Bulyczow Kir - Biala Smierc.rtf

(248 KB) Pobierz

Kirył Bułyczow

 

Biała Śmierć

 

 

Szałas W piątek wymyślił aforyzm. Leżał sobie na piasku i wymyślił taki aforyzm:

„Człowiek nie może zrobić tego, czego zrobić nie może”. Nie podobał mu się ten aforyzm. Zmierzchało. Leżał na piasku i wyobrażał sobie, że się opala. Z nieba leje się żar. Mrużył oczy i odganiał chmary drobnych muszek, zasłaniających słońce. Można byłoby odsunąć przyłbicę, ale wtedy zaczynają się mdłości i muszki włażą do skafandra. Zamknął oczy i starał się usłyszeć stuk piłki i głosy kąpiących się. Nie było głosów – muszki wirowały bezdźwięcznie, a plażowicze zostali na Ziemi. Cisza przeszkadzała myśleć.

Przewrócił się na brzuch. Piasek był szary, maleńkie muszelki podobne do pasiastych groszków rozpadały się w palcach na proch. Dotarł już do niego cień „Kompasu”. Cień był długi i rósł z każdą minutą.

Pora była wracać na statek i zająć się czymkolwiek. Można wystrzelić sondę i obserwować, jak zamienia się w biały punkcik i drży w powietrzu. Można ugotować kolację. Albo zjeść ją na zimno. Zabrać się do przeszukania trzeciego przedziału. Powinny w nim być lekarstwa i urządzenia, a tak naprawdę – piętrzyło się w nim potłuczone szkło, pył, strzępki metalu. Lekarz pokładowy wie, że w trzecim przedziale nie może być części do radiostacji. Pawłysz wie o tym, ale mimo to będzie jak archeolog grzebał w śmieciach, dopóki nie przekona się o bezsensie tych poszukiwań.

Przygnębiało go poczucie własnej bezsilności. Wystarczyło ono, aby wywołać jątrzącą wrogość do szarego brzegu i zwałów poskręcanego żelastwa, które z przyzwyczajenia nazywał „Kompasem”.

Dziwna maszkara wyleciała z kolczastych zarośli, które wpełzały aż na plażę. Usiadła w cieniu statku. Była wielkości psa, ale niezbyt masywna. Ciało jej składało się z wielu segmentów. Wpatrywała się uporczywie w Pawłysza wypukłymi owadzimi oczami. Muszki wirowały i migotały nad nią. W końcu maszkara zdecydowała się, podskoczyła i zaczęła tłuc o bok statku, zupełnie jak mucha o okienną szybę.

Pawłysz podniósł się, strzepnął z kolan piasek z muszelkami i powlókł się do włazu. Cztery dni temu otwierał go ponad godzinę i myślał, że mu się to nigdy nie uda. Wydawało się wtedy, że otwarty właz to ratunek. A w rzeczywistości niczego to nie zmieniało.

Maszkara stuknęła o hełm. Opędzając się złamał ją w pół. Muszki natychmiast obsiadły resztki. Zamknął luk i podparł go od wewnątrz stalowym prętem. Muszki bały się ciemności i nie wpadały do środka, ale z nastaniem nocy mógł zjawić się jakiś groźniejszy gość.

Statek był rozbity. To nigdy nie powinno się zdarzyć. Jeżeli już trafi się nieszczęście, powinien wybuchnąć, zniknąć bez śladu. Ale statek rozbity jak samochód o drzewo – w tym jest coś upokarzającego. Wiatr od morza zachybotał ruiną i w zdemolowanym wnętrzu coś zaczęło skrzypieć i pojękiwać.

Nie było energii. Nie było łączności. Gdyby kapitan lub któryś z mechaników przeżył, to może by coś wymyślili. Choć to też wątpliwe. Lekarz pokładowy Pawłysz jak na razie wymyślić niczego nie potrafił. Żeby się nie rozkleić, puszczał sondy, metodycznie przeszukiwał ładownie, doprowadził do porządku mostek, kontynuował dziennik pokładowy i napisał list do Śnieżyny. Kopertę z adresem zwrotnym „Planeta Posterunek” wrzucił do tego, co pozostało po zsypie na śmieci.

Miał jeszcze jedno zajęcie. Najważniejsze. Wanny anabiotyczne. Miały one automatyczny układ zasilający. Temperatura utrzymywała się w granicach normy. To potrwa jeszcze, jak obliczył, przez dwa miesiące. Przy najoszczędniejszym zużyciu energii. Potem koniec. Stanie się ostatnim człowiekiem na tej planecie. Potem też umrze, jeżeli nie zdoła się przystosować do miejscowego powietrza. A jeżeli to mu się uda? To może nawet dożyje sędziwego wieku.

Wyobraził sobie, jak będzie wyglądał jako staruszek w porwanym, wymiętym skafandrze. Wychodzi sobie na schodki przed zapadnięty w bury piasek statek i karmi z ręki wielosegmentowe maszkary. Maszkary popychają się, kłębią i patrzą na niego wzrokiem surowym i uważnym. Staruszek wraca potem do czyściutkiej, acz rozpadającej się kabiny, przystrojonej suchymi gałązkami, i przez łzy ogląda pożółkłą fotografię Śnieżyny. Nie zestarzała się. Ciągle ta sama, wsparta o pień brzozy, patrzy na staruszka błękitnymi oczami.

Można zdecydować się jeszcze na następujący krok: odłączyć wanny anabiotyczne. Dla śpiących przejście wąskiej kładki między życiem a śmiercią byłoby niezauważalne. Energię układu zasilającego można by wykorzystać w jednym z przedziałów statku i przeżyć bezpiecznie kilka lat. Myśląc o tym czuł się jeszcze paskudniej. Zajrzał do komory reanimacyjnej; ściślej – do dawnej komory reanimacyjnej. Zaglądał tu codziennie. Liczył na cud. Za drzwiami trafiał na wciąż tę samą beznadziejną plątaninę kabli i połamane przyrządy. I jak długo by się im przyglądać, żaden przewód nie wróci na swoje miejsce. Nie, obudzić załogi rezerwowej Pawłysz nie da rady.

Ale w końcu jeszcze żyli. Nie był sam. Zostawała mu jeszcze troska o żyjących.

Przedział anabiotyczny ukryty był w centrum statku, ubezpieczony amortyzatorami, dzięki czemu prawie nie ucierpiał; Temperatura była tu wyraźnie niższa niż w korytarzu. Pod matowymi pokrywami wanien majaczyły ludzkie postacie.

– Różnie to bywa – oznajmił termometrowi Pawłysz. – Dzisiaj wpadliśmy tu my. Jutro kto inny. Weźmie i tu wpadnie.

Wiedział, że nikt tu nie wpadnie. Nie było po co. Kiedyś, wiele lat temu, była na planecie grupa zwiadu kosmicznego. Spędziła tu dwa miesiące. Albo dwa tygodnie. Sporządziła mapy, pobrała próbki miejscowej fauny i flory, ustaliła, że dzień tutejszy ma długość czterech dni ziemskich, a noc czterech ziemskich nocy. Ustaliła też, że póki co planeta nie jest ludziom do niczego potrzebna. I wróciła na Ziemię. A może nawet nie było i tej grupy? Przyleciał automatyczny zwiadowca, pokrążył.

Stuknął palcem w pokrywę wanny, jakby chciał obudzić śpiącego pod nią Gleba Bauera, uśmiechnął się i wyszedł.

Według jego obliczeń tutejsze słońce powinno już opuścić się nad samo morze. Moment ten mógłby być interesujący dla przyszłych badaczy. Przed kolacją należało więc wybrać się na plażę i sfilmować zachód słońca. Poza wszystkim, to powinno być piękne.

To było piękne. Słońce przesuwało się po stycznej do jaskrawozielonej linii horyzontu. Było pasiaste – po liliowych kreskach przebiegały, eksplodując, białe iskierki. Niebo wokół słońca opałowe, dalej stawało się głęboko szmaragdową płaszczyzną. Za plecami stała już czarnozielona noc, a szare obłoki, które zatrzymały się gdzieś na lądzie, szybko powracały nad morze, zasłaniając jasno świecące gwiazdy. Zarośla na diunach zamieniły się w czarną bryłę, z której wnętrza rozlegały się posykiwania, trzaski i mamrotania na tyle groźne, że zdecydował się nie odchodzić od statku. Filmował zachód słońca amatorską kamerą ręczną – jedyną, jaka ocalała na pokładzie – a za plecami słyszał dziwne szmery. Chciał, żeby taśma skończyła się jak najszybciej, żeby jak najszybciej słońce rozlało się w pomarańczową plamę i utonęło w morzu. Ale taśma nie kończyła się, zostało jej jeszcze na jakieś pięć minut, a i słońce nie spieszyło się do odejścia w noc.

Chmura muszek zniknęła. I to było dziwne. Przez cztery dni przywykł do jej pracowitej, acz nieszkodliwej obecności. Noc groziła czymś nowym, nieznanym, najprawdopodobniej złym. Planeta była jeszcze młoda i na pewno stanowiła teren bezlitosnej walki o byt. Prawdopodobnie pokonanych nie zmienia się tu w niewolników, nie próbuje resocjalizować, ale po prostu zżera.

W końcu słońce, pogrążywszy się do połowy w wodzie, popłynęło na prawo, tam gdzie wzdłuż horyzontu ciągnęło się czarne pasemko wybrzeża. Tworzyło zatokę, w której głębinę wpadł „Kompas”.

– W porząsiu! – powiedział sobie Pawłysz. – Skończymy film i zaczniemy pierwsze polarne zimowanie. Cztery doby kompletnej nocy.

Nie mógł zmusić się do czekania, aż słońce zniknie za horyzontem. Palec sam nacisnął guzik „Stop”, nogi same niosły go do włazu – najpewniejszego schroniska.

I wtedy zobaczył ognik. Ognik zabłysnął na samym końcu cypla – czarnego paska na horyzoncie, w pobliżu którego toczyło się do wody słońce. Pomyślał, że to promień słońca odbił się od skały czy od fali. Albo zawodzi go zmęczony wzrok.

Po dwudziestu sekundach ognik rozbłysnął na nowo, w tym samym miejscu. Więcej rozbłysków Pawłysz nie widział – słońce stanęło nad cyplem, jego pomarańczowe promienie zalewały oczy, oślepiały. Nie mógł dłużej czekać. Wdrapał się do wnętrza statku i, nie zdejmując hełmu i skafandra, pobiegł na mostek.

W ciemności fosforyzował martwy ekran teleoka. Kierował nań kamerę, rzutując zarejestrowany obraz. Być może kamera zauważyła ognik szybciej niż Pawłysz.

Na ekranie słońce przesuwało się wzdłuż zielonej wody, siejąc obłędnie jaskrawe kolory, znowu przebiegały po nim liliowe pasy i wybuchały białe iskierki. Oko kamery podążało za słońcem. Pawłyszowi ze zmęczenia drżały ręce i dlatego szmaragdowe morze lekko dygotało na zaimprowizowanym ekranie.

– Uwaga! – ostrzegł sam siebie. Z prawej strony kadru ukazał się koniec przylądka. I w tym właśnie punkcie zabłysnął płomyk. Ekran zgasł. Zapanowała ciemność. Tylko przed oczami latały czerwone i zielone plamy. Po omacku przewinął film. Wrócił do tego kadru, gdzie błyskał ogieniek. Słońce zastygło na ekranie. Zastygł i płomyk – biała plamka z prawej strony ekranu.

To było niewiarygodne. To nie mogło się zdarzyć! Ogieniek powinien się okazać optycznym złudzeniem, halucynacją. Pawłysz tak bardzo czekał na coś, co mogłoby mu wrócić nadzieję! Umysł chciał uchwycić się czegokolwiek, choćby mirażu. Ale płomyk nie był mirażem. Kamera też go zobaczyła.

– A właściwie dlaczego nie? – zapytał. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

– Po co ja tu sterczę? Słońce schowało się. Nie przeszkadza patrzeć na cypel. A może światełko zniknęło?

Pomyślał, że jeżeli gdzieś niedaleko są jakieś rozumne istoty, rozumne na tyle, że posiadają silne źródło światła, to oszczędzanie akumulatorów awaryjnych jest bez sensu. Na oślep odszukał guzik, włączył na całą moc oświetlenie i statek ożył. Zrobiło się cieplej, ściany oddaliły się od siebie, podstępne przedmioty – kawałki połamanych rur, plątanina przewodów, ostre krawędzie rozdartego poszycia – nie przeszkadzały teraz biec przez korytarz do włazu, który też przestał być czymś wrogim i strasznym.

Oparł się rękami o brzeg luku, wysunął po pas na zewnątrz i liczył patrząc na malinową plamę na horyzoncie: raz... dwa... trzy... pięć! Błysk!

Błysk trwał sekundę, zgasł i Pawłysz zdążył ulokować się wygodnie na brzegu włazu, spuścić w dół nogi w ciężkich buciorach, nim światełko znów się pojawiło. Miało przyjemny kolor. Jaki? Nadzwyczaj przyjemny biały kolor. A może żółty?

Kiedy słońce całkowicie zaszło, ogieniek przestał migać. Świecił teraz równo, jakby ktoś, długo bawiący się wyłącznikiem, uwierzył wreszcie w przyjście nocy, włączył światło, siadł za stół, aby zjeść kolację. I czekać na gości...

Z ciemności rzuciło się na Pawłysza coś żywego. Nie zdążył podciągnąć nóg i skryć się we wnętrzu statku, wyciągnął jedynie przed siebie ręce. „Coś” okazało się znaną mu już maszkarą. Oplatała suchymi nóżkami wyciągniętą rękę i owadzie oczy błysnęły wyrzutem, gdy odbiło się w nich światło z włazu. Strząsnął maszkarę tak jak strząsa się pająka. Upadła na piasek. Zawrót głowy. I dopiero wtedy człowiek zrozumiał, że zapomniał opuścić przyłbicę i oddychał powietrzem planety. Uświadomienie sobie tego przyprawiło go o mdłości. Zamknął luk i usiadł wprost na podłodze. Opuścił przyłbicę i zwiększył dawkę tlenu, żeby szybciej przyjść do siebie.

Teraz trzeba dać znak, myślał. Trzeba wystrzelić rakietę, zapalić reflektor, Trzeba wzywać pomocy.

Ale rakiet nie było. A nawet jeżeli gdzieś były, to poszukiwania mogą zająć Bóg wie ile czasu. Reflektory rozbite. Jest latarka. Nawet dwie latarki ale bardzo słabe. Latarki hełmowe. No cóż, trzeba spróbować.

Długo stał przy otwartym włazie zakrywając dłonią latarkę i odsłaniając ją. Wolną ręką oganiał się od maszkar. Światełko nie reagowało. Świeciło nadal równo i jasno. Właściciele światełka wyraźnie nie domyślali się, że gdzieś tam komuś źle się dzieje. Wywlókł ze statku masę przeróżnych rupieci, które nadawały się do spalenia. Ale ognisko było ciemne – powietrze miało małą zawartość tlenu. Maszkary, które przyleciały zwabione płomieniem, wpadały weń i zwęglały się sycząc jak mokre drewno. Zużył cały zapas spirytusu i po dziesięciu minutach walki z maszkarami musiał zrezygnować ze swego pomysłu.

Odszedł od włazu i obserwował płomyk. Patrzył jak na jasne okienko w baśniowym domku leśniczego, jak na ognisko myśliwych. A może to blask ognia pod kuchnią ludożercy?

– Dobra – powiedział maszkarom, kłębiącym się w malowniczych zwojach nad dogasającymi resztkami szafek, książek i papierów. – Idę.

Dobrze jest podjąć decyzję. Wykonanie jej wymagało działań, wielu i bardzo rozmaitych działań. Szybkich działań. Przypominało to w jakiś sposób kłopoty, jakie ma każdy, kto decyduje się wyjechać na urlop; trzeba posprzątać, zostawić pokarm rybkom, umówić się z sąsiadką, żeby podlewała kwiatki, kupić gdzieś stereofilmy, zadzwonić do przyjaciół, poganiać za biletami.

Po pierwsze udał się do komory anabiotycznej. Wyprawa do płomyczka mogła potrwać ze trzy godziny i przez ten czas nic nie powinno zakłócić, snu rezerwowej załogi. Jeżeli coś się z nimi stanie, cała wyprawa przyda się psu na budę. Odłączył zasilanie wszystkich urządzeń statku i przyłączył do zasilacza komory anabiotycznej mocno już rozładowane akumulatory awaryjne. Sprawdził temperaturę w wannach, przejrzał wszystkie przyrządy kontr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin