Lerum May Grethe - Córy Życia - 24 Spełnione Marzenie.pdf

(729 KB) Pobierz
MAY GRETHE LERUM
MAY GRETHE LERUM
SPEŁNIONE MARZENIE
Z norweskiego przełożyła: ANNA MARCINIAKÓWNA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lyster, 8 lipca 1746 roku, dzień męczenników z Selje
Jasny głos Emmi wypełniał kościół, otaczał pozłacane kolumny ołtarza, rozjaśniał
niczym ostre promienie słońca główną nawę, muskał ciężką trumnę z dębowego drewna,
stojącą w cieniu przed ołtarzem.
Pieśń, której nigdy przedtem nie słyszeli, była szwedzka, nie na tyle jednak obca, by
nie pojmowali sensu słów i nie czerpali z nich pociechy.
Marja stała na samym przedzie, razem z Bendikiem. Miała suknię z granatowej wełny
tak ciemnej, że niemal czarnej. Gdyby włosów nie schowała pod kapeluszem, to ich nie
pokryte jeszcze siwizną pasma, których wciąż miała dużo, mieniłyby się tym samym
niebieskoczarnym odcieniem. Ale stała z pochyloną głową, chciała, żeby tiulowa woalka
opadała jej na oczy. Nie zamierzała pokazywać ludziom twarzy, odsuwała się od zebranych,
co ich niezmiernie dziwiło. To naturalne zachowanie dla matki, która właśnie utraciła jedyną
córkę, ale po tej Marji, jaką dotychczas znali, spodziewaliby się raczej śmiechu i tańca.
Bendik stał obok, na wyciągnięcie ręki, a przy nim córka, Johanna.
Oboje ze wzrokiem utkwionym gdzieś poza trumnę, żadne prawie nie mrugało.
Twarze mieli jak odlane z wosku, pojedyncze Izy wypływały jakby spod skóry i toczyły się
wolno po policzkach.
Zebrani wzdychali, poruszeni śpiewem, lecz także grozą śmierci.
- Niech Pan was chroni i błogosławi, niech spoczywa na was spojrzenie Pana...
Jens Jensen Borchsenius natężał głos niemal do granic możliwości, mimo to nie
docierał do wszystkich zakamarków surowej kamiennej świątyni. Wymalowani na ścianach
apostołowie nie widzącymi oczyma spoglądali w dół na żałobników.
W końcu uniesiono trumnę z katafalku, ośmiu pobożnych mężczyzn z parafii miało
przenieść Amelię Karlsdatter na miejsce ostatniego spoczynku pod wielkimi dębami.
Dźwięk dzwonu ranił uszy Marji. Bardzo nieprzyjemny dźwięk, uważała. Jakby
powiększony do niewyobrażalnych rozmiarów gong wzywający robotników na posiłek, albo
jakby sam Diabeł uderzał w pełen siarki kocioł dla ostrzeżenia, że niedługo, bardzo niedługo
będzie za późno...
Bendik już nie płakał.
Ale szedł za trumną, potykając się jak mały chłopiec, i stanął tak blisko grobowego
otworu, że Marja chciała podbiec i go powstrzymać.
Uprzedziła ją Johanna, córka, uczepiona ojcowskiego ramienia. Tak powinno być,
lepiej, żeby nikt nie wiedział, że to ona podtrzymuje ojca.
Z pewnością chciał dobrze, ale słowa pastora sprawiły Marji przykrość, czuła, że
zapadają się w nią głęboko, aż do żołądka.
- Pani Marjo, to czas wielkiej próby dla całej waszej rodziny. Ale proszę się nie bać,
że pani wnuk nie dostąpi zbawienia. Wiem, że tak się uważa, osobiście jednak ufam dobroci
Pana, który okazuje łaskę takim małym... nie chrzczonym biedactwom jak on.
Marja nie odpowiedziała. Pastor siedział obok niej przy stole, nie żałował sobie
jedzenia ani piwa. W sąsiednim pokoju zaczynało już być wesoło.
Zmagała się z pragnieniem, żeby po prostu wstać i wyjść. Z uniesioną wysoko głową
zwróciła się do kapłana i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała:
- Nie martwię się tym, panie Borchsenius, wcale się nie martwię. Niech mi pański Bóg
wybaczy, ale ja w swojej duszy nie znajduję cienia wątpliwości, że tak właśnie będzie.
Wargi pastora leciutko zadrżały, odwrócił wzrok, Marja dostrzegła głębokie
zmarszczki na jego czole. Po chwili uśmiechnął się blado:
- Proszę pani... zachowam panią w myślach. Będę się modlił za panią i za pani córkę. I
za dziecko także. Nie jestem zatwardziałym człowiekiem. Odczytuję Pismo tak, jak uważam
za właściwe... I proszę Pana, by Duch był przy mnie, kiedy to czynię.
- Bardzo dobrze - rzekła Marja, wstając od stołu. Wygłosiwszy krótkie podziękowanie
za współczucie i odwiedziny, opuściła gości. Czuła na plecach spojrzenia wszystkich i
odetchnęła z ulgą, kiedy mogła nareszcie zamknąć za sobą drzwi. Na dworze trwała cicha
letnia noc, łatwiej było oddychać. Uniosła lekko dół sukni i poszła pod drzewa. Musi tam być
jakieś spokojne miejsce.
Ledwie mignęła jej niewyraźna sylwetka podążająca w tę samą stronę. Odwróciła się,
by przegonić intruza. Nie chciała już więcej gładkich słów ani ciekawskich spojrzeń. Bardzo
dobrze wiedziała, że ludzie ze wsi pilnie obserwują, czy tragiczne wydarzenie przypadkiem
nie naruszy jej pychy, czy Marja nie spokornieje wobec Boga i bliźnich.
Ale to Johanna wyszła za nią.
Twarz Marji złagodniała w smutnym uśmiechu.
- Hanno moja, dziecko... ty też nie jesteś już w stanie tego znosić...
- Po prostu chciałam wyjść... noc jest taka piękna, Marjo. Spójrz, jasno jak w dzień...
- Tak, i nie zrobi się już ciemniej. Zastanówmy się, gdzie by tu pójść.
- Znam jedno takie miejsce. W dole, nad rzeką. Wierzbowe zarośla. Mama... to było
tam... tam chciałabym teraz pójść...
Marja głośno przełknęła ślinę, chłodną dłonią pogłaskała ramię Johanny.
- No to chodźmy. Obie.
- Tata już tam chyba jest. Zniknął mi jakiś czas temu. Jestem pewna, że poszedł
właśnie tam. Bo to w tym miejscu oni się spotkali, dawno temu... pierwszy raz. On nie wie, że
ja wiem, ale chodził tam każdej nocy, odkąd... ona odeszła.
Marja otuliła się szczelniej krótkim żakietem, skrzyżowała ręce na piersi.
- Myślisz, że możemy mu przeszkodzić? Może on potrzebuje...
- Teraz potrzebuje nas, jestem o tym przekonana.
- W takim razie idziemy. Prowadź.
- Patrzcie, idą! Obie! Co to za przewrotne baby, jakie niepokorne, ale mówię wam,
będą musiały ugiąć karku! O, tak, Pan nie pozwoli im się tak wywyższać. W końcu padną na
kolana, możecie mi wierzyć!
Pastorowa przestraszona spojrzała na kobietę wyrzucającą z siebie złe słowa. Tamte
dwie zniknęły między drzewami za drewnianym płotem. Pastorowa uniosła brwi i przyglądała
się Agot Thoriniussen. Dlaczego tyle oskarżeń? Czyżby między Vildegard a Kapteinsmoen
panowała niezgoda?
Kobieta o obcym nazwisku zacisnęła dłonie na piersiach i mocno ściągnęła brwi.
- Ona w końcu pozna miecz Pana, nieprawda, pani pastorowo? Anna Munch,
skupiona, przygryzała wargi i milczała. Już do niej dotarło gadanie, zaraz po tym, jak rozeszła
się wieść o śmierci w Vildegard, kobiety we wsi zaczęły gadać. To ostrzeżenie, mówiły.
Wyraźny znak od Boga. Te w Vildegard zawsze zajmowały się dziwnymi sprawami.
Przyjmowały pod swój dach rodzące, chodziły po domach i usługiwały położnicom.
Przeważnie wszystko szło dobrze, ale, oczywiście, nie zawsze. Teraz to już większość kobiet
po nie posyła, najchętniej po Johannę, najmłodszą, zwłaszcza od czasu, kiedy sama urodziła.
Ale Amelia też wielu dzieciom pomogła przyjść na świat, o tym zaś, co Marja robiła w czasie
swego długiego życia, bogobojny człowiek nie powinien nawet myśleć.
Nieduża, pulchna kobieta nie zwróciła uwagi na milczenie pastorowej. Rozprawiała z
przejęciem, potrząsała głową.
- Może się teraz nauczą. Ech, mimo wszystko pewnie i tak są stracone z tymi
niepokornymi charakterami. Ale my powinniśmy się uczyć. Nie uważa pani pastorowa? Ze to
znak Pana dla nas wszystkich, kobiet wychowanych w chrześcijańskiej wierze?
Pani Anna nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła tylko, że w jej piersi wzbiera fala
niechęci, zapragnęła przypomnieć tamtej słowa świętego Pawła. Ale nie mogła. Jeszcze nie
teraz. Są nowi w tej parafii i Anna bardzo dobrze znała przedsięwzięcia, w które zamieszany
jest jej mąż. Gospodarz z Kapteinsmoen wiele wieczorów spędził w gabinecie pastora, gdzie
rozmawiali właśnie o tym.
- Chyba pójdę poszukać męża. Pora zbierać się do domu... Pożegnała plotkarskie
zgromadzenie krótkim skinieniem głowy i sztywnym uśmiechem. Agot łaskawie
odpowiedziała tym samym, ale w jej oczach płonęło zadowolenie, że na chwilę przyciągnęła
do siebie uwagę pastorowej.
Zaraz się znowu rzucą na Marję jak głodne suki. Mogę je zrozumieć, ona nie jest taka
jak wszyscy. I bardzo wyraźnie to okazuje. Oszczędziłaby sobie ataków, gdyby nie
zachowywała się tak demonstracyjnie...
Anna Munch była żoną swego Jensa już blisko dziesięć lat. Obdarowała go w tym
czasie czworgiem dzieci, z których troje przeżyło i chowa się zdrowo.
Niewiele osób jeszcze wie, że w drodze jest piąte.
Stawiając ostrożne kroki, poszła z powrotem do dużego, oświetlonego domu, który
nazywano zamkiem Marji, i nasłuchiwała, czy pośród coraz donośniejszych głosów nie
usłyszy łagodnego, jakby trochę nieśmiałego tenoru męża.
Tam jest - wśród ubranych na czarno mężczyzn przy schodach. Stali z rękami głęboko
w kieszeniach na znak, że czują się równi z proboszczem. Lensman, stary oficer, zastępca
pisarza i trzech czy czterech dzierżawców dóbr koronnych.
Jens był niższy od większości z nich, ale stanowił naturalne centrum grupy. Miał na
głowie kapelusz.
Zbliżyła się ostrożnie, nie mogła przecież przerywać rozmowy. Słyszała, że chodzi o
to co zawsze: Kupno akcji tej jakiejś kompanii, można na tym zarobić sporo pieniędzy, tyle
zdołała już zrozumieć. Jens był podniecony, pełen zapału, polecał sprawę Bogu. Nie
podejmował kupna dla własnego zysku, ale po to, by móc spłacić wierzycieli. Czy mogą
istnieć szlachetniejsze motywy? Jej Jens nie zabiegał o bogactwa, był bogobojnym,
powściągliwym człowiekiem.
Ale do interesów nie miał daru, to też już zrozumiała.
Zobaczył małżonkę. W jego spojrzeniu pojawił się błysk, pozdrowił ją gestem ponad
dyskutującymi mężczyznami. Anna zatrzymała się, potem ukradkiem okrążyła mężczyzn i
weszła ponownie do domu, by czekać, aż mąż będzie gotowy do drogi.
Agot zebrała wokół siebie starsze kobiety w jasnym salonie niedaleko wejścia. Anna
głęboko wciągnęła powietrze. Wiedziała, że oczekują, iż przyłączy się do najpierwszych
kobiet w parafii, żon tych, którzy mają największe wpływy.
Zdumiało ją, że siedzi tam też służąca, podeszła bliżej i usłyszała, o czym opowiada
Zgłoś jeśli naruszono regulamin