Francis Durbridge - Moja żona Melissa.doc

(602 KB) Pobierz

W SERII POWIEŚCI

Francisa Durbridge'a:

JAK BŁYSKAWICA

TEN DRUGI

NIEZNAJOMA

UMARŁY DLA ŚWIATA

JAGUAR I LALKA

in

Przekład: KAZIMIERZ PIOTROWSKI

CAT

TORUŃ

Tytuł oryginału: MY WIFE MELISSA

 

Moja żona Melisa

 

Copyright © 1967 by Francis Durbridge Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 2005 Copyright © for the Polish translation by Fundacja Pomocy Dzieciom z Chorobą

Nowotworową, Warszawa 2000

Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA SOBECKA

Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK

Korekta:

MAGDALENA MARSZAŁEK

Skład i łamanie:

KUP „BORGIS" Toruń, tel. (56) 654-82-04

ISBN 83-7470-008-4

W/l

Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17.

Toruń 2005. Wydanie II. Ark. wyd. 7,5; ark. druk. 8,5.

Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o.

ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.

W dniu śmierci Melissy wróciłem wieczorem do domu z Fleet Street w bardzo podłym humorze. Nie dostałem pracy, o którą się starałem w pewnym dzienniku. Wiedziałem, że Melissa wpadnie w gniew, jak się o tym dowie, co z kolei wywoła u mnie wyrzuty sumienia, i pew­nie dlatego, zanim przekręciłem klucz w zatrzasku drzwi od frontu, już byłem gotów jej się sprzeciwiać.

Pudło z kapeluszem nie poprawiło sytuacji. Wpadło mi w oko, le­dwie wszedłem do hallu. Była to przedziwna rzecz w złote i szkarłat­ne paski, przewiązana jedwabną kokardą nadnaturalnej wielkości. Oczywiście kartkę z ceną usunięto, niemniej z bólem w sercu odliczy­łem znów dwadzieścia gwinei od niezbyt różowo przedstawiającego się salda naszego wspólnego konta w banku. Melissa miała słabość do nowych kapeluszy. Czasem wydawało mi się, że im dłużej jestem w pracy, tym bardziej wymyślne kapelusze kupuje moja żona, choć Bóg raczy wiedzieć, co z nimi robi — prawie ich nie nosi. „Ile w tobie dowcipu, ukochanie moje — powiada poeta — o tym mi mówią twe rozliczne stroje". Oto cała Melissa, ukochanie moje. Szafy pełne ko­sztownych strojów i zupełny brak troski o to, skąd weźmiemy pienią­dze na uregulowanie rachunków. Przechodząc przez hall, usłyszałem jej śpiewny głos. Było w nim ukryte żądło.

-  To ty, Guy? Spóźniłeś się.

-  Na co się spóźniłem?

-  Na przyjęcie u Dona. Nie powiesz mi chyba, że zapomniałeś. Zapomniałem. Zaldąłem pod nosem i wszedłem do sypialni. Byli

tam Paula i Felix Hepburnowie. Paula trzymała w ręce szklankę z whi­sky. Wesoło podniosła ją w moją stronę z tym swoim zaraźliwym uśmiechem. Zdobyłem się na mały uśmiech. Lubię ją, ale właśnie te-

go wieczoru mogłem się obyć bez Hepburnów. Felix zajęty był akurat zapinaniem błyskawicznego zamka koktajlowej sukni Melissy.

—  Siemasz, Guy — powiedział. — Przyłapałeś mnie, jak zdzie­ram suknię z kuszących pleców twej żony.

Znów wysiliłem się na blady uśmiech. Felixa też lubię. Dość tępa głowa, ale znamy się od dawna i przy nim doznaję ulgi po kontaktach z zaprzyjaźnionymi intelektualistami.

-  Guy! Może jednak byś się przebrał — cierpkim tonem odezwa­ła się Melissa. — Spóźnimy się do Dona. Przecież wiesz, dzisiaj są je­go urodziny.

—  Rzeczywiście? To ile lat skończył? Szesnaście?

—  Niegrzeczny jesteś — stwierdziła Paula.

Nie przepadam za Donem Page'em. Jako dzieci — jeśli jesteśmy chłopcami — spędzamy wiele czasu na jawie i we śnie za kierownicą czerwonego wozu wyścigowego (poruszanego za pomocą pedałów) i obijamy się na zakrętach w ogrodzie za domem lub na rogach ulicy. Nieco później, po okresie pokwitania, robimy to samo, tylko tym ra­zem siedzi obok nas fantastyczna blondynka, a wóz ma napęd mecha­niczny. A potem jesteśmy dorośli. Wszyscy, z wyjątkiem takich jak Don Page. On nadal to robi, mimo poważnej katastrofy na wyścigach w Le Mans, rok czy dwa lata temu.

Felix był dziś nadspodziewanie bystry i zauważył nutę ironii w moim głosie.

—  Mylisz się — powiedział. — Don ma nie więcej jak dwadzie­ścia sześć lat, prawda, Melisso? Przecież, jak zdobył odznakę Stirlin-ga Mossa, miał zaledwie dwadzieścia jeden. Jest najmłodszym i naj­szybszym...

-  Don Page może być najmłodszym, najszybszym i najprzystoj­niejszym mężczyzną pod słońcem — przerwałem mu — ale tak się składa, że nie mógłbym dzisiaj znieść widoku jego nieskazitelnego profilu za tym ogromnym barem. Przekaż mu głębokie ukłony ode mnie i powiedz, że okropnie mnie boli głowa, co zresztą jest praw-dą.

-  Biedny Guy, rzeczywiście wyglądasz fatalnie — rzekła Paula ze szczerym współczuciem. — Przyniosę ci whisky.

Wyszła z sypialni i ku mojemu zdumieniu Felix taktownie poczła­pał za nią. Nie bardzo wiem, dlaczego określiłem to: poczłapał. Nie

jest taki stary. Niedawno skończył czterdzieści lat. Ale pociąga noga­mi, podczas gdy Paula, nie wiadomo o ile starsza od niego (Melissa twierdzi, że o dziesięć lat), promieniuje wiosenną radością.

Dość na tym, że zostawili mnie sam na sam z Melissą, co natural­nie było sygnałem do chaotycznej sprzeczki, jakie miewaliśmy aż na­zbyt często. Już nie pamiętam, co powiedziałem. Miałem nieczyste sumienie, bo po południu nie przyjąłem zaofiarowanej mi pracy, wo­bec czego instynktownie zaatakowałem pierwszy: nowy kapelusz, jej rozrzutność w ogóle, szwendanie się z jednego przyjęcia na drugie, i tak dalej. Odparowała, że przypominam niedźwiedzia z bolącą gło­wą, że tylko przez niedorzeczną próżność wyobrażam sobie, że pisa­niem powieści coś zarobię i że w końcu pokonany znów przyjmę po­sadę na Fleet Street.

Drzwi do sypialni były otwarte, Felix i Paula pewnie nas słyszeli, ale burza szybko przeleciała i doszliśmy do porozumienia. Melissa zgodziła się iść na przyjęcie beze mnie i usprawiedliwić moją nieobec­ność.

—  A masz prezent dla jubilata? — spytałem, udając, że humor mi się poprawił. Dołączyliśmy do Hepburnów.

—  Kupiłam mu eleganckie rękawiczki, zamszowe, strasznie dro­gie... gdzież, u licha, je posiałam? — odparła roztargniona Melissa.

Zaczęła się pogoń za rękawiczkami. Takie szaleństwo wybucha zawsze, gdy Melissa coś zapodzieje, co się zdarza mniej więcej dwa­dzieścia razy na tydzień. W końcu rękawiczki się znalazły. Owinięte w bibułkę, były schowane za jej czarną torebką na pudle z kapelu­szem w hallu.

- Co powiesz o tych rękawiczkach? Będą pasowały?

Odparłem, że chyba tak, zachichotała, cmoknęła mnie w policzek, po czym gorączkowo poinformowała, co znajduje się w lodówce na kolację, i wszyscy troje wyszli. Patrząc przez okno salonu, jak na dole wychodzą na ulicę, zauważyłem, że moja roztargniona żona nie wzię­ła płaszcza. Ale futro Pauli, z czarnych perskich jagniąt, było tak ob­szerne, że obie mogły się nim okryć. Rura wydechowa rozklekotane­go austina Felixa zaczęła strzelać — odjechali. W hallu ujrzałem je­szcze jeden dowód na to, że Melissa jest szaloną kobietą. Zapomniała wziąć torebkę, która wciąż leżała na pudle z kapeluszami. Wzruszy­łem ramionami i wszedłem do salonu.

Przeciągnąłem się jak kot i głęboko odetchnąłem. Wieczór należał do mnie. Przede mną rozciągała się perspektywa długich godzin ni­czym niezmąconego skupienia. Nigdzie mi się tak dobrze nie pracuje, może z wyjątkiem naszego domku nad morzem, w Lenton.

Zwlekając z wkręceniem czystego arkusza w maszynę do pisania i rozpoczęciem nowego rozdziału powieści, przez chwilę wprost pła­wiłem się w ciszy, po czym nader starannie przyrządziłem sobie whi­sky, zapaliłem papierosa i siadłem. Po chwili wpadł mi w oko adapter. Na ramieniu tylko jedna płyta czekała, by automatycznie zsunąć się na tarczę i zalać pokój dziwną, subtelną i aż nadto dobrze mi znaną melodią, która zaczyna się od głośnego brzdąkania gitary wybijającej główny motyw. Jest to muzyka nowoczesna, z biglem, wykonana (jak mi powiedziano) głównie na organach Hammonda. Płyta ma jakiś tam tytuł, aleja nazywam ją „melodią Melissy", bo żona grają dzień i noc. Melodia ta straszy w całym domu i jeżeli ktoś wreszcie kupi na­sze mieszkanie, przysięgam, że będzie musiał przejąć tę przeklętą pły­tę jako nieodłączną przynależność.

Po chwili podszedłem do konsoli, odłożyłem na bok „melodię Me­lissy", wybrałem cykl kojących koncertów fortepianowych Mozarta, ściszyłem głos adaptera i usadowiłem się przy maszynie.

Nowy rozdział dobrze poszedł. Strona po stronie spływały z ma­szyny i była to solidna robota. Gdy zadzwonił telefon, byłem zdziwio­ny, że czas tak szybko leci. Mały zegarek stojący na biurku obok tele­fonu wskazywał za dwadzieścia jedenastą. Pogrążony w pracy, nie od razu uświadomiłem sobie, że to Melissa telefonuje do mnie. Odnio­słem wrażenie, że dobrze się bawi. Na przyjęciach zawsze jest w świetnym nastroju.

—  Jak idzie, kochanie?

—  Co?

-  Książka, głuptasie — roześmiała się.

-  Dość dobrze. A co tam u ciebie?

-  Słuchaj, jestem u Dona, poznałam szalenie interesującego człowieka, nazywa się Walter Starr. Pewnie o nim słyszałeś, to...

-  Walter Starr! Naturalnie, słyszałem o nim, a jakże! Pół Picca-dilły należy do niego, a drugą połowę chce zburzyć.

-  Posłuchaj, kochanie. Mówiłam z nim o tobie, ogromnie się za­interesował i teraz chce się z tobą zobaczyć...

-  Jak to... zaraz? — Nie chciałem, by to zabrzmiało opryskliwie.

-  Tak. Zaprosił nas, jakieś sześć osób, do siebie. Powiedziałam, że ty też się tam zjawisz.

—  Ale niby z jakiego powodu taki Starr chce mnie poznać?

—  Mówi, że zamierza kupić jakieś pismo i chciałby się zoriento­wać, co... och, mój złoty, nie marudź. Zapisz sobie adres.

Podała mi ten adres. Mieszkał przy Clinton Mews, niedaleko Re-gent's Park. Nigdy nie słyszałem o tej uliczce, ale Melissa była w tak szampańskim humorze, że nie dopuściła mnie do słowa.

-  Roxford House, Clinton Mews? — powtórzyłem.

-  Takjest, kochanie. Wyjedziemy stąd za jakieś dwadzieścia mi­nut. Do widzenia. Och, Guy! Byłabym zapomniała... Zostawiłam w domu torebkę.

-  Tak, wiem. Leży w hallu na pudle z kapeluszem. Zauważyłem ją zaraz po twoim wyjściu.

-  Przywieź ją, kochanie. A teraz pa!

Trochę mnie irytowało, że muszę oderwać się od pracy, ale chyba mogło mi to wyjść na dobre, bo byłem już zbyt zmęczony, żeby pisać do rzeczy. A poza tym wiedziałem, że Melissa zmyłaby mi głowę, gdy­bym zignorował propozycję, jakiej należało oczekiwać od Waltera Starra. Nakryłem maszynę, włożyłem marynarkę, znalazłem krawat, po czym zastanowiłem się, czyby się szybko nie ogolić. Powiedziałem sobie jednak: do diabła z panem Walterem Rekinem Starrem. Niech mnie polubi nie ogolonego albo niechże facet robi sobie pismo bez mojej pomocy. Wziąłem z sypialni płaszcz i kapelusz, namacałem w kieszeniach portfel i kluczyki od samochodu i wyszedłem do hallu po torebkę Melissy.

Wszystko jakoś szło. Z jednym wyjątkiem — nie było w hallu to­rebki.

Stałem przez chwilę, patrząc na stolik, na którym leżała przedtem torebka na czerwono-złotym pudle. Ale pudło z kapeluszem też znik-nęło. Byłem tak pewny, że właśnie tutaj Melissa położyła pudło i to­rebkę, iż ledwo zmusiłem się do poszukiwań w mieszkaniu. Niestety, nic to nie dało.

Zagadkę niewątpliwie można było wyjaśnić w jakiś bardzo prosty sposób. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła jedenasta. Na pewno Wielki Starr był skłonny zainteresować się moją osobą w ściśle ogra-

niczonym czasie. Wyszedłem na ulicę i pojechałem samochodem w stronę Regent's Park.

Na dość kiepskim planie miasta, jaki miałem w hillmanie, nie by­ło Clinton Mews. Kręciłem się koło południowych wejść do parku. Szczęśliwym trafem zobaczyłem policjanta szybko wchodzącego przez bramę. Zawróciłem i wjechałem do parku w ślad za nim.

Był to młody chłopak, niezbyt rozgarnięty. Tak mi się przynaj­mniej zrazu wydało. Potem zdałem sobie sprawę, że interesuje go tyl­ko jakiś wypadek, który zdarzył się na pobliskiej skarpie. Zobaczyłem gromadkę uwijających się mundurowych i usłyszałem z dala sygnał karetki pogotowia. Zapytałem policjanta, czy mógłby wskazać mi dro­gę do Roxford House przy Clinton Mews, ale nie mogliśmy się doga­dać. Tęgi facet w jasnym płaszczu nieprzemakalnym szedł w naszą stronę. Zobaczył mnie, zawahał się i podszedł do samochodu.

Policjant zwrócił się do niego per „panie inspektorze" i spytał, czy wie, gdzie jest Roxford House. Ten inspektor coś odpowiedział, ale nie słuchałem. Utkwiłem wzrok w futrze, które przewiesił przez rękę. Za­uważył to.

-  Czy pan poznaje to futro? — spytał mnie obcesowo niskim gło­sem z lekkim szkockim akcentem.

Odpowiedziałem, że chyba tak.

Podniósł futro, bym mógł dobrze się przyjrzeć. Były to czarne per­skie jagnięta, tak obszerne, że mogły się nimi okryć dwie kobiety.

-  Chciałbym sprawdzić, czy na wewnętrznej stronie klapy tego futra jest mała maskotka — powiedziałem.

Obejrzał klapy.

-  Rzeczywiście, jest.

—  Czerwona biedronka?

—  Właśnie.

—  W takim razie to futro należy do mojej znajomej, Pauli Hep-burn. Stale nosi tę maskotkę. Mówi, że przynosi jej szczęście.

Inspektor przyjrzał mi się uważnie.

-  Niestety, maskotka dzisiaj zawiodła, proszę pana. Pani Hep-burn została uduszona na szczycie tej skarpy dzisiaj, późnym wieczo­rem. Będę musiał prosić, żeby pan zechciał podejść tam ze mną i roz­poznać zwłoki, jeśli pan nie ma nic przeciw temu.

10

Odrętwiały z wrażenia wygramoliłem się z samochodu i poszed­łem za inspektorem. Po drodze spytał mnie, kiedy ostatni raz widzia­łem Paulę Hepburn. Powiedziałem o przyjęciu u Dona, mruknął coś w odpowiedzi. Podeszliśmy do karetki pogotowia. Dwaj mężczyźni w ciemnych mundurach ostrożnie schodzili ze skarpy z noszami, na których leżały zwłoki nakryte kocem.

Gdy mijali inspektora, dał irń znak, by przystanęli. Delikatnie ścią­gnął koc z głowy.

-  Czy to jest Paula Hepburn?

Świat w moich oczach zrobił wolno pół obrotu. Ogarnęły mnie mdłości. Nie widziałem już, jak wkładali Melissę do karetki.

Ktoś musiał mnie odwieźć do domu, dać środek uspokajający i ułożyć w łóżku jak dziecko. Raczej się nie dowiem, kto to zrobił, głupio mi było dopytywać. Na pewno nie Cameron, tęgi inspektor szkockiego pochodzenia. Z miejsca, gdzie popełniono morderstwo, pojechał pro­sto do mieszkania Dona Page'a — powiedział mi to, kiedy przyszedł następnego dnia rano. Jego łagodny głos odwracał uwagę od gru­bych, niemal odpychających rysów twarzy. Przypominał dobrodu­sznego morsa w schludnym ciemnym garniturze.

-  Skąd pan wczoraj wiedział, gdzie znaleźć Paulę Hepburn? -spytałem jeszcze nie całkiem rozbudzony. Siedziałem naprzeciw nie­go przy dzbanku kawy.

-  Pan mi powiedział.

-  Ja? Kiedy?

-  Jak szliśmy do karetki pogotowia. Powiedział pan, że Hepbur-nowie wzięli pańską żonę na urodzinowe przyjęcie u pana Donalda Page'a. Nietrudno jest dowiedzieć się, gdzie mieszka taki sławny czło­wiek. Pojechałem tam natychmiast z tej prostej przyczyny, że chcia­łem się dowiedzieć, dlaczego pańska żona w chwili morderstwa mia­ła na sobie futro pani Hepburn.

— A dlaczego?

-  Pan nie może mi tego wyjaśnić?

-  Nie, panie inspektorze. Jak już mówiłem, Melissa bardzo się śpieszyła i zapomniała płaszcza i torebki. Potem już jej nie widziałem, aż do... aż do...

-  No tak, torebka. Zaraz do niej wrócimy. Kiedy wczoraj w mie­szkaniu Page'a rozmawiałem z państwem Hepburn, powiedzieli, że pańska żona zgodziła się pożyczyć futro od pani Hepburn, ale gdy się okazało, że zapomniała także torebki, postanowiła wrócić po nią do domu. Hepburnowie chcieli wrócić z pańską żoną, ale byli już spóźnieni na przyjęcie; pani Foster, pańska żona, nie chciała o tym słyszeć i uparła się, że wróci taksówką. Noc była chłodna — pani Hep­burn pożyczyła jej futro.

-  Rozumiem. Sprawa futra się wyjaśniła.

-  Została torebka.

-  Tego nie umiem wyjaśnić. Kiedy żona zatelefonowała, odpo­wiedziałem bez namysłu, że torebka leży w hallu, na pudle z kapelu­szem. Nie miałem cienia wątpliwości, że tam jest. Może pan sobie wy­obrazić moje zdumienie, gdy się okazało, że zniknęła.

-  Tak — przyznał inspektor nieco oschle. — Która to była godzi­na, panie Foster?

-  Za dwadzieścia jedenasta. Pamiętam, że spojrzałem na zega­rek stojący na biurku, przy którym pisałem, i byłem zdziwiony, że trzy godziny tak szybko przeleciały.

-  A w ciągu tych trzech godzin, z grubsza od za dwadzieścia ósma do za dwadzieścia jedenasta, powiada pan, że nie wychodził z mieszkania.

-  Z wszelką pewnością nie wychodziłem.

-  I nikt pana nie odwiedził?

-  Absolutnie nikt.

-  To bardzo ważne — nalegał Cameron. — Może zapomniał pan, że jakiś przypadkowy gość wstąpił na chwilę...

Potrząsnąłem głową.

-  Nikt do mnie nie wstąpił. Cały wieczór byłem sam. Cameron prześwidrował mnie spojrzeniem. Już mi nie przypomi­nał życzliwego morsa. Nastąpiła długa chwila żenującego milczenia. Nalałem znowu kawy.

Jeżeli dotąd opowiadałem o tym spotkaniu w sposób chłodny i rzeczowy... jeżeli z osobliwą naiwnością nie zdawałem sobie sprawy, że się znajduję w krzyżowym ogniu pytań zadawanych przez biegłego w swym fachu inspektora z wydziału kryminalnego, to mogę tylko za­pewnić, że tak rzeczywiście było. Po prostu znajdowałem się w stanie

12

przewlekłego szoku. Przerażająca świadomość, że Melissa nie żyje, je­szcze nie przeniknęła przez mgłę odrętwienia. Okrutna nowina miała dojść do mnie niebawem, ale na razie, wciąż oszołomiony snem, od­powiadałem na pytania Camerona, jakby był nieszkodliwym wysłan­nikiem jakiejś firmy sondującym opinie klientów. Dopiero w miarę pytań, kiedy jego głos i zachowanie nabierały surowości, a spojrzenie stawało się coraz bardziej przenikliwe, zacząłem powoli zdawać sobie sprawę, że inspektor nieubłaganie zmierza do celu. Do wyraźnego ce­lu, bardzo dla mnie nieprzyjemnego.

Wypił kawę do dna, wyjął notes i poprosił, żebym dokładnie po­wtórzył, co powiedziała Melissa przez telefon za dwadzieścia jedena­sta. Mówiłem już dwa razy, powtórzyłem jeszcze raz. Zapisał, słowo po słowie.

-  Wtedy nie miał pan wątpliwości, że telefonuje pańska żona? Musiałem zrobić głupią minę.

-  Oczywiście! To była ona. Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi?

-  Czy żona stale mówiła do pana „mój złoty"?

—  Tak mówiła.

-  A głos... i śmiech... nie wzbudziły najmniejszych wątpliwości?

-  Jak mi Bóg miły — nie. Ma... miała melodyjny, dźwięczny głos, a jej śmiech też mi jest dobrze znany.

-  Jeżeli była to pańska żona... dlaczego wprowadziła pana w błąd co do kilku rzeczy?

-  Na przykład?

-  Na przykład, twierdziła, że mówi z mieszkania Page'a.

-  Bo tak było.

—  Nie, proszę pana. Wcale tam nie była. Wszyscy świadkowie, którzy byli na przyjęciu, zgodnie zeznają, że się tam w ogóle nie po­kazała. Wysiadła z samochodu Hepburnów, by wziąć taksówkę, i do chwili, gdy znaleziono ją uduszoną w parku, nikt jej nie widział.

Osłupiały, potrząsnąłem głową. Nic z tego nie rozumiałem. Zapa­liłem papierosa. Inspektor mówił dalej.

-  Hepburnowie, rzecz jasna, zaniepokoili się, gdy nie zjawiła się na przyjęciu, i zadzwonili do pana około wpół do dziesiątej.

-  Diabła tam! — odparłem z oburzeniem. — Przez cały wieczór nie wychodziłem z domu i dzwoniła tylko Melissa.

    _______

 

Inspektor spokojnie skinął głową.

-  To możliwe. Zdaje się, że pański telefon się zepsuł. Pan Hep-burn słyszał tylko sygnał, ale nikt nie podnosił słuchawki. Powiada, że oboje doszli do wniosku, że nie ma się czym martwić, bo pańska żona na pewno wróciła do domu po torebkę, pogodziła się z panem po nie­porozumieniu, do jakiego doszło przed jej wyjściem, i może namówi­ła pana, by ją zaprosił na drinka czy coś w tym rodzaju.

-  Bardzo to pięknie brzmi — wtrąciłem — tylko Melissa wcale nie wróciła do domu, a ja nigdzie nie wychodziłem.

Cameron chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się, zapalił papiero­sa i zaczął z innej beczki.

—  Wróćmy jeszcze do telefonu pańskiej żony. Nie tylko wprowa­dziła pana w błąd co do miejsca, z którego dzwoniła, ale wymyśliła je­szcze, że Walter Starr jest na przyjęciu. A fakty są inne: Page w ogóle nie zna Waltera Starra, Starr nie mieszka w pobliżu Regent's Park, a w tej chwili jest za granicą. Ma mieszkanie w Mayfair, wiejski dom koło Amersham, a sam jest teraz na wakacjach w Nassau.

Zaciągnąłem się głęboko papierosem i przez chwilę się zastana­wiałem.

—  Mówi pan o wprowadzeniu w błąd. Jest to uprzejma forma na określenie kłamstwa. Chce mi pan dać do zrozumienia, że Melissa za­dała sobie trud, by zadzwonić do mnie i naopowiadać kłamstw bez sensu. To bzdury. Dlaczego miałaby to zrobić? Nie była taka.

-  A jaka była, panie Foster?

—  Słucham pana?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin