to dla mnie żaden interes.
Postanowiłem więc, że o ile stary nie umrze mi na ręku, zabawię się w dobroczyńcę. Nie umarł. Przywiązałem go do grzbietu jego konia i zawiozłem do miasta, do szpitala. W miesiąc potem, gdy już mógł siedzieć w łóżku, spytał mnie, co może dla mnie uczynić.
— Nic — odparłem. — Największą nagrodą dla mnie jest pański powrót do zdrowia.
Wpadł w tę pułapkę. Zadał mi kilka pytań tyczących się mojej osoby. Opowiedziałem mu, że byłem niegdyś kupcem, ale zrujnowały mnie długi; że w końcu na skutek długu musiałem porzucić cały swój interes i wywędrować na zachód.
Stary Patrick Comstock — tak się nazywał — myślał nad tym chwilę. Potem dał mi tysiąc pięćset dolarów i jeszcze tysiąc na moje wydatki i polecił mi kupić sobie ubranie, bilet do mego rodzinnego miasta, spłacić tam moich wierzycieli, dowieść mej uczciwości, a następnie, jeżeli nie będę się czuć na siłach, by zakładać na nowo interes, to żebym wrócił i wstąpił do niego na służbę.
Pojechałem do Chi. Utopiłem cały ten interes w gospodzie „Pod Trzema Palcami”. Znasz to miejsce?
11
— O, jeszcze jak! Nauczyli mnie tam, jak się rzuca nożem.
— Nie miałem już nic. Wtedy wróciłem do El Paso. Powiedziano mi, że Patrick Comstock kupił farmę nad rzeką Św. Wawrzyńca. Nie zadawał mi żadnych pytań, gdy przyjechałem. Obejrzał tylko moje nowe ubranie i powiedział, że mogę przystąpić do roboty.
— Co mam robić? — spytałem,
— Rozejrzyj się po domu i zobacz, co jest do roboty.
— Nie przydam się na nic w domu — oświadczyłem mu.
— A co umiesz robić poza domem?
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
— Umiesz doić krowy?
— Nie.
— Umiesz oporządzać wóz?
— Jak to się robi?
— Zdaje mi się, że bardziej przydasz się w domu — powiedział.
Obszedłem dom wkoło i przyjrzałem się wszystkiemu. Comstock miał dwu parobków, którzy zajmowali się całym gospodarstwem. Pozostało mi odkurzanie książek w bibliotece. Ale stary i tym był zachwycony.
— John — powiedział wkrótce do mnie — mam w domu dość służby troszczącej się o mój dobytek. Potrzebny mi jest ktoś, kto troszczyłby się o mnie samego. Chcesz być tym człowiekiem?
I tak już zostało. Doglądam jego ubrań, by były zawsze czyste i wyprasowane, choć sam nie czyszczę ich ani nie prasuję; baczę, by dobrze osiodłano mu konia; pilnuję, by
12
buty starego błyszczały zawsze jednakowo. To wszystko. Dlatego zrobiłem się taki delikatniutki.
— Wyglądasz jak grzyb — powiedział Train ze skrzywieniem. — I powiedz mi wreszcie, co ja mam z tym wszystkim wspólnego?
— ...
pati2908