Józef Wayssenhoff - ZA BŁĘKITAMI.doc

(203 KB) Pobierz

 

Weyssenhoff Józef

ZA BŁĘKITAMI

 

 

ROZDZIAŁ  I

 

Ogród spacerowy w Bernatowicach słynie z piękności drzew i z estetycznego ich układu. Założony został na początku stulecia, wówczas, kiedy księżna Izabella Czartoryska pisała swe „Myśli różne o sposobie zakładania ogrodów", rozpoczynając od cytaty z Pope'a. Wielkie samotne dęby, niespodziewany rozkład klombów, umiejętne połączenie odcieni zieloności, ruina „poważniona dębem starym", grupy drzew „przyzwoite na osłonienie monumentu lub pamiątki" — przypominają dzisiaj, po dziewięćdziesięciu latach, powabne myśli księżnej. I, choć kilka zaledwie olbrzymów pamięta może rozumny uśmiech tej pani, choć może niejeden „sadzący" skrzywił lub przerobił plan pierwotny, w postarzałych koronach wieje dotąd imię kobiety, której impuls cywilizacyjny czujemy jeszcze dzisiaj, przy schyłku wieku. „Księżna kuma" niechętnie doradzała sadzenie drzew zagranicznych, chwaląc stylem swym wdzięcznym i tkliwym piękności drzew polskich. Dodawała jednak, że gdyby kto chciał, „wolno mu będzie" sprowadzać gatunki zza granicy. Z tego pozwolenia skorzystał widocznie pan podkomorzy Okszyc, pradziad obecnego właściciela Bernatowic. W założonym przez niego parku, obok wielkiego bogactwa drzew krajowych, są i okazy rzadkie zamorskie. Każdy, kto

tu przyjeżdża, musi obowiązkowo obejrzeć tulipanowiec, salisburię i mimozy. W pobliżu dużego, półpiętrowego dworu z frontonem greckim, noszącym datę  i dewizę łacińską, wznosi się też ładna oranżeria.

Jest lipiec. Kończy się upalny dzień.

Pan Stanisław Okszyc siedzi sam na tarasie od strony ogrodu i trzyma w ręku książkę. Na ławce obok niego rozrzucony stos fotografii ze starożytnych rzeźb i budowli. Okszyc nie czyta, utkwił oczy w jedną grupę drzew, gdzie brzoza świeżą zielenią odcina się od ciemniejszych dębów i świerków. Słońce leży już tylko na wierzchnich gałęziach, pozostawiając niższe w błękitnym cieniu, a podszycie klombów prawie w mroku. Na niebie bardzo dalekim wierzchołki wzorują się nadzwyczaj czysto: można by policzyć szpilki na wyniosłych czubach modrzewi. Ponad rzeczką i bliżej, nad murawą, komary tańczą szalenie, plamiąc powietrze siateczką szarą — i nie większe od komarów jaskółki szybują pod niebem. To na pogodę.

Płyną zapachy kwitnących akacji ,i woń ziemi spoconej, już trochę sennej. Monotonny przyśpiewek komarów przerwie czasem ostre bzyknięcie, jak dźwięk zerwanej struny: to jeden z tancerzy odłączył się od kolumny i zapragnął krwi pana Stanisława. Okszyc wtedy macha niecierpliwie ręką, albo puszcza kłąb dymu z papierosa. Nie można czytać na tym tarasie, a jednak szkoda wracać do domu.

Zahuczy czasem spóźniony trzmiel, powracając z łupem do gniazda; woda szumi w zastawie; z pól dolatują pomieszane głosy ludzi i bydła — pogodne.

Okszyc odłożył okulary i przetarł zmęczone oczy. Jego twarz, młoda jeszcze, nie ma rumieńców; długi, cienki nos o nadmiernie wykrojonych nozdrzach porusza się nerwowym skrzywieniem. Ubranie wisi jakoś na panu Stanisławie. Niedobrze wygląda w tym roku,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

chociaż powraca z podróży na Wschód, która miała mu posłużyć.

Jest to oryginał i marzyciel. Zamożny, bardzo wykształcony, poważany ogólnie, nie żeni się jednak do trzydziestego piątego roku życia i nie bierze się do żadnej produkcyjnej pracy. Rządzi trochę majątkiem, bardzo mało, czyta za dużo i to o rzeczach najniepotrzebniejszych: o sztuce i archeologii. Brak mu, widać, ambicji.

Taką ma powszechnie opinię Stanisław Okszyc. Opinia ta jest oczywiście na pół powierzchowna i na pół fałszywa. Zadziwiono by się, gdyby wiedziano, o czym teraz myśli ten uczony bez ambicji.

Myśli, czy usłyszy wilgę. Lubi ten okrzyk rytmiczny ptaka, który wabi swą ukrytą między liśćmi towarzyszkę klasyczną inwokacją złożoną z trochejów.

A samiczka odpowiada zalotnie w tonie przedłużonego spondeju.

Pan Stanisław myśli prawie poważnie: — Jeżeli dzisiaj jeszcze usłyszę wilgę, to spotkam Ją nareszcie.

Ale już późno. Wilgi zwykle gwiżdżą około południa.

Rozległ się tętent konia z drugiej strony domu, od podjazdu. — Okszyc skrzywił się, bo nie lubił depesz i nieproszonych gości. Posłyszał zbliżający się przez pokoje chód mężczyzny w grubych butach, przez chwilę zgadywał, ale ujrzawszy we drzwiach tęgą postać Frania Wałeckiego, ucieszył się, bo mogło być gorzej.

Był to sąsiad i krewny Okszyca, rosły dwudziestoośmioletni chłopiec, ładnie ogorzały na twarzy, z której tym bardziej świeciły wesołe oczy i zdrowe zęby. Skończył podobno gimnazjum, służył w ułanach, obecnie zaś był już obywatelem, bo chociaż się jeszcze nie ożenił, dostał od rodziców folwark w sąsiedztwie Ber

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

natowic, przedstawiający raniej więcej jego schedę. Miał więc podstawę bytu i stanowiska. Przy tym, kobiety przepadały za nim, jak sam mówił.

Okszyc lubił Wareckiego za jego powierzchowność, tak dobrze zastosowaną do zajęć i pragnień, że stawała się estetyczną. Lubił też jego rozmowę płaską, ale dorzeczną i szczerą; widział w nim dobry typ młodego szlachcica, który w salonie był trochę parobkiem, ale za to w polu i na koniu — trochę panem. Traktował go przyjaźnie.

— Mój Stachu — rzekł Warecki zaraz po przywitaniu — przyjeżdżam do ciebie z wielką prośbą: pożycz mi ze dwieście rubli, które ci oddam po zbiorach, bom tak się wypłukał...

Okszyc dobył od razu dwieście rubli z pugilaresu, dał je i dopiero potem zapytał:

— A na cóż ci to potrzeba?

— O! zaraz na co? — zaśmiał się Franio, pokazując szeroki rząd zębów pod wyszczotkowanym w górę ciemnym wąsem — są chwile w życiu człowieka. Zresztą entre nous powiem ci, że spotkałem w Warszawie Fiutkę — wiesz? Fiutka, ta co była ze Zbarazkim? Ona ode mnie nic nie bierze, ale czasem muszę wystąpić z jaką owacją, niby zamiast kwiatów.

Okszyc słuchał, mrużąc oczy i puszczając dym z papierosa cienkim pasmem przez małe usta, które składał dziwacznie w ciup, marszcząc skórę naokoło. Przerwał Wareckiemu:

— Oj ty! — wiecznie włóczysz się za spódnicami.

— Cóż robić? Kiedy, mówię ci, jak zobaczę ładną kobietkę, zaraz mam do niej taką... jakby to? — sympatyjkę. Zaraz muszę dowiedzieć się, czy się uda? I zwykle uda się, tylko trzeba umieć. Zresztą znają się one, bestie, na mężczyznach. Jak który zacznie traktować od filozofii, od kurtuazji, od wielkich tam senty

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

mentów, to każda myśli: nudziarz, albo co gorszego. Ale jak się zabrać po przyjacielsku, a pomówić trochę ciepło, a poprosić — to, słowo daję, prawie każda uzna za stosowne nie być zbyt srogą.

Okszyc słuchał bez najmniejszego zapału, jednak z uwagą.

— Mówisz naturalnie o kokotkach? — zapytał Frania.

— Ee! — i mężatki są bardzo podobne. Nawet powiem ci, entre nous, ta mała Wahrfeld albo pani Doryna... ja ich tam nie kurmacheruję, bo to wiele zachodu i mało pożytku; ale gdybym tylko chciał — fiu, fiu.

— Wiesz, Franiu, że się tak o kobietach nie mówi. Spojrzał młodemu urwisowi głęboko w oczy, aż tamten zarumienił się i począł się wykręcać.

— Przecież ich nie obmawiam;' tylko tak mi się zdaje, sądząc po ich obejściu, a może się mylę?...

— Ja tych pań prawie nie znam — rzekł Okszyc — nie obchodzą mnie wcale; ale obchodzi mnie kobieta moja w każdej kobiecie.

Warecki spojrzał na Okszyca trochę jak na wariata, a pan Stanisław mówił, patrząc w dal ogrodu, jakby się zwracał do drzew, zwykłych jego rojeń powierników:

— Tak. Ja cenię w każdej kobiecie jej godność człowieczą. Nie ten pospolity „honor", ale godność kobiecą. Mogę szanować i taką kobietę, która oddała się mężczyźnie z prawdziwej miłości, chociażby na przykład uciekła od męża. Oczywiście — trzeba znać każdą taką historię, zanim się ją oceni. Ale to mnie po prostu boli, jeżeli kobieta, mająca w sobie pierwiastki piękna moralnego, kobieta zdolna do miłości, upada przez próżniactwo lub rozpustę. Ja wierzę w anioły niewieście, mieszkające nawet w pospolitych na pozór kobietach. Te anioły śpią w nich — i mężczyzna może je obudzić,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

albo zbezszczecić i zabić. I to mi jest wstrętne. Dlatego odłączam te brudne lub biedne wyrobnice miłości od kobiet, stojących wyżej w społecznej i moralnej hierarchii. I kiedy o tych ostatnich słyszą coś uwłaczającego, boli mnie to — powtarzam — bo i ja kocham kobietę, tylko inaczej, dla niej bardziej, niż dla siebie, a kocham ją może lepiej, niż wy.

Powstał i chudą swą, długą postać wyprostował. Oczy świeciły mu blaskiem trochę błędnym. Chociaż wypiękniał i coś duchowo rycerskiego było w jego postawie, Warecki zauważył po cichu, że „temu tak łatwo nie uda się z każdą", nawet gdyby jej „wygarnął tę przedmowę".

Zapytał o co innego:

— Może jesteś zaręczony?

— Tak — rzekł Okszyc, patrząc gdzieś w górę i w dal na ostatnie blaski słońca — jestem zaręczony od dawna, ale nie wiem, czy ją kiedy spotkam...

Franio coraz podejrzliwiej spoglądał na Okszyca i poszukał innego przedmiotu rozmowy.

— Co to czytasz? — zapytał.

Okszyc, jak pierwej zdawał się mówić nie do Wareckiego, tak i teraz nie śpieszył się z odpowiedzią. Zaczął ciągnąć nerwowo raz po raz dym z papierosa i zakaszlał ciężko.

— Po co ty palisz tyle, mój Stachu — rzekł Warecki, który, mimo różności usposobień, lubił i szanował Okszyca.

— Ha, przyzwyczaiłem się. Chodźmy do pokoju, bo trochę już chłodno.

Rzucili jeszcze okiem na dogasający dzień. Na niebie zachodnie łuny przejrzyste walczyły z gęstszym fioletem, który powoli wchłaniał je w siebie i nieznacznie stawał się nocnym błękitem. Nad domem, w zenicie, zaczęły drżeć białe gwiazdy.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Czy słyszałeś dzisiaj wilgi? — zapytał nagle Okszyc, bez związku z rozmową.

— Ojej! ile ich tam jest u mnie! A tobie na co ta zwierzyna?

— Na nic — lubię ich głos...

Zebrali fotografie z ławki i weszli do domu. Przy lampach powtórzył Warecki pytanie, wskazując na książkę:

— Co to czytasz?

— To jest coś nowego o muzeach ateńskich. Bardzo ciekawe są wykopane na Akropolis posągi kobiece. Jak ci się ta podoba? Patrz — rzekł, podając Wareckiemu dużą fotografię.

Franio popatrzył, pokręcił głową i odpowiedział:

— Cóż mi się ma podobać? ten długi nos nawet nie grecki, te ukośne oczy, ten głupi uśmiech? Albo ta koszula ułożona w fałdy, jak kolumna.

— To jest archaiczny typ attycki; a co do koszuli, dobrześ to powiedział; ten chiton wygląda, jak kolumna jońska. Ale ta nie dla ciebie — znajdę ci inną.

Przerzucił stos kartonów i wynalazł Wenerę Melijską, w doskonałej, nie retuszowanej fotografii Brauna.

— Cóż o tej powiesz?

— Jakże znowu sądzić o kobiecie, która nie ma rąk? Ale jest piękna — rzekł wpatrując się pilniej. — Trochę w stanie za gruba... a może i nie?... Kobiety bez ubrania rzadko bywają piękne, a tę by znowu ubrać po naszemu, wyglądałaby dziwnie. Jednak widać, że to nie byle kto... Nie ma co mówić — tęga baba!

Uśmiechnął się do niej inaczej niż wtedy, gdy mó

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wił o Fiutce; wpatrywał się dość długo, z pewnym nawet uszanowaniem.

Może to czynił trochę przez ustępstwo dla Okszyca, a może nawet na tę pierwotną duszę i nierozumiejące oczy podziałała powaga tej boskiej nagości.

Przeszli do sali jadalnej na kolację.

Okszyc był już rad z odwiedzin, bo lubił Wareckiego za jego serdeczną szczerość; Franio zaś dostał pieniędzy, dostał dobrego wina, rozgadał się i zaczął troszczyć się o zdrowie krewnego.

— Za dużo palisz, siedzisz ciągle w domu — to niedobrze, Stachu.;

— Czy niedobrze? — pytał pan Stanisław z pobłażliwym uśmiechem.

— Oczywiście. Wiesz co? chodźmy jutro na dubelty.

— Idźmy na dubelty.

— A pojutrze pojedźmy razem na imieniny pani Anny do Rzędzina. Będzie tam duży zjazd, mnóstwo panien do wyboru. Tylko jeżeli jesteś zaręczony?...

— E, gdzież tam! Mówiłem sobie tak. Może się z tobą wybiorę. Ja jeszcze lubię poznawać panny.

— Brawo, Stachu! — zawołał Franio. — Będzie tam jedna panna z Podola. Mówię ci: rzęsy takie — (pokazał długość pół palca) — wysmukła, śliczna dziewczyna — a łydki!...

Pocałował palce z rozrzewnieniem.

— Ech, mój Franiu, jak ty znowu gadasz?

— No cóż? widziałem, jak wsiadała na konia. Czegóż nie mam patrzeć? Albo dlaczego ona nie ma mieć pięknych łydek?

— Już dobrze. Jak się nazywa?

— Halka Marliczówna.

Córka tego bogatego Marlicza?

— Nie — i to jest właśnie jej defekt: nie ma posa

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

gu. Dlatego też ja nie mogą o niej myśleć. Ożeń się ty z nią, Stachu.

— Ech, ja... już stary jestem, dla niej w każdym razie.

— Cóż znowu? masz trzydzieści trzy lata.

— Trzydzieści pięć.

— Ja ci ją skaptuję; chcesz?

— Daj pokój, Franiu; to są zbyt poważne sprawy, aby je można tak po prostu załatwiać.

— A jakże się załatwiają zawsze? Przyjeżdżasz; wiedzą, kto jesteś; matce się przedstawiasz (jest tylko matka). Matka ci mówi, że słyszała o tobie, albo o twoim ojcu, kłaniasz się. — Dosyć. — Potem zawracasz pannie kontramarkę: opowiadasz jej o Grecji, o Atenach, o boginiach. Już ja cię przecie nie będę uczył, co masz jej mówić o Grecji.

W miarę jak Warecki wpadał w humor, Okszyc pochmurniał. Aż Frania to zniecierpliwiło i skrócił odwiedziny. Jako starszemu, bogatszemu i w ogóle wyższemu na drabinie społecznej, Warecki nie śmiał powiedzieć Okszycowi:

— Jesteś niedołęga.

Ale myślał tak, wracając konno, po księżycu do domu.

 

ROZDZIAŁ II

 

Długi węgierski wózek, zaprzężony w parę rączych mierzynów, turkotał po szosie. Powoził zgrabny chłopiec w kitlu i czapce liberyjnej, a z tyłu siedzieli Okszyc i Warecki, ubrani w jasne płaszcze od kurzu i w słomiane kapelusze. Franio, zmorzony upałem i jednostajnym ruchem, spał, siedząc, wybornie. Miał on zresztą za zasadę korzystać z każdej chwili zdatnej do snu, bo nie wiadomo, co może się zdarzyć w

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

nocy, a tymczasem co odeśpi, to jego. Że był zdrów i zahartowany, umiał spać na bryczce, na koniu, we wszystkich pozach i okolicznościach. Okszyc, który zasypiał trudno, nawet w nocy i w doskonale zasłanym łóżku, patrzył na Frania z podziwem. Nie było jednak w tym podziwie zazdrości, bo pan Stanisław w ogóle mało miał w sobie goryczy; porównywał się tylko z Wareckim i litował się nad samym sobą: czemu nie dała mu natura tego pięknego zdrowia, tej cielesnej machiny normalnie działającej, tej beztroski i uciechy życia? Obdarzyła go wprawdzie zupełnie innym mózgiem — wiedział o tym — mózg ten wypielęgnował, wyrobił przez naukę i spekulację, znał wyższe dziedziny myśli, mógł odkrywać częściowo nowe światy, niedostępne takim Wareckim; rozumiał nawet głębiej to zwykłe, potoczne życie, przez które szedł smutny, podczas gdy tamten szedł wesół i pozornie zwycięsko. Ale te przywileje, które znał, nie wbijały go w dumę; owszem, pytał się często, czy nie miał słuszności Byron, gdy mówił, że za przedłużenie jednej nogi, którą miał krótszą, oddałby cały poetycki talent.

Czuł się jednak dzisiaj nieźle i jechał na imieniny . do państwa Lisów z zaciekawieniem. Był przed paru laty w Rzędzinie, ale dojeżdżał tam koleją z Warszawy, teraz zaś wybrał się końmi z Bernatowic. Jechał już parę godzin i wkraczał w okolice, których nie znał, albo tylko je sobie przypominał z dziecinnych lat, kiedy z rodzicami jeździł do Bernatowic końmi z Warszawy, jeszcze przed budową kolei.

Pan Stanisławi lubił bardzo podróże i, dostawszy duży majątek po śmierci ojca, jeździł często po Europie, zajrzał nawet ostatnimi czasy do Azji i Afryki. Po skończonym trzydziestym roku życia przesiadywał częściej i dłużę; w Bernatowicach i stąd robił długie

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wycieczki końmi. W podróżach po własnym kraju miał Okszyc inny cel i inny rodzaj wrażeń. Celem jego, bardzo ukrytym, było — wyszukać sobie żoną. Nie przyznawał się do tego, szukał według zasad i prawideł niepochwytnych dla ogółu i dlatego miano go powszechnie za oryginała i kandydata do starokawalerstwa. Wrażenia zaś podróży tym głównie różniły się od wrażeń zagranicznych, że we Francji lub w Grecji Okszyc stwierdzał rezultaty dawnej i nowej cywilizacji mniej więcej obojętnie, dla nauki, dla przyjemności zmysłowej. Jeżdżąc zaś po wsiach i miastach polskich, zajmował się nie tylko stylem okazałych budowli, nie tylko rysunkiem krajobrazu, ale i użytecznością, znaczeniem, przyszłością wszystkich pomników i objawów życia.

Dzisiejsza więc podróż szosą dostarczała mu ciągłych przedmiotów do spostrzeżeń.

Zauważył, że około szosy stały domy zajezdne duże, murowane, z pewną pretensją do architektury, często nawet ze smakiem: wejście główne ozdabiały wklęsłe otwarte przedsionki, o dwóch lub czterech kolumnach. Wszystkie te domy były w stylu pierwszej ćwierci dziewiętnastego stulecia, pseudoklasycznym, doprowadzonym ad minimum, ale niezupełnie zatartym. Ogromne, również murowane, stajnie, dotykały do austerii zwykle pod kątem prostym — i całość tych zakładów świadczyła o dawnych większych wymaganiach podróżników, o czasach, kiedy krążyły po kraju karety poszóstne, kiedy popasano i nocowano w zajazdach: Dzisiaj złe utrzymanie tych domów, przedziurawionych zwykle gdzieś na rogu przez szynk żydowski, okazuje widocznie małą ich użyteczność. Pan Stanisław myślał dość długo, na co by je użyć można, zwłaszcza po wprowadzeniu monopolu wódczanego.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Migały około drogi dwory, ogrody, budynki gospodarcze. Okszyc cieszył się, gdy je znajdował w porządku. — Szumiały drobno wielkie łany owsa, gęste kopy lub sterty oziminy świadczyły o bogactwie roli, pachniała gryka miodem i koniczyna swą wonią osobną, z której by można wyrobić najwylworniejsze perfumy — myślał pan Stanisław.

Tutaj znów dobrze założono sad. O! bardzo dobrze. Zielone kule drzew owocowych siedzą rzędami zwartymi w jednym kierunku dwa razy gęściej niż w prostopadłym (ze względu na późniejszy rozrost i usunięcie co drugiego pnia), a pomiędzy nimi rozłożysta kapusta, gęsty las fasoli i, między delikatnym, wycinanym liściem marchwi, czerwone i różowe maki lub wybujały słonecznik. Pachnie tu dobrobytem i obfitością — ucieszył się znowu pan Stanisław.

Ale gdy przejeżdżał przez żydowskie miasteczko drewnianie, cuchnące i zabłocone, nawet w tej porze zapachów i słońca; kiedy znów zobaczył walącą się chatę we wsi, z oknem nie większym od zwyczajnego lufcika; kiedy droga dojazdowa do szosy zarysowała się szeroką ławą piasku, wijącą się przez pole, jak wyschłe łożysko rzeki — pan Stanisław zapadał w smutek.

Jechał po swoim kraju i odczuwał wszystkie jego piękności, bogactwa i niedostatki.

Szosa ciągnęła się znów polem, daleko rozłożonym w prostokątne figury zbóż, traw i ugorów. Senny powiew błąkał się po tej równinie, rozpędzał trochę upał i od dalekich łąk przynosił ledwie dostrzegalne tchnienie wilgotne, bo już miało się ku wieczorowi.

Okszyc myślał o pannie Halce Marliczównie, której nie znał. Przypominał tylko pochwały Wareckiego.

Gdyby to Ona była? Jest podobno wychowana na wsi; może dusza kobieca pozostała w niej świeża,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

zdolna do wielkiego kochania? Może długie jej rzęsy kryją oczy zaufane, pełne oczekiwania miłości?

Okszyc miał o miłości teorie swoje własne, a przynajmniej samoistnie wyrobione. Mniemał, że jak z fizycznego stosunku między mężczyzną a kobietą rodzi się istota trzecia, tak z doskonałego uścisku dusz powstaje siła nowa — i tę nazywał wielką miłością. Ta siła jest najwyższym wyskokiem życia, spotęgowawaniem wszystkich władz, zwanych sercem, a przez to samo wzniesieniem człowieka do jego najszczytniejszych przeznaczeń. Wartość bowiem człowieka oznaczał tylko stopniem rozgrzania jego serca. Do objawów serca zaliczał Okszyc religię, patriotyzm, miłość piękna i popędy do poświęcenia własnych korzyści dla cudzych. Wszystko to znajdował, czy umieszczał, w tej idealnej miłości, której nie doświadczył, a pragnął nieskończenie. Szukał jej przez całe życie, to jest szukał duszy kobiecej, z którą by mógł wejść w to tajemnicze, pełne nadziemskich dreszczów, porozumienie, z którą by mógł stworzyć ową siłę i ową piękność.

Kochając piękno plastyczne w sztuce, nie mógł być na nie obojętny w naturze: toteż wymarzona jego kobieta była piękna. Ale nie była to piękność zmysłowo drażniąca, jeden z tych „wabików" kobiecych, które ciągną za sobą czeredę mężczyzn, znajdujących się w promieniu pewnego oddalenia. Piękność jej była poważna, zawarta głównie w oczach, w dobrym wyrazie ust, w harmonijnym ruchu postaci. Jej pozory zewnętrzne odpowiadały wielkiej wewnętrznej słodyczy, szlachetności i poczuciom estetycznym. W tej kochance było nieco siostry i nieco muzy.

Jednak, chociaż Okszyc był przekonanym idealistą, miał dosyć praktycznego rozsądku, aby uczynić pewne ustępstwa ze swych marzeń na rzecz prawdopodo

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

bieństwa i mierności ludzkiej. Toteż szukał kobiety, zbliżonej tylko do tego ideału, zostawiając nawet dość szerokie pole jej indywidualności, nie objęte tymże ideałem.

Inna strona tego rojenia była smutniejsza: on może jeszcze znajdzie tę kobietę i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin