Isaac Asimov - Powiew śmierci.pdf

(937 KB) Pobierz
Microsoft Word - Isaac Asimov - Ja, Robot.rtf
ISAAC ASIMOV Powiew śmierci
Tłumaczył
TADEUSZ ŹBIKOWSKI
CZYTELNIK • WARSZAWA • 1971
Tytuł oryginału angielskiego
A WHIFF OF DEATH
Okładkę projektował
PRZEMYSŁAW BYTOŃSKI
Copyright © 1958 by Isaac Asimoy
Rozdział l
Śmierć przebywa w laboratorium chemicznym, a wraz
z nią milion ludzi, wcale na to nie zwracających uwagi.
Zapominają, Ŝe znajduje się wśród nich.
JednakŜe Louis Brade, adiunkt wydziału chemii, wie-
dział, Ŝe nigdy nie zapomni tego drobnego faktu. Siedział
w zagraconym laboratorium studenckim, zatopiony w głę-
bokim fotelu, a wraz z nim Śmierć, której obecności był
w pełni świadom. Teraz, gdy policja opuściła budynek
uczelni, a korytarze ponownie opustoszały, jeszcze wy-
raźniej zdawał sobie sprawę z tego, co zaszło. Szczególnie
teraz, gdy usunięto z laboratorium namacalny ' dowód
Śmierci — ciało Raifa.
Śmierć jednak nadal przebywała w laboratorium, lecz
jego nie dotknęła.
Brade zdjął okulary i przetarł je powoli czystą chustecz-
ką, którą tylko w tym celu nosił przy sobie, po czym za-
trzymał wzrok na dwóch odbiciach swej twarzy w soczew-
kach. Twarz jego w obu soczewkach na skutek wypukłości
szkieł została mocno poszerzona i choć naprawdę szczupła,
wyglądała na pełną, a szerokie, o cienkich wargach usta
były jeszcze szersze.
Nie widać Ŝadnych wyraźniejszych śladów — zastana-
wiał się. Włosy miał równie ciemne jak przed trzema go-
dzinami, a delikatne zmarszczki koło oczu (jak przystało
w wieku czterdziestu dwu lat) wcale nie rysowały się moc-
niej niŜ przedtem.
Chyba nie moŜna tak blisko obcować ze Śmiercią, Ŝeby
nie pozostawiła Ŝadnych śladów?
ZałoŜył znów okulary i jeszcze raz rozejrzał się po labo-
ratorium. Ale właściwie dlaczego to trochę bliŜsze niŜ
zwykle spotkanie ze Śmiercią miałoby zostawić na nim
jakiś ślad? Ostatecznie spotykał się z nią codziennie, co
chwila, gdziekolwiek się ruszył.
Spójrzcie na Nią. Siedzi tam w, co drugiej spośród.stło-
czonych na pólkach brązowych buteleczek, zawierających
róŜne odczynniki. KaŜdą z tych butelek ze Śmiercią zaopa-
trzono w wyraźną etykietkę, kaŜdą wypełniono pięknymi,
czystymi kryształkami w rozmaitych ilościach. Większość
z nich wygląda jak sól.
Sól, oczywiście, teŜ moŜe zabić. Jeśli zje się jej duŜo,
moŜe. spowodować śmierć. Jednak większość kryształków
przechowywanych w tych butelkach wykonałaby to zada-
nie znacznie szybciej. Niektóre zdołałyby .dokonać tego
w ciągu minuty lub, przy odpowiedniej dawce, w jeszcze
krótszym czasie. ^
Szybko, wolno, boleśnie lub bezboleśnie; kaŜdy z tych
proszków to potęŜne lekarstwo na ziemską niedolę, a po
ich przełknięciu powrót do Ŝycia byłby juŜ ntemoŜli-
wy.
Brade westchnął. Dla nieświadomych, którzy by się na
nie natknęli, mogły równie dobrze wydawać się sfolą. Prze
sypywano je do waŜenia na arkusiki papieru, przelewam
do kolb, rozpuszczano w wodzie, rozsypywano lub róŜ
lew.ano na blatach stołów, laboratoryjnych, a następna
beztrosko zgarniano lub wycierano papierowym ręczn
"kiem.
2
Wszystkie te krople i okruchy Śmierci usuwano na bok,
aby zrobić miejsce dla, powiedzmy, kanapki Ŝ szynką. A do
zlewki, która ostatnio zawierała kwas siarkowy, wlewano
potem na przykład sok pomarańczowy.
Na półkach znajdował się octan ołowiu, zwany ołowia-
nym cukrem, poniewaŜ miał słodki smak, gdy zabijał.-
Znajdował się tam teŜ azotan baru, siarczan miedzi, dwu-
chromian sodu i dziesiątki innych, z których kaŜdy niesie
z sobą śmierć.
Był takŜe, naturalnie, cyjanek potasu. Brade spodziewał
się, Ŝe policja go zabierze, ale spojrzeli tylko z daleka i po-
zostawili buteleczkę zawierającą chyba z pół funta
Śmierci.
W szafkach pod stołem laboratoryjnym stały pięcioli-
trowe butle z silnymi kwasami, włącznie z kwasem siar-
kowym, który mógł; oślepić,, gdy prysnął do oczu,, lub zo-
stawić bliznę na twarzy. W jednym rogu stały butle ze
spręŜonym gazem^jedne wysokie na kilkadziesiąt centy-
metrów, inne wielkości dorosłego człowieka. KaŜda z nich
mogła nagle wybuchnąć lub otruć w razie niezachowania
środków ostroŜności.
Śmierć gwałtowna czy niespodziewana, przez usta lub
przez nos, albo- zbliŜająca się stopniowo, latami, powodo-
wana na przykład kroplami rtęci, które z pewnością za-
skrzyłyby się złowieszczym blaskiem w szparach podłogi
lub zakamarkach pokoju, gdyby usunięto nagromadzony
kurz.
Gdzie spojrzeć, tam czaiła się śmierć, i nikt się tym nie
przejmował. I tu, co jakiś czas, jak na przykład teraz, je-
den z tych, którzy z nią siedzieli, juŜ się nie podnosił.
Przed trzema godzinami Brade wszedł do studenckiego
laboratorium. Przeprowadzana przez niego reakcja utle-
niania przebiegała szybko i świeŜa butla z nowym tlenem,
którą przed chwilą przesunięto na swoje miejsce, prze-
puszczała powoli tlen do urządzenia reakcyjnego.. Nastawił
je na cals noc; miał jeszcze jedną drobną rzecz do wykona-
nia, po czym zamierzał powrócić do domu, gdzie miał się
spotkać o godzinie piątej z Kapem Ansonem.
Jak później wyjaśnił, zwykle przed wyjściem do domu
zaglądał do tych studentów, którzy jeszcze pracowali
3
w laboratoriach, by im powiedzieć do widzenia. Ponadto,
chciał poŜyczyć trochę wzorcowego dziesięciomolowego
kwasu solnego, a jak wszyscy wiedzieli, najstaranniej stan-
daryzowane odczynniki w całym budynku miał właśnie
Raif Neufeld.
Znalazł Raifa Neufelda leŜącego na steatytowej po-
wierzchni pod wyciągiem; twarzy jego nie było widać.
Brade zmarszczył brwi. Jak na tak pilnego studenta —
a do takich zaliczał się Neufeld — była to poza niezwykła.
Sumienny młody chemik, przeprowadzając doświadczenie
pod wyciągiem, opuszczał między sobą a wrzącymi chemi-
kaliami ruchome okienko z zabezpieczającym szkłem. Łat-
wo zapalne, szkodliwe opary utrzymywane były wewnątrz
zamkniętej przestrzeni pod wyciągiem, skąd następnie za
pomocą wentylatora ulatywały przez otwór wylotowy na
dachu. " jjt
Nikt by się nie spodziewał, Ŝe moŜe ujrzeć owo okienko f
podniesione, a wewnątrz spoczywającą na łokciu głowę jł^
chemika przeprowadzającego doświadczenie, i
Brade zawołał „Raif", a nie podejrzewając niczego pod-
szedł do studenta lekko i bezszelestnie po wyłoŜonej kor-
kiem podłodze, której powierzchnia miała chronić upuszg
czone naczynia od stłuczenia. Pod dotknięciem jego ręki
ciało Neufelda osunęło się sztywno: Z nagłą energią, wy-
wołaną chyba strachem, Brade odwrócił głowę studenta
twarzą do góry. Krótko przycięte blond włosy opadały na
czoło, a oczy Neufelda przywitały go szklanym spojrze-
niem spod na pół przymkniętych powiek.
Czym tak bardzo róŜni się twarz zmarłego człowieka od
twarzy śpiącego lub pijanego?
To była śmierć. Brade stwierdził brak pulsu u Raifa
Neufelda oraz wyraźne oziębienie ciała, a wyczulonym
nosem chemika uchwycił unoszący się nikły zapach mig-
dałów.
Zrobiło mu się sucho w gardle, przełknął więc ślinę
i zatelefonował do Szkoły Medycznej znajdującej się trzy
ulice dalej, przy czym starał się nadać swemu głosowi jak
najbardziej normalne brzmienie. Poprosił o doktora Shul-
tera, którego znał, i wkrótce go z nim połączono. Nastę-
pnie zatelefonował na policję.
4
Z kolei zadzwonił do kierownika wydziału, ale profesor
Arthur Littieby, jak się okazało, wyszedł juŜ z uczelni i nie
było go od lunchu. Powiedział więc s.efoetarce Littleby'ego
urzędowo, co stwierdził i co w związku z tym zrobił, oraz
prosił ją, by na razie nie nadawała tym wieściom rozgło-
su.
Następnie przeszedhdo swojego własnego laboratorium,
zamknął dopływ tleni* i otworzył reaktor, aby usunąć na-
grzaną osłonę. Wstrzyma teraz tę reakcję. Nie ma ona
w tej chwili Ŝadnego znaczenia. Spojrzał na manometry
wysokiej butli z tlenem, ale właściwie nic nie widział i bez-
skutecznie usiłował się skupić.
W końcu, czując otaczającą go dokoła ciszę wypełnioną
pustką, wrócił do laboratorium zmarłego studenta, spraw-
dził, czy drzwi są zamknięte i usiadł czekając razem ze
Śmiercią.
Doktor Ivan Shulter ze Szkoły Medycznej zapukał cicho
do drzwi. Brade wpuścił go do środka. Oględziny zmarłego
nie zabrały Shulterowi duŜo czasu.
— Nie Ŝyje juŜ od kilku godzin. Cyjanek — oznajmił;
Brade pokiwał głową. — Przypuszczałem, Ŝe to cyja-
nek. ,
Shulter odgarnął z czoła siwe włosy, odsłaniając niemal
całą, bardzo gładką twarz, która aŜ błyszczała od potu. —
No cóŜ, ta historia narobi sporo hałasu — powiedział.
— Czy pan go zna... znał? — zapytał Brade.
—, Poznałem go kiedyś. Miał zwyczaj wypoŜyczać ksiąŜ-
ki z naszej medycznej biblioteki, ale ich nie zwracał. Mu-i,
siałem wysiać do niego cały sztab bibliotekarek, Ŝeby
odebrać ksiąŜkę, która właśnie była mi potrzebna. A wo'-
bec jednej z bibliotekarek był tak niegrzeczny, Ŝe aŜ się
popłakała. Ale 'wydaje rni się, Ŝe teraz nie ma to juŜ Ŝa-
dnego znaczenia.
Powiedziawszy to wyszedł.
Lekarz przybyły z ekipą policyjną potwierdził rozpozna-^
nie, zapisał kilka uwag w notesie i zniknął. Zrobiono zdję-
cia denata z trzech stron, a następnie doczesne szczątki
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin