Józef Wayssenhoff - Z GRECJI.rtf

(310 KB) Pobierz

JÓZEF WEYSSENHOFF

Z GRECJI

 

Będąc w Rzymie przed trzem:!, laty, wrzuciłem do fontanny Trevi pieniądz, który mi:il mnie, według włoskiego przesądu, przyprowadzić tu mipowrót.Znowu więc stoję mid tą szu­mu;} \vod:j, tryskającą za rozkazem ka­miennego Neptuna i przez barokową or­namentykę i sztuczne skały przewala­jącą się w słońcu, jak wesołe stado del­finów.

Przebiegani sale i święte gmachy Watykanu, Kapitolu, Karnesiny, gal my i łiorghese. (idybyui tego nie znal na pa­

mięć, nie wytrzymałbym takiej dozy ar­cydzieł. Ale witam się tylko ze staremi znaj «»niemi, traktując każdy marmur luli obraz podług wrażenia, jakie już sobie

o              nich irt/robilem. Tak — wrażenia ar­tystyczne wyrabiają się, jak opinia o lu­dziach. Każdy, kto ma oczy, zadziwi się rozkosznie, ujrzawszy po raz pierwszy helwederskiegoApollina: —jaki to bóg wspaniały i dumny, jaki arystokratycz­ny ruch tej nerwowej postaci, jaki wy­raz potęgi w pogardliwej dolnej wardze, która, zdaje sic, tylko co wyrzuciła, słowo potępienia nu Partów czy Niobi- dów! Kiedy potem w drobiazgowej tech­nicznej krytyce naczytać się o rzymskiej może epoce tego posągu, o bruku spo­koju w postawie — pierwsze wrażenie przesiania się mglą zarzutów i obmo­wy, która nie daje już podziwiać bez­względnie. Co lepsze? czy pić sztukę u jej najczystszego źródła, czy ją fil­trować przez subtelne naczynia krytyki, przez misterne tkaniny zdań cudzych, często doktrynerskich? — Pytanie, na

które nic próbuję nawet tn odpowie­dzieć — nic 111:1111 na takie teorye cza­su. — Nic mam czasu na nic w Rzy­mie, który mi jest dzisiaj tylko stacyą w podróży do (irecyi.

Jak tu jednak dobrze o zachodzie słońca 11« Forum! Na blado-zlotem nie­bie zarysowały sic tak czysto kolumny Kastom i Pollusa, i kolumny świątyni Saturna, i kolumny jeszcze i luki try­umfalne, a Tabularium kapitolińskie szarą kwadratową masą ukoronowało ten świat miii. Czy by tu nic zostać?... Ale ja, aż tam pójdę, zkąd ta Roma, dzi­siaj umarła, której widmo tak piękni*, wzięła swój początek i swoje pierwo­wzory.

27 Września.

Nie niema nudniejszego w podróży, jak wagon, i to włoski. Aby zapomnieć

o              nim, najlepiej spać, kiedy można. l'(la­ło mi się to przeszłej nocy z lizymu do Oaserty, gdzie wysiadłem i czekam parę godzin na pociąg do Foggii.

Świta już dawno i słońce weszło, tylko nie wychyliło się z poza gór lidecz- no-siiiych, -wiankiem zasłaniających ho­ryzont. Tein piękniejsze jest poranne niebo jasno-zlote, oświecone niewia­domo zkąd, na które wznosi się pły­nąca z góry najwyższej fioletowa chmur­

ka dymu. I’atrzę na ten Wezuwiusz, krwawy i groźny w nocy, a teraz nie­winny, jak kadzielnica kościelna, i wo­nie dziwne, suche, mimo świeżości poranka, przechodzą w powietrzu od otaczających mnie drzew południo­wych. Dobrze jest. takim rankiem 11- siąść pod bambusową altaną około dworca i nic nie czytać, tylko przez siatkę drzew przeglądające widzieć nie­bo i światła w niem coraz więcej, wię­cej...

Droga z Caserty (lo Foggii i dalej, aż prawie do Trani, idzie tunelami i tak kamienistą pustynią, że możnaby w tym krajobrazie urządzić panoramę elizej­skich cieni. Ale w okolicy Traui mno­żą się gaje oliwne i zaczyna migać przez wężowe splot} drzew tych wstę­ga natężonego szafiru. .Morze, które dzi­siaj jeszcze zaniesie mnie do (Jrecyi, cieple jest, wonne, łagodne. Już innie nie opuszcza aż do Brindisi, a jeżeli cza­sem zniknie, zasłonięte budynkiem albo drzewami, to ukazuje się znów znienac­

ka, coraz bardziej pociągając umie ku sobie niewymownie rozkosznem tchnie­niom. Takie mnie tęskne pragnienie wa­bi dii tego błękitu, jak gdybym się zbli­żał do miejsc rodzinnych moich.

(Jdy teraz słońce zgasło, pobladło niebo, mieniąc się od sinych barw do żólto-fioletowych, aż nareszcie tęcze te zamarły i tylko różowa lekka osłona ście­le się u widnokręgu. A tymczasem mo­rze, które na chwilę wchłonęło w siebie cały błękit nieba, zaczęło się lekko prze­słaniać muślinem białym, układać co­raz ciszej i coraz więcej nasiąkać ciem­nością.

Hyla chwila, kiedy smuga morza, koloru hartowanej stali, odbijała od wi- śniowo-czerwonego wybrzeża, a w gó­rze, złote, bez chmury, roztaczało się niebo.Zrozumiałem tutaj,ile możeinieć wdzięku, nawet wielkości, krajobraz bez żadnych szczegółów, złożony z,p,ini barw zasadniczych, harmonijnie do siebie do­strojonych. 'W yglądalo to, jak trzy ży­wioł} . rozłożone w całej swej krasie i cze-

kająre przeznaczenia swego od twórczej jakiej ręki.

\oc już zaj>ailla i jestem w lirin- disi. Od brzegu, na którym stoję, port | wygląda jak otchłań z bar<lzo ciemne­go błękitu, po której plyw:ij;j wysoko gwiazdy, niżej kolorowe sygnały okrę­tów i. podobne do sznurów weneckich latarek . rzędy okien kajut, a niżej jeszcze drżące w wodzie slupy ró­żnobarwnych świateł. Statek, którym mam odpłynąć (..lbiugaria“), wchodząc do portu, ogłosił się przenikliwym świs­tem, więc biorę natychmiast łódkę i przy­bijam do parowca; za inną cały szereg lodzi z Amerykanami, (¡rekami, Niem­cami, którzy zaczynają się kłócić o za­jęcie najlepszych kajut.

Przepełnienie ogromne. Lokuję gdzieś moje rzeczy, a nic szukajijc dłu­żej miejsc dla siebie, wychodzę na po­most i sam zostaję z morzem, z gwiaz­dami i z młodym księżycem, który właśnie z wody wychodzi zdwojony.

naksztalt dwóch płomiennych, odwró­conych od siebie sierpów. J)olny niknie wkrótce, górny bieleje i wznosi się szybko, a na morzu rośnie coraz szlak _srebrny, drżący... Tym szlakiem puszcza się wkrótce okręt tak spokojnie, że trzeba spojrzeć na oddalający się port i migające w przeciwnym kierunku lo­dzie rybackie, aby mieć wrażenie ruchu: jest to raczej lot cichy i senny, owiany równem tchnieniem ciepłego powiewu i tajemniczą, ogarnięty przestrzenią. 'Pak mi tu doliczę, jak dawno nie było w życiu, jak czasem bywa we śnie.

Przepędziwszy pól nocy na pomo­ście, schodzę nareszcie, aby się położyć w jakiejś szulladzie kajuty, którą dla lunie zachowano.

'2H Września.

liudzę się pod wrażeniem, że spa­leni wybornie, i spiesznie wychodzę na pokład. Wesoło jest na święcie: płynie­my po cichym natężonym szafirze, mię­dzy brzegami skalistej Albanii, u rzę­dem wysp różowych i mlecznych.

Czytam Pindara, u nndne te .Istli- lnica* cieszą mnie dzisiaj; znajduję na­wet we ..fragmentach" piękne strofy, naśladowane przez Horacego. Towarzy­stwo, z którem nie mówię, podoba mi się: wszyscy rozmawiają wesoło o Gre- cyi. Dwom dziesięcioletnim chłopcom,

z których jeden (¡rek, a drugi Francuz, kazano się bawić razem: zaczynają więc mówić do siebie, ale, nierozumiejąc się nawzajem, rozpaczliwie wzruszają ra­mionami; — nareszcie uśmiechnęli się, pocałowali i nuż biegać krzykliwie na­około kompasu. Zawadzają o mój fotel, / przeszkadzają czytać, ale mnie dziś | wszystko bawi i cieszy, Im wszędzie, gdzie spojrzę, mieni się szafirowym, porannym blaskiem niezmierne, kocha­ne morze.

Około południa ..lliuigaria" rzuca na cztery godziny kotwicę w Kortu — jest więc czas na obejrzenie miasta, roz­łożonego nad szeregiem niniejszych i większych zatok. Ludka zanosi innie na brzeg, a po chwili siadam do powozu z przewodnikiem (¡rekiem, który ucze­pił się mnie, jako z urzędu należącej mu zdobyczy. Gmachy nie przedstawiają nic ciekawego pod względem architektury, ani pałacyk królewski, ani stara i nowa - forteca: za to, w tej oprawie gór jaskra­wych i drzew egzotycznych na tle tego

morza i nieba, każdy nmr, każd\ kawa- ]<‘lc ziemi wygląda czaro«liii“.

.feden szczególnie utkwił mi obraz w pamięci i czuję, ż.e długo umie prze­śladować będzie, jak te kraj obrazy snów, które z czasem ustalają się w mózgu i powracają znane i swojskie przy snach podobnych. Na południe od miasta, Za ogrodami, wznosi się nad samem mo­rzeni wysoki przylądek ..kanone". l’a- trząc ztamtąd, masz przed sobą górzy­stą wyspę, pokrytą oliwami i winem, na której zdała widnieje paląc cesarzowej austryaekiej. Z płytkiej, jaśniejszym błę­kitem poplamionej wody, która tamtą górę-dzieli od przylądka Kanone — wy­rasta biały dom, otoczony cyprysami i tak na morzu postawiony, że drzewa przeglądają się w wodzie, i fały ten pi­ramidalny a maleńki obrazek zdaje .się izuconym tu dla wywołania nastroju ci­chej i szczęśliwie śniącej śmierci. Kie­dy plynąl tędy l lisses, okręt utkwił mu na mieliźnie, skamieniał potem przez wieki i cinentarnenii zarósł drzewami,

zkąd też i wysepka zowie się „w\spą Ulissesa- '). Pustelnik dziś mieszka w tych białych marach i codzień w bród przechodzi murze, aby uprawiać win­nicę swą na przeciwległej górze. Kolo­ryt tego wszystkiego tak siln\, obraz tak jwnu/Slany, że liorkliit wydaje się naraz realistą: na wet rysunek tej pustelni przy­pomina „Wyspę umarłych".

Wracam ztamtąd wolno, pod palą- ceni słońcem, nad zatoką, zwaną jezio­rem Kallikiópido, jadąc między drze­wami, których połowę zaledwie pozna­ję: eukaliptusy, oliwy olbrzymie, poma­rańcze, dzikie grusze z owocami jak ma­łe dynie, pieprze, palim, agawy. Po skwarnein locie wszystko to suche i sza­re, pyleni okryte, pachnie subtelnie, jak­by starożytna jakaś, zasuszona roślin­ność. Przechodzę piechotą przez ogród królewski, nie różniący się od innych.

1) Podanie to opowiedział mi mój przewo­dnik. Wysepka nazywa się zwykle »Pontikoni.Hi* (mysia wyspa).

cliylui tarasem, z nowym, wspaniałym widokiem na błękitne murze.

Nie mogę uniknąć powtarzania sza­firowych, niebieskich wyrazów, chociaż żaden z nich nie daje wyobrażenia o przezroczystości, o natężeniu i o gamie tonów jednej l>arw\ zasadniczej, które- nii mieni się morze. W cieniu okrętu lub lodzi wpada w zieloność, w pelneni słońcu błyszczy jak najjaskrawszy szafir posypany brylantowym pyleni, łub ea- lemi pokryty szmatami srebrnej lamy, a na plytszein. piaszczysteni dnie— tur­kusowego nabiera odcienia. Jest to pu- ¡>r</.stu tryumfalna melodya błękitu.

Wjeżdżam teraz w brudne i ciasno uliczki przedmieścia Kastradlies, na ryn­ki, zawalone owocami i jarzynami, mię- (Izy szeregi kamiennych domków, naj­pierwotniejszych ludzkich mieszkań w skalistym kraju — s;j to sześciany, puste wewnątrz i przedziurawione dla wejścia i światła. — Ale kiedy na taki doinek biały lub czerwony spojrzy dzień jaskrawy, gdy go otoczą wybujałe tli-

tejsze drzewu, natychmiast chata wy­gląda jak obrazek.

Czas wracać na statek. Przewoźnik mój, ..Denuistenes", czeka w lodzi, któ­ra teraz tańczy wesoło na fali, obudzo­nej nagle silniejszym powiewem wiatru. Kupuję jeszcze grono olbrzymieli win­nych jagód i żegnam śliczne miasto, dłu­go jeszcze odwracające do nas różne po­stacie swych forteczek, białych domków, ogrodów i morskich zatok.

\l

2U 11 rze-śnin.

Budzi mnie t:i nazwa za- wcześnie po trzeciej już niedospanej no­cy i czuję się po raz pierwszy zmorzo­nym i chorym. Słyszę też z RÓrnej szu- ihuly chrapliwy niemiecki akcent, prze­mawiający <lo mnie po polsku: ..dzień dobry. To mój towarzysz z kajuty, który przed czterdziestu laty wywędrowal z Poznania tło Amen ki, a dzisiaj za swe dolary świat objeżdża. Nieznośna ti^ura, niewiadomo dlaczego wędrująca do Gre­cy i z licznein towarzystwem, wziętem w arendę przez przedsiębiorcę -ajien-

cyi Cooka". Z Pat ras można już koleją dostać się w 9 godzin do Aten. ja je­dnak puszczani się w dalszy podróż stat­kiem naokoło Peloponezu, chcąc przej­rzeć wyl >rzeże i płynąć przez Archipe­lag.

Słońce wstało już za wysokimi wy­brzeżem, allio wstanie zaraz, l>o się nie­bo rozświecilo, tylko lala jeszcze szara. Między portem a statkiem zgiełk lodzi, przewożących na ląd wszystkich prawie moich towarzyszy podróży. Kilku jednak z pierwszej i drugiej klasy pozostaje: jakiś Amerykanin z miną profesorską i paru Armeńczyków, jadących do Nmir- ny. — Ale trzecia klasa, czyli otwarte miejsce na przodzie okrętu, nie opróż­nia się bynajmniej: leży tam ciągle pstro­kata gromada Albańczyków, (¡reków i Turków. Zapach skór baranich, łoju i czosnku wieje ztamtąd, piękne twa­rze dziko lub majestatycznie wyglądają z różnobarwnego stosu dywanów, kolo­rowych ubiorów i szmat nieczystych. "Wczoraj wieczorem Al bańczycy śpiewali

cliurem dziwną j.ikijś, wyjącą melopeę, podobną trochę do żołnierskich pieśni Kirgizów.

A naokoło statku krzyżują się cza­sem w powietrzu pysznie brzmiące na­zwiska: ..Sókrate! Diódoro! Addóni!“ wołają na siebie greccy przewoźnicy. — Szukam wokoło i nie znajduję wpraw­dzie typów, któreby kwadrowalj z lito- jeiu pojęciem o starożytnych (¡rekach, ale dobrze brzmią te słowa, rzucane od brzegów Pelopouezu przez morze Joń- skie. Zdrów jestem znowu i spać nie chcę, tylko patrzeć i patrzeć na niebieskie morze.

(iawęda na pokładzie. — Ameryka­nin chce koniecznie zobaczyć Itakę, ni- czeni zapewne nie różniącą się zdaleka “d skalistej Kefalonii i innych wysp na­gich, które mamy ciągle po prawej stro­nie dro^i, w takiem oddaleniu, że na­wet przez lornetkę trudno kamienie od domów odróżnić.

Jeden z Armeńczyków okazuje się Szwajcarem jadącym do Smiruy, w cha­

rakterze aplikanta przy domu handlo­wym : miody i chudy, mizernie pomiesz­czony w drugiej klasie—jest socyalistf) i bezwyznaniowcem. Za to “niby Ar­meńczyk, posiadający własny swój „in­teres" w Suiimie, broni veli“'ii i porząd- k 11 społecznego. Naprowadzamtowarzy­stwo na rozmowę o Żydach, których nie- (hiwno przećwiczono w Iwrtu i Sniir- liie. Zamieniamy z te^o powodu kilka frazesów o tolermicyi i prawach czło­wieka, na których naturalnie urywa się rozmowa.

Amerykańskiemu profesorowi cho­dzi jednak ciągle o nazwanie przesuwa­jących się wybrzeży, więc "o pytani, czy "o zajmuje kształt i fol inacya *jór, czy nie trudni się ireolo"ią ? —Nie—jest profesorem history i sztuki. Vie monac mieć nic przeciwko temu, opuszczani go i wdaję się z Czechem, lekarzem okrę­towym, w rozmowę polityczną. Ale pro­fesor dalej rozpaczliwie szuka i wyczy- tuje nazwiska, aż się doktor w to mie­sza, objaśniając, że ta fbrteczka i port.

przed nami — to Pylos albo Na^ariik u nic Katakolon, jak twierdził Amery­kanin. który z cala swą nomenklaturą byl o jakie ."><> kilometrów spóźniony.

Niciio chmurzy się trochę i wiatr powstał silniejszy po zachodzie słońca. Statek zaczyna kołysać się lekko. 011-ej w nocy prze] >ly wać I >ę< Iziemy około ] irzy- lądku Matapan, gdzie morze bywa czę­sto burzliwe. Dotychczas jednak to żarty.

Spią wszyscy, a przynajmniej niko­go już nie widać, ani w salonie, ani na pokładzie. Pozostaję znowu sam z mo­rzem i gwiazdami. Zupełnie tu inaczej dzisiaj; ]io niebie bledszem przechodzą szybkie, pędzone silnym wiatrem, chmu- ry — i fale biją w statek. Groźniej tu i fantastyczniej, niż -wczoraj o tej samej porze, zwłaszcza, że zagrałanowa ogrom­na muzyka. Morze ryczy basem jak po­twór jaki zbudzony, liny okrętowi; ję­czą cienko i przeciągle, a maszyna pa­rowa takt wybija szybciej, wstrząsając

silniej statkiem, który pcha wprost prze­ciw wiatrowi.

(¡losy takie słyszałem już — to w wielkich drzewach, miotanych burz.i, to w kominach, kiedy w nie wpadnie wicher jesienny: ale te tutaj zlewaj;} się inaczej i maj;} odrębni} zupełnie ce­chę — nieskończoności. .Tak wczorajsza dzika pieśń Albańczyków, tak pieśń ta, strasznie prosta, z paru zaledwie zło...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin