Sandemo Margit - Saga o Królestwie Światła 19 - Podstęp.doc

(801 KB) Pobierz
Dotychczas ukazały się:

Margit Sandemo

PODSTĘP

Saga o Królestwie Światła 19

Z norweskiego przełożyła

IWONA ZIMNICKA

POL - NORDICA

Otwock


RODZINA CZARNOKSIĘŻNIKA

 

 

LUDZIE LODU

 

INNI

 

Wnętrze Ziemi

(jedna połowa)

 

 

STRESZCZENIE

Królestwo Światła leży w centralnym punkcie Ziemi, oświetla je Święte Słońce. Przez wiele lat mieszkający w nim Obcy, Lemuryjczycy, Madragowie i ludzie pracowali nad stworzeniem eliksiru, który usunąłby wszystkie złe i wrogie myśli z ludzkich umysłów.

Grupa przyjaciół zwanych Poszukiwaczami Przygód jest teraz na powierzchni Ziemi, by rozpylić cudowny eliksir nad całym zewnętrznym światem, w którym panuje chaos. Marco, Ram i Indra przy nieocenionej pomocy duchów zdołali rozbić potęgę mafii. Dolg, Goram i Lilja w północnej Syberii musieli stawić czoło trzem bestiom grasującym w pobliżu źródła zła. Potwory udało się pokonać, Goramowi i Lilji nareszcie pozwolono być razem, lecz, niestety, utracili Dolga, samotnego. Dolg postanowił przeniknąć we wszechświat, połączyć się z wiatrem, morzem i ziemią, i wszystkim tym, co otacza słabych, bezbronnych ludzi.

Ma nadzieję, że w ten sposób będzie mógł także najlepiej pomóc swemu ojcu, który wraz z Berengarią i Armasem zaginął bez wieści. Szukają ich wszyscy Poszukiwacze Przygód wraz z pomocnikami, duchami, nie natrafili jednak na żaden ślad. Z zaginionymi nie można się - porozumieć nawet za pomocą telepatii.

Bazę na Grenlandii zaatakowały nieznane samoloty, nastąpiła wiec konieczność opuszczenia tego terenu i powrotu do Królestwa Światła.

1

Zemsta.

Myśl o zemście była ich siłą napędową, jedynym, co nadawało życiu sens. Odwet za zżerające ich upokorzenie. Odwet za wszystko. Rehabilitacja. Triumf, wiktoria, zwycięstwo. Podporządkowanie sobie tych najpodlejszych łajdaków, którzy niczego się nie domyślali. Te gady jeszcze zobaczą! Poznają smak tego samego poniżenia, którego oni doznali za ich sprawą!

Niestrudzenie, z największą starannością przygotowywali plan, który miał tylko jeden jedyny cel: zemstę.

Trawiła ich żądza zemsty, owa niepłodna siła, która zżera ludzką duszę od środka, nie pozostawiając po sobie nic, co miałoby jakąkolwiek wartość.

Oprócz może zadowolenia, jakie daje zaspokojenie tej żądzy. Cudzym kosztem. Lecz ileż jest wart ten rodzaj radości, nawet dla tego, kto się mści? Na ile trwałe jest zadowolenie i ile czasu musi upłynąć, by się zorientować, że w ten sposób niszczy się samego siebie?

Lecz oni aż tak głęboko nie myśleli. Wyznaczyli sobie tylko ten jeden jedyny cel: zemścić się. Aż do czasu, gdy...

- Dotarło do ciebie, co mówili?

- Tak. Teraz mamy przed sobą drugi cel, o który będziemy walczyć.

- No, no! To ja usłyszałem o tym pierwszy.

- Ach, tak? Masz zamiar wyciągnąć z tego jakieś korzyści wyłącznie dla siebie? Nie zapominaj przypadkiem, że jest nas dwoje!

Co do groźby kryjącej się w tym głosie nie mogło być żadnych wątpliwości. Przez moment trwała pełna napięcia próba sił. Nie padło ani jedno słowo więcej. Wreszcie napięcie ustąpiło.

- Wobec tego jest nas dwoje.

Chytre, nie dowierzające oczy. Czy to aby nie kłamstwo? Czy za tymi słowami nie kryje się zdrada? Czy czeka ich teraz wyścig do tego drugiego celu?

I znów odprężenie.

- Cóż, to właściwie obojętne. Pierwszy etap szczęśliwie dobiegł już końca.

- Jesteśmy niezwyciężeni.

- Tak, teraz dopiero im pokażemy!

 

Faron, który przez ostatnie pięć dni spał w sumie zaledwie kilka godzin, jak zwykle tkwił przy panelu sterowania i utrzymywał łączność ze swymi przyjaciółmi i współpracownikami, przebywającymi w świecie na powierzchni Ziemi.

Twarz poszarzała mu ze zmęczenia i troski. Czarne oczy zapadły się głęboko, a usta zmieniły w wąziutką kreskę. Nigdy jeszcze nie czuł się do tego stopnia bezradny, tak straszliwie słaby.

Powinienem był wybrać się razem z nimi, powtórzył w myślach co najmniej po raz tysięczny, a nie grzać stołek w Królestwie Światła. No i teraz jeszcze ta trójka, którą z taką uwagą obserwowałem, zniknęła. Tym razem już wyruszę!

Doskonale jednak wiedział, że nie może tego zrobić. Przy swym tak bardzo rzucającym się w oczy wyglądzie charakterystycznym dla Obcych, a przede wszystkim niezwykłym wzroście, natychmiast ściągnąłby na siebie niepotrzebną uwagę, być może zostałby wzięty do niewoli lub nawet od razu zastrzelony. Nie miałby nawet cienia szansy, by wszcząć poszukiwania ukochanych przyjaciół.

Ale tak tutaj tkwić...

Na ekranie pojawił się meldunek i Faron czym prędzej wyostrzył wszystkie zmysły.

To zgłosił się jeden ze Strażników:

- Wracamy teraz, wasza wysokość.

Faron twierdził, że nie lubi, gdy tak się go tytułuje, lecz rzadko protestował.

- Wracacie?

- Wracamy. Musieliśmy opuścić bazę na Grenlandii, tam się po prostu zrobiło zbyt niebezpiecznie. Zabraliśmy Gorama i Lilję, są bardzo zmęczeni, jest też z nami dowódca Elity Strażników. Ale straciliśmy Dolga.

- Nie mogliście na niego zaczekać?

- Nie chciał.

No tak, Faron wiedział o wszystkim. Słyszał już o tym, że Dolg niezłomnie postanowił rozstać się ze swym doczesnym życiem. Gorące serce Farona nie chciało jednak tego zaakceptować i na nic się nie zdało tłumaczenie Gorama, że Dolg znajduje się teraz wszędzie, we wszystkich żywiołach, we wszystkim, co żyje, i że nigdy ich nie opuści. Faron pragnął, by w Królestwie Światła mieszkał żywy Dolg. Kiedy otrzymał pierwszą wiadomość o jego odejściu, z oczu popłynęły mu łzy.

Doskonale wiedział, że podobnych reakcji można się spodziewać w całym Królestwie Światła. Dolg był duchowym samotnikiem, nikt nigdy dostatecznie mocno się do niego nie zbliżył. Zwykle zostawiano go w spokoju, lecz teraz nadszedł moment, kiedy wszyscy zrozumieją, jak wielką częścią ich codzienności był Dolg i jak bardzo wiele znaczył dla Królestwa Światła.

A nikomu nie wpadło do głowy powiedzieć mu, jak wysoko powszechnie jest ceniony. Jak bardzo kochany za swoją skromność, spokojny, łagodny uśmiech, wyrozumiałość i ów trudny do zdefiniowania smutek.

Źle zrobił, tak postępując! Nie dał im nawet sposobności zadośćuczynienia temu zaniedbaniu.

Nieuzasadniony gniew na zmarłego, który jakże często nachodzi tych, którzy pozostali, na moment ogarnął również Farona, lecz zaraz zniknął, rozpłynął się w poczuciu winy.

Teraz wszyscy tak bardzo, tak rozpaczliwie pragnęli, by Dolg powrócił!

Faron, przystojny, wysoko urodzony Obcy, główny odpowiedzialny za całą operację na powierzchni Ziemi, przetarł zmęczone oczy i próbował widzieć wyraźnie, nie tylko fizycznie, lecz również duchowo.

Jego myśli zwróciły się ku innej zagadce:

Cóż to za samolot mógł zaatakować bazę na Grenlandii? Nikt nie potrafił wytłumaczyć, skąd się wziął. Wszak przeważająca część powierzchni Ziemi została już skropiona eliksirem Madragów. No tak, wciąż jednak pozostawało sporo do zrobienia. Ale z którego skrawka Ziemi ktoś mógł wysłać tak bardzo zaawansowaną technicznie maszynę?

Faron już od pierwszego niespodziewanego ataku pilnie śledził raporty Strażników. Wszystko przebiegło tak błyskawicznie, że Strażnicy nie zdążyli nawet podnieść wzroku, a już coś uderzyło w nich z piekielną siłą. Czy było to działanie ciśnienia powietrza? Jakaś nieznana broń? Czy też może wypuszczono jakiś gaz?

Prześladowcy najwidoczniej uznali ich za martwych, gdy bowiem Strażnicy odzyskali przytomność, panowała cisza, lecz wokół rakiety dostrzegli ślady pozostawione przez pociski. Również wtedy, podczas pierwszego ataku, na ich wielkim pojeździe pojawiła się rysa. Napastnicy najwidoczniej jednak zrozumieli, że rakiety nie da się zniszczyć, gdyż nie podjęli dalszych prób jej uszkodzenia.

Niestety, ów nieznany samolot pojawił się znowu, a gdy jego załoga odkryła, że Strażnicy mimo wszystko przeżyli, nie było już dla nich łaski. Całą bazę ostrzelano z ciężkiej broni i zaraz potem tajemniczy najeźdźcy znów zniknęli. Wracali jednak raz po raz. Ale Strażnicy nie opuszczali już rakiety, w której bezpiecznie czekali na przyjaciół.

Szczęście, że wreszcie cała piątka zmierza do domu, pomyślał Faron.

Piątka. A powinno ich być sześcioro. Dolg już nie istniał.

Faron miał wrażenie, że zapada się coraz głębiej w czarną otchłań żałoby i smutku.

2

Wiejską drogą w południowej Arizonie, w pobliżu granicy z Meksykiem, jedną z tych zapomnianych dróg, które sprawiają wrażenie rdzewiejących po obu skrajach, jakby nadgryzał je czerwony piach, szedł samotny wędrowiec. Wyglądał na zmęczonego, kiedy tak wlókł się, podtrzymywany jedynie nadzieją, że trafi się ktoś, kto go podwiezie.

Była to jedna z okolic, którymi zająć się miał Móri i dwoje jego przyjaciół. Tak daleko jednak dotrzeć nie zdołali. Wcześniej okazało się, że po prostu zniknęli z powierzchni Ziemi.

Okolica wciąż więc była sucha i jałowa. Życiodajne krople eliksiru Madragów jeszcze nie padły na te zapomniane przez Boga pustkowia.

Mężczyzna na drodze nagle się zatrzymał. Cóż to tam leży kawałek od drogi, wśród rzadko rosnących kaktusów?

Wędrowiec nie był najodważniejszym człowiekiem na świecie, zaliczał się raczej do tych, którzy wiecznie użalają się nad sobą, a winę za wszelkie swoje małe i duże niepowodzenia zrzucają na innych. Upłynęła więc dobra chwila, zanim wreszcie ośmielił się podejść. Dopiero gdy stwierdził w końcu, że to człowiek, który w dodatku się nie porusza, zebrał w sobie dość odwagi, by postawić ostatnie kroki.

Może ten, który tam leży, ma przy sobie portfel albo jakąś inną rzecz, wartą takiego zachodu?

Znów się zatrzymał. A jeśli ten ktoś umarł na zakaźną chorobę? Po świecie wszak krąży mnóstwo śmiercionośnych epidemii, szczególnie ta, która... Nie, nie wolno teraz o tym myśleć! Przecież możliwe, że znajdzie tu pieniądze!

Przybliżył się jeszcze o dwa kroki. Doprawdy, to jakaś niebywale długa osoba! Ciało rozciąga się od jednego kaktusa do drugiego, a więc mierzy dużo więcej niż dwa metry! To chyba najwyższy człowiek, jakiego w życiu widział, i jak dziwacznie ubrany! Czy w tym jego stroju mogą być jakieś kieszenie?

Teraz mężczyzna dostrzegł czarne, dosyć długie włosy i złocistą skórę leżącego.

Ten człowiek wygląda, jakby mocno się uderzył podczas upadku. Ale to przecież niemożliwe, nie można się aż tak potłuc od zwykłego potknięcia! To raczej jego ktoś musiał napaść.

Włóczęga nabrał śmiałości. Nieszczęśnik wydawał się martwy, ale musiał zginąć całkiem niedawno, bo zwłoki nie zaczęły się jeszcze rozkładać. A tu, w tym upale, takie rzeczy dzieją się prędko.

Zerknął ukradkiem na lewo i prawo, ale na drodze nie widać było ani śladu życia, tylko samotny przewód telefoniczny drżał z gorąca w nieznośnej spiekocie.

Włóczęga obrócił leżące ciało i natychmiast przerażony odskoczył w tył. Na miłość boską, cóż to za stwór!

Czuł, że serce mało nie wyskoczy mu z piersi. Ta odrobina odwagi, jaką był w stanie z siebie wykrzesać, błyskawicznie zniknęła i zaraz puścił się biegiem, chcąc jak najprędzej uciec z tego miejsca. Zupełnie wyjątkowo, po raz pierwszy w życiu, wpadło mu do głowy, by dobrowolnie zgłosić się na policję. Do niedużej osady, którą dostrzegł na zboczu w pewnej odległości od drogi, nie mogło być daleko. Całkiem niedawno minął też ścieżkę, która tam prowadziła.

Albo... Być może policja wcale nie jest właściwą instancją, w tej zabitej dechami dziurze pewnie nawet nie mają posterunku. Ale może się przecież skontaktować z dziennikarzami. Telefon chyba działa, są przecież kable.

Och, a więc on dostarczy im sensacji! Gazety, radio i telewizja przyjmą niesamowitą wiadomość z otwartymi ramionami.

Może ją drogo sprzedać, i to nie jednemu. Dostanie mnóstwo pieniędzy!

Przyspieszył kroku. Nagle zatęsknił za towarzystwem ludzi. Tu w każdym razie zostać nie mógł, zrobiło się zbyt nieprzyjemnie.

Ze strachu ciarki przebiegły mu po plecach.

 

Marco, Indra i Ram o niezwykłym wydarzeniu dowiedzieli się z telewizji.

Na terenie przygranicznym między Arizoną a Meksykiem znaleziono ciężko ranną istotę, przypominającą kosmitę, oczywiście o ile tacy istnieją.

Jedno spojrzenie wystarczyło im, by się porozumieć, i natychmiast skierowali w tamtą stronę swoją gondolę, wyciskając z niej największą możliwą prędkość.

Nie mieli wcale tak daleko. Gdy zniknęła grupa Móriego, jej rejon przejęła ta właśnie trójka bezrobotnych. Teraz znajdowała się na obszarze archipelagu karaibskiego, nieprzerwanie prowadząc poszukiwania zaginionych i jednocześnie spryskując teren życiodajnym eliksirem.

Podczas całej podróży nie odzywali się do siebie ani słowem. Wszyscy troje wszak usłyszeli, że ten, którego znaleziono, był bardzo ciężko ranny.

Jak ciężko? Czy żył jeszcze?

I czy był to któryś z ich przyjaciół? Czy też może ktoś zupełnie inny, ani trochę z nimi nie związany? Podobno poza ubraniem, które miał na sobie, nie znaleziono przy nim nic, co pomogłoby go zidentyfikować.

To się jakby nie zgadzało, bo przecież przyjaciele wyposażeni zostali w całe mnóstwo specjalnych urządzeń. Już sam aparacik umożliwiający rozumienie obcych języków stanowił szczegół, o którym przekaz telewizyjny z pewnością by wspomniał.

Ustalili, że Ram nie powinien się pokazywać, przynajmniej na razie, gdyż jego obecność mogła wywołać zbyt wielki szok wśród wzburzonych mieszkańców osady i wymagałaby mnóstwa długich i zupełnie zbędnych w tej jakże trudnej sytuacji wyjaśnień.

Marco i Indra przez pewien czas zmuszeni będą radzić sobie bez niego, Ram zaś zostanie w gondoli, którą postanowili dobrze ukryć.

Trochę czasu zabrało im odnalezienie miejsca, w którym odkryto dziwną istotę, gdyż na ten temat media udzieliły naprawdę skąpych informacji. Na dodatek okazało się, że nadzór nad tajemniczym stworzeniem przejęło wojsko.

Jak zwykle.

A to oznaczało niemożność prowadzenia dalszych działań.

- Do diabła! - mruknęła pod nosem Indra. Zaraz jednak zaproponowała oficerom i stojącym na warcie żołnierzom po kieliszku wódki. Doprawionej, rzecz jasna, wywarem Madragów.

Eliksir, pomimo iż rozprowadzony w alkoholu, odniósł natychmiast fantastyczny skutek. Panowie w mundurach w jednej chwili złagodnieli i wręcz nie mieściło im się w głowach, jak można tym miłym gościom nie pozwolić zerknąć na pozaziemskiego przybysza.

Wpuszczono ich do wielkiego, chłodnego laboratorium.

Cenne znalezisko leżało rozciągnięte w przypominającym trumnę szklanym pojemniku. Indrze przyszło do głowy dość absurdalne porównanie, że wygląda trochę tak jak Śpiąca Królewna, zanim książę zbudził ją pocałunkiem.

Nie musieli długo się przyglądać rzekomemu gościowi z Kosmosu.

- A więc tak jak przypuszczaliśmy - westchnął Marco. - Ale gdzie jest tamtych dwoje?

3

Móri długo siedział skulony w ciasnym pomieszczeniu. Czuł, jak od potu włosy i ubranie lepią mu się do ciała. Berengaria na całe szczęście zasnęła, dzięki temu przynajmniej na jakiś czas ma spokój. Biedna dziewczyna! Armas leżał jak przedtem, nieprzytomny, a Móri nie mógł nic dla niego zrobić. Dookoła panowała ciemność jak w grobie.

Gdzie się znaleźli? Co się wokół nich dzieje? I jaki jest powód tej straszliwej ciszy? Dlaczego nikt nie przybywa im na ratunek?

Móri, czarnoksiężnik, nie był w stanie nawiązać z nikim kontaktu i tego już żadną miarą nie potrafił zrozumieć. Przecież wzywał wszystkich obdarzonych zdolnościami telepatycznymi, a nie doczekał się ani jednej odpowiedzi. Nie odezwały się nawet duchy.

Raz tylko coś wyłapał, ale nie czuł się na siłach orzec, czy to było naprawdę, czy też tak tylko mu się wydawało. Pospiesznie jednak przesłał wiadomość, że wszyscy żyją, na więcej zabrakło mu czasu, bo zaraz i te prawie niesłyszalne sygnały zamarły.

Od tamtej pory nic się nie wydarzyło.

Usiłował sam siebie wprowadzić w stan letargu, by czas mu szybciej płynął, zaraz jednak uznał, że nie ma do tego prawa. Przecież tych dwoje młodych go potrzebuje.

Gdybyż tylko mógł na trochę zasnąć! Starał się zapaść w drzemkę.

I wtedy nagle wszystkie jego zmysły się wyostrzyły.

Dolg?

Dlaczego w takiej chwili pomyślał o synu? Dolg przecież był bezpieczny, przebywał gdzieś na niegroźnych obszarach polarnych.

Móri nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że chłopiec jest blisko. Jakby znajdował się w powietrzu na zewnątrz tego przeklętego pomieszczenia, w którym ich upchnięto, a zarazem tkwił tuż przy nich. A to przecież niemożliwe, absolutnie niemożliwe.

Móri skupił się na przesyłaniu Dolgowi myśli.

Lecz telepatia, którą zwykle się posługiwali, zawiodła. Czyżby te masywne ściany uniemożliwiały wszelkie przekazywanie myśli? A tu, wewnątrz, przecież syna nie było, jego obecność to tylko złudzenie, jedynie gorące życzenie Móriego.

Mimo wszystko jednak czuł, że chłopiec znajduje się w pobliżu.

Móri wystraszył się nie na żarty. Co też przydarzyło się synowi? Bez względu na to, jak niezwykłym był człowiekiem, nie miał jednak zdolności przemieszczania się z siłą myśli i światła.

Nie, wszystko to muszą być jedynie urojenia.

Móri oparł głowę o ścianę, starając się zapaść w sen.

Ale myśli nie chciały mu dąć spokoju. Co się stało z Dolgiem?

I co się działo z nimi?

Wreszcie zapadł w niespokojną drzemkę. W wirujących snach ujrzał blisko jakąś twarz, badawczo spoglądające surowe oczy i usłyszał szept: „Nie można wykorzystać, nic można. Nie przyniesie żadnego pożytku”. Echo tego szeptu długo rozbrzmiewało mu w głowie, potem jednak ową twarz zastąpiły jakieś inne, nierzeczywiste obrazy.

Kiedy się zbudził, stwierdził, że Armas zniknął.

 

Odpowiedzialni za nadzór nad pozaziemską istotą oficerowie zrobili się wprost bez umiaru chętni do współpracy.

O, tak, oczywiście, słyszeli o tym, że Ziemia rozkwitła i ludzie stali się weselsi i życzliwsi wobec siebie, a zwłaszcza wobec zwierząt.

Do takiego skomponowania eliksiru, by po jego zażyciu nikt nie miał już ochoty dręczyć zwierząt, przyczynili się wszyscy z grupy Poszukiwaczy Przygód, zasypując Madragów błaganiami. Madragowie zapewnili, że przyjazny stosunek do zwierząt to nieodzowna cecha każdego dobrego człowieka, obiecali jednak, że nad tym szczegółem popracują jeszcze staranniej. Poszukiwacze Przygód mogli więc być spokojni.

Oficerów zafrapował wygląd Marca. Sądzili, że za sprawą takiego właśnie mężczyzny, w połowie bóstwa, a w połowie człowieka, mogła się dokonać owa cudowna przemiana, której uległy wszystkie żywe stworzenia na Ziemi.

Popełnili jednak błąd, bo przecież główne zasługi w tej kwestii należało przypisać dość niesamowicie wyglądającym Madragom, lecz istot takich jak ludzie bawoły ci oficerowie nie potrafili sobie chyba nawet wyobrazić.

- Ach, tak, a więc to wasze dzieło! - westchnęli zachwyceni i, niewiele się zastanawiając, pozwolili Indrze i Marcowi zabrać ze sobą Armasa. Już wcześniej stwierdzili, że właściwie można go uznać za martwego i instrumenty niezbędne do przeprowadzenia sekcji leżały już naszykowane. Chętnie by przynajmniej zbadali, z czego jest zrobiony.

- Ale powiedzcie nam chociaż - zaczął jeden z wojskowych - skąd on się tu wziął?

- No, w każdym razie nie jest to na pewno istota pozaziemska - natychmiast odpowiedziała Indra. - Można raczej nazwać go istotą wewnątrzziemską.

- Z czasem poznacie odpowiedzi na wszystkie pytania - czym prędzej zapewnił Marco, zanim Indra zdążyła jeszcze bardziej skomplikować całą sytuację.

Oficerowie pożyczyli im nawet jeepa, którym mogli przewieźć Armasa. Proponowali także dalszą pomoc, ale przybysze z Królestwa Światła serdecznie podziękowali, twierdząc, że mają całkiem niedaleko i że niedługo zwrócą pojazd.

Wojskowi stali się uosobieniem dobrej woli.

Marco i Indra ogromnie cierpieli, widząc, jak strasznie pokaleczony jest Armas. Ram pomógł im go przenieść do gondoli, a Indra złamała chyba wszelkie przepisy dotyczące ograniczenia prędkości, pragnąc jak najszybciej oddać jeepa wojskowym. Potem całą powrotną drogę do gondoli przebyła biegiem.

W tym czasie Marco i Ram zajęli się zbadaniem Armasa.

- Wracamy do bazy w Boliwii - postanowił Ram i siadł przy pulpicie sterowniczym.

- A co z nim? Co mu się stało? - pytała Marca Indra, gdy gondola wzniosła się nad ziemią.

- Przyjrzeliśmy się trochę jego obrażeniom. Wygląda na to,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin