Sandemo Margit - Saga o Królestwie Światła 17 - Na ratunek.doc

(774 KB) Pobierz
Dotychczas ukazały się:

Margit Sandemo

NA RATUNEK

Saga o Królestwie Światła 17

Z norweskiego przełożyła

ANNA MARCINIAKÓWNA

POL - NORDICA

Otwock

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

RODZINA CZARNOKSIĘŻNIKA

 

 

LUDZIE LODU

 

 

INNI

 

Ram, najwyższy dowódca Strażników

Inni Strażnicy: Rok, Tell, Kiro, Goram

Faron, potężny Obcy

Oriana i Thomas

Lilja, młoda dziewczyna

Paula i Helge, Wareg

Misa, Tam, Chor, Tich i mała Kata, Madragowie

Geri i Freki, dwa wilki

 

Ponadto w Królestwie Światła mieszkają ludzie wywodzący się z rozmaitych epok, tajemniczy Obcy, Lemuryjczycy, duchy Móriego, duchy przodków Ludzi Lodu, elfy wraz z innymi duszkami przyrody, istoty zamieszkujące Starą Twierdzę oraz wiele różnych zwierząt.

Poza tym w południowej części Królestwa Światła żyją Atlantydzi, a w Królestwie Ciemności - znane i nieznane plemiona.


Wnętrze Ziemi

(jedna połowa)

 

STRESZCZENIE

Królestwo Światła położone jest w centrum wnętrza Ziemi. Oświetla je i ogrzewa Święte Słońce.

Obcy, Lemuryjczycy, Madragowie oraz część mieszkających w Królestwie Światła ludzi zdołali stworzyć eliksir będący w stanie usunąć wszelkie zło z ludzkich serc. Mają oni wielki cel: stworzyć trwały pokój na Ziemi i uratować planetę Tellus przed unicestwieniem.

„Czas” to w Królestwie Światła jedynie słowo bez znaczenia, ale w świecie zewnętrznym jest już rok 2080.


CZĘŚĆ PIERWSZA
WSPINACZKA

1

Nieliczna grupka wędrowców z Królestwa Światła wybierała się na powierzchnię Ziemi. Wszystko zostało już przygotowane do tej największej, ostatniej ekspedycji. Obawiano się bowiem, że bez pomocy Ziemię czeka wyrok śmierci. Żądza zysku doprowadziła nawet do poważnych zmian klimatycznych na planecie, wszędzie panuje korupcja i mafie. Przeludnienie oraz pandemie, czyli epidemie ogarniające cały świat, stały się ogromnym problemem, chociaż można by sądzić, że jedno wyeliminuje drugie: potężne epidemie zmniejszą zaludnienie, a przy mniejszym zaludnieniu epidemie nie będą się tak bardzo rozprzestrzeniać. Nikt jednak nie odnosił się do tego aż tak cynicznie. Kolejne nieustanne zagrożenie to lekkomyślność w odniesieniu do energii atomowej, w dodatku do Ziemi zbliżają się wielkie roje meteorytów i grozi jej wiele innych katastrof.

Nic z tych rzeczy nie znalazło się, rzecz jasna, w programie „zbawców świata”, oni mieli się koncentrować na oczyszczeniu ponurych i pozbawionych litości charakterów ludzi. A że szeptem powtarzano sobie, iż Marco, Móri i Dolg mają jeszcze znacznie większe zadania do spełnienia, to już całkiem inna sprawa. Najpierw serca ludzi!

Zresztą już samo to nie należało do najłatwiejszych. Jak bowiem rozpylić niezwykłą substancję Madragów nad tak ogromnym terytorium, i to w taki sposób, by każdy człowiek, absolutnie każdy, wchłonął przynajmniej kilka kropli? Jak dotrzeć do każdej jednostki na wszystkich kontynentach?

To był od dawna wielki problem Madragów. Teraz zdawało się, że został rozwiązany. Być może.

 

Dwaj Obcy, Faron i Erion, patrzyli, jak uzbrojeni po zęby wysłannicy Królestwa Światła, pełni zapału, w nastroju krucjaty wstępowali na pokłady gondoli, które miały ich przewieźć do bazy startowej.

- Tak patrzę na Joriego i Sassę - powiedział Erion w zamyśleniu. - Czy oni nie są za młodzi na tę wyprawę?

- Jori jest w wieku pozostałych - odparł Faron. - Sprawia wrażenie niedojrzałego, ale to nieprawda. A Sassę też trzeba już uważać za osobę dorosłą. Znakomicie radziła sobie w Górach Czarnych, jest więc zaprawiona w bojach. Zresztą daliśmy im najłatwiejsze zadanie. Powierzyliśmy im odpowiedzialność za stosunkowo spokojne części Ameryki Południowej: Urugwaj, Chile i Argentynę aż do Ziemi Ognistej. Dotychczas nie było tam żadnych problemów.

Umilkli obaj. Byli niewiarygodnie przystojni i pociągający na swój osobliwy sposób, jak to Obcy, stali jeszcze długo i patrzyli, jak ostatni uczestnicy wyprawy wchodzą na pokład.

W końcu Erion powiedział:

- Ktoś musi się przecież podjąć innych obowiązków.

- To się samo ułoży - uciął Faron. - To akurat ostatnia sprawa. - Po chwili westchnął. - Bardzo mi się nie podoba, że musiałem ich zostawić własnemu losowi na powierzchni Ziemi. Powinienem być z nimi, martwię się o wszystkich.

Erion spojrzał na niego spod oka.

- A zwłaszcza o kogoś jednego?

Faron zbył tę uwagę.

- Nie mogliśmy się jednak tam wyprawić, żaden z nas. Jesteśmy zbyt egzotyczni, zbyt się różnimy...

- No właśnie, ale na szczęście, w razie czego, mamy z nimi kontakt radiowy.

- Dobre i to - powiedział Faron głucho.

Żaden z nich nie wiedział, że miejsce, do którego właśnie wysłali Sassę i Joriego, najbardziej ze wszystkiego przypomina gniazdo os.

 

W bazie startowej grupa musiała się rozdzielić. Uczestnicy w mniejszych zespołach udawali się w różnych kierunkach, lecieli więc w różnych rakietach, prowadzonych przez Strażników. Wszyscy siedzieli w milczeniu, spięci, czuli, jak pędzące rakiety wbijają ich w fotele, gdy ze świstem mknęły w stronę ziemskiej skorupy. Każde z nich pragnęło w duchu pozostać razem z innymi, jak zawsze, teraz zostali samotni, nagle opuszczeni, pozostawieni własnemu losowi i przerażeni tym, co ich czeka u kresu podróży. Wszyscy wbili sobie dobrze do głów wszelkie instrukcje, ale przecież wiele może się zmienić albo pójść nie tak jak trzeba.

Tak strasznie mało wiedzieli.

Kiedy jednak już znaleźli się w rejonach, gdzie mieli pracować, wszyscy doznali tego samego uczucia. Ogromnie zdumieni wydali niemal jednobrzmiący okrzyk:

- Jak mało zniszczony jest ten świat! Oczekiwaliśmy raczej wyschłej, martwej ziemi i cywilizacji w ruinie!

Strażnicy przyjmowali to z uśmiechem:

- Oglądaliście za dużo filmów science fiction w rodzaju „Mad Max” i temu podobnych. Musicie też pamiętać, że lądujemy w stosunkowo rzadko zaludnionych miejscach, gdzie naturę przeważnie pozostawiono w spokoju. Przeważnie... bo dostrzegamy jedynie powierzchnię zjawisk i lepiej nie wiedzieć, jak jest naprawdę. W innych rejonach zniszczenia są znacznie większe. No cóż, pozostaje nam życzyć wam powodzenia!

W chwilę później wysłannicy zostali sami w obcym świecie.

Tych, którzy nigdy nie byli na powierzchni, zdumiewało wszystko. Błękitne niebo. Wiatr. Wegetacja. Księżyc i gwiazdy, kiedy nastała noc. Mróz w jednych okolicach, upały w innych.

Piękno.

Nie przypuszczali, że świat zewnętrzny ma do zaoferowania tyle niewiarygodnej urody. Były widoki wywołujące w patrzących ból, jakiś niewytłumaczalny smutek. Jakby planeta już teraz została pozbawiona łudzi i zwierząt, pusta i wymarła krążyła w gwiezdnej przestrzeni, choć to już nikomu na nic się nie zda.

Wiedzieli jednak, że przynajmniej ludzi można jeszcze na Ziemi spotkać, i to całkiem sporo. Ludzi dobrych i ludzi złych. To właśnie złymi polecono im się zająć. Przemienić ich w wartościowe jednostki.

Nie jest to łatwe zadanie, o, nie!

Jori i Sassa zostali wysadzeni nad fantastycznie pięknym niedużym jeziorkiem w Andach, na terenie Argentyny, w tak zwanej Srebrnej Krainie. Przez chwilę stali oboje bez słowa i podziwiali nowy dla siebie widok.

Mam czuć się dumny czy raczej upokorzony? zastanawiał się Jori. Dlaczego mnie zawsze powierzają zadania razem z Sassą? Czy nie wart jestem tego, by pracować z dorosłymi, czy też dlatego, że w tej parze ja jestem dorosły i silny, a ona może mnie podziwiać?

Bogowie jednak raczą wiedzieć, czy Sassa rzeczywiście mnie podziwia.

Sassa również się nie odzywała. Zresztą nie mogła mu powiedzieć, że prosiła o wysłanie jej z Jorim, bo na pewno by się na nią rozgniewał.

- Chodź, praca czeka - rzekł w końcu Jori krótko.

2

Niesłychanie barwne budynki otaczały patio, gdzie na wygodnym leżaku wypoczywała Altea, starannie ukryta przed ciekawskimi spojrzeniami, a także przed piekącym słońcem, które mogłoby jej zaszkodzić. Liczne w tej posiadłości baseny mieniły się lazurowo. Dziewczyna słyszała cichy plusk, służący czyścił za pomocą gumowego węża któryś z nich, bo pewnie spadł na wodę jakiś liść i zakłócał perfekcyjny widok.

Altea - nosiła imię, będące nazwą pewnego gatunku róż - bardzo cierpiała. Nienawidziła tego życia, uważała, że zamknięto ją w luksusowym więzieniu. Nienawidziła tych wszystkich strażników patrolujących ogromną posiadłość, dość miała goryli z pistoletami pod płóciennymi marynarkami, tych rosłych osiłków o ciemnych oczach, które ją łapczywie obserwowały, sądząc, że nikt ich nie widzi.

Altea w tajemnicy pisała powieść. Jakże inaczej czas mógłby płynąć w jej pięknym piekle? Ale nie miała wprawy w pisaniu książek. Nie, Altea nie była pisarką. Nudziła się po prostu śmiertelnie i musiała czymś zająć umysł.

Wygładziła cieniuteńką sukienkę i westchnęła. Wszystko jest takie przesadnie luksusowe w tym tak zwanym raju. Jakieś wysokie, egzotyczne drzewa, które miejscowi służący nazywają gwiazdami wigilijnymi, krzewy hibiscusa inaczej zwanego różą hawajską, bijący w oczy kwiatowy przepych gdzie tylko spojrzeć. Niskie budynki zaprojektowane wyraźnie pod wpływem architektury hiszpańskiej, rozrzucone z pozoru bezładnie, w gruncie rzeczy jednak w bardzo przemyślany sposób, nikną wśród roślinności. Rozległe artia, fontanny, białe ściany z wapienia, pośród bujnych ogrodów. Wszystko oszałamiająco harmonijne.

Ale w tym ziemskim raju brakowało harmonii. Harmonii ducha.

Altea ponad wszystko tęskniła, żeby stąd wyjść. Niestety, za murami rozciąga się spalona słońcem pustynia, martwa ziemia, gdzie mogą przeżyć jedynie kaktusy i jaszczurki. Z tyłu za hacjendą wznoszą się potężne góry, Andy, z kopalniami soli oraz kaktusowymi lasami w dolinach i pośród skał, a wysoko ponad wymarłym krajobrazem i pokrytymi śniegiem szczytami wciąż krzyczą kondory.

Za bramą natomiast leży ta straszna pustynia ciągnąca się aż do Oceanu Spokojnego. Świadomość, że na wybrzeżu oceanu, nie tak znowu daleko stąd, znajduje się wielkie miasto, nie dawała dziewczynie spokoju, wabiła i przyciągała.

Nigdy jednak biedna Altea tam nie bywała.

Była podwójnie związana z tą ogromną, pełną przepychu posiadłością.

Mimo woli wyciągnęła rękę, by sprawdzić, czy lekarstwa są w zasięgu wzroku.

Serce Altei nie funkcjonuje jak trzeba. Urodziła się jako blue baby, z otworem w ściance między komorami serca, a kolejne ciężkie operacje nie przyniosły poprawy. Chociaż bowiem jej rodzice powierzali ją opiece najlepszych na świecie lekarzy, to po prostu w tych czasach nie było już prawdziwych, „najlepszych na świecie” fachowców.

Postarali się o to ludzie pokroju jej ojczyma.

Ale nie, Altea nie była aż tak obłożnie chora, by nie mogła pędzić jako tako normalnego życia, musiała tylko unikać większych wysiłków, a zwłaszcza głębokich przeżyć i szoków.

Tu przecież nic takiego jej nie groziło, tu nie było żadnych niebezpieczeństw, bo tutaj po prostu nic się nie działo!

Jak, na miłość boską, jej matka mogła wyjść za mąż za Jacka Lomana?

Ona, taka piękna! Jedna z najwspanialszych kobiet z towarzystwa mogła dostać każdego mężczyznę.

O swoim prawdziwym ojcu Altea zachowała jedynie najlepsze wspomnienia. Umarł nagle, córka nigdy nie dowiedziała się, w jaki sposób. O takich sprawach się nie rozmawia. Matka i ona żyły samotnie tylko kilka miesięcy, po czym matka ponownie wyszła za mąż. Za tego Jacka Lomana, prawdopodobnie najbogatszego człowieka na świecie.

Jak nazywał się dawniej, nie wiadomo. Był Europejczykiem, należał do najbardziej ciemnych typów pod słońcem. Nigdy nikomu nie mówił, z jakiego kraju pochodzi, wspinał się po prostu coraz wyżej po szczeblach społecznych, nie ulega wątpliwości, że piął się w górę po trupach. Dlaczego ukrył się tutaj, w tych bezludnych okolicach Chile, było dla Altei tajemnicą. Widocznie jednak miał swoje powody.

Naprawdę starała się go polubić ze względu na matkę, ale sprawa okazała się zbyt trudna. Nienawidziła zapachu jego wody po goleniu, jego zrośniętych, krzaczastych brwi, jego sinej pod zarostem skóry i tych wszystkich złotych łańcuchów, w które wplątywały się gęste, czarne włosy na jego piersi - po domu uwielbiał obnosić nagi tors. Był owłosiony na plecach i na ramionach, co samo w sobie nie jest niczym złym, powinien jednak bardziej dbać o figurę. Kiedy chodził, wciągał brzuch i wydawało mu się pewnie, że wygląda jak atleta. Na nic się jednak nie zdadzą tego rodzaju zabiegi, jeśli się ma taki jak on byczy kark i zwały tłuszczu na biodrach.

Nie, uff, już od trzech lat musiała znosić ojczyma, to powinno wystarczyć, teraz chciałaby się stąd wyrwać za wszelką cenę.

Altea skończyła szesnaście lat i zaczęła dostrzegać, że na świecie istnieją również chłopcy.

Tu jednak nie było żadnego w jej wieku. Jakiś czas temu zadurzyła się w jednym ze strażników, dość Jeszcze młodym mężczyźnie. Zamienili nawet ze sobą parę słów, ale on w pewnym momencie zniknął. Później dowiedziała się, że został zastrzelony.

Brama była bardzo pilnie strzeżona, któregoś dnia Jednak Altea zdołała się, dzięki paru kłamstwom, wymknąć strażom. Chciała się dostać do miasta. Zbliżał się wieczór i słońce nie piekło już tak niemiłosiernie. Daleko jednak nie zaszła, wkrótce dogonił ja samochód strażników. Widziano ją z daleka, bo w okolicy nie było się gdzie ukryć, tam, skąd ją zabrano, znajdował się tylko jeden jedyny kaktus. Matka była wściekła, lecz także zmartwiona, Altea ma Przecież słabe serce, mogła dostać po drodze ataku i umrzeć! Jack za karę nie odzywał się do niej przez wiele dni. To były jej najlepsze dni od wielu lat.

 

Jack Loman obserwował potajemnie młodą pasierbicę ukryty za firanką w jednym z pokoi.

Ona tam leży ze względu na mnie, myślał. Specjalnie wybrała to miejsce, bo w przeciwnym razie, dlaczego położyłaby się akurat tam? Oczywiście, że robi to z mojego powodu.

Jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że to on nie bez przyczyny usadowił się w tym prawie nigdy nie używanym pokoju.

Zrobiła się ładna ta smarkula. Wystarczy popatrzeć na te jej okrągłe bioderka i na jasną, świeżutką skórę! Nie taka wspaniała jak jej matka, rzecz jasna, ale to ciało, ta skóra! Nie zniszczona przez słońce. A u Judy, niestety, coraz więcej oznak starzenia. Jaką ma wysuszoną, ciemnobrązową skórę na ramionach, na przykład! I zmarszczki na twarzy tyle razy poddawanej operacjom plastycznym. Niedługo lekarze już nie będą mogli jej pomóc, za dużo czasu spędza na słońcu. Ona uważa, że brązowi ludzie wyglądają młodo. No tak, ja na przykład, mnie z opalenizną do twarzy, ale Judy to postarza. Już nie jest mnie warta, niedługo trzeba ją będzie wymienić...

Jack Loman poprawił maseczkę na twarzy. Wszyscy jego ludzie nosili ostatnio takie jasnozielone maseczki. Altea nie chciała za nic jej nałożyć, ale może to i lepiej, myślał Jack.

Jego ciemne aksamitne oczy prześlizgiwały się po ciele dziewczyny. Nie powinna była tak leżeć, wystawiona na spojrzenia wszystkich. Obleśni strażnicy mogą ukrywać się za krzakami i gapić na nią.

Loman dotknął pasa i poprawił spodnie, odsunął się od okna. Wiedział, że powinien wracać do swego urządzonego z wielkim przepychem gabinetu, gdzie skomplikowane aparaty przekazywały raporty z całego świata na temat jego wciąż rosnących aktywów. Ta hacjenda, w której teraz mieszkają, to tylko jedna kropla w morzu jego ogromnych majątków.

Osiągnąłem swój cel, myślał z dumą. Panuję nad wszystkim, kontroluję wszystko. Podlega mi bez reszty mafia europejska, chińska zresztą też. A także mafia w Stanach Zjednoczonych. Nie istnieje żaden transport narkotyków, o którym bym nie wiedział, żadna transakcja dotycząca handlu bronią. Wszelki przemysł, cały handel, wszyscy muszą liczyć się ze mną.

Nikt jednak nie wie, kim jest on sam. Ani policja, ani władze, żadna konkurencja, żadni wrogowie. Znalazł sobie znakomitą kryjówkę tutaj, między górami i pustynią.

Nie zdając sobie z tego sprawy, ponownie skierował się do okna. Altea leżała teraz na drugim boku i twarz miała zwróconą w jego stronę. Ale widzieć go nie mogła, ukrywał się za zasłoną. Co ona tam robi? Pisze coś? Z pewnością nie list, to wiedział, nie wolno jej bowiem niczego stąd wysyłać.

Była piękna niczym kwiat jabłoni, taka świeża, młoda, nietknięta, o takiej delikatnej skórze.

Dłoń Jacka wsunęła się pod pasek, do środka... Rozpiął sprzączkę, rozsunął zamek błyskawiczny.

Dotarłem na najwyższe szczyty, myślał, a równocześnie, wstrzymując dech, pieścił sam siebie. Mimo to muszę się tutaj ukrywać. To niesprawiedliwe, tak nie może być. Chcę piąć się dalej. Panowanie nad światem nic nie jest warte, jeśli tak niewielu wie, że to właśnie ja jestem władcą.

Chcę jeszcze dalej. Wyżej! Chcę stanąć w pełnym świetle, chcę zostać uznany za władcę tego świata, całego wszechświata!

Niewiele zostało mi już do pokonania, ale czas jeszcze się nie dopełnił. Żeby się to mogło stać, muszę najpierw wejść do polityki, tym się trochę pozajmować, chociaż to okropnie nudne. Na szczęście mam pieniądze, a za pieniądze można kupić wszystko i wszystkich. Każdego przeklętego człowieka. Wszystkie przewroty państwowe są przecież od dawna robione przez moich ludzi. Moi ludzie zajmują najwyższe stanowiska. Ja stoję za wszystkim. Władca!

Myśli zaczynały mu się mącić, ciało przepełniała wielka słodycz. Trzeba najpierw ją uciszyć, musiał oprzeć się o futrynę okna... śliczna... śliczna... och, jakaż pociągająca jest ta istota na leżaku! Taka młoda i taka niewinna, wspaniała... może powinien zaraz tam pójść? Nie, nie teraz... za późno, oooch!

Skulił się, dysząc za ochronną maseczką. Po chwili wytarł się starannie i pozapinał ubranie. Usiadł w fotelu i siedział tam długo, jakiś zgaszony. Normalne zmartwienia odnajdywały do niego drogę.

Co to się ostatnio dzieje na świecie? Te pogłoski o dziwnej łagodności ogarniającej ludzi... Właśnie dlatego nakazał swoim nosić maseczki na twarzach, gadano bowiem, że owa łagodność spływa na ludzi z powietrza. A on nie chciał, żeby jego bezlitośni pracownicy stali się sympatycznymi chłopakami, co to muchy nie skrzywdzą. Z pomocą takich nie byłby w stanie zarządzać światem. Sam może stałby się jakimś cholernym altruistą lub innym filantropem. Nigdy w życiu, wtedy wszystko by przepadło!

Krążyły opowieści o jakichś podobnych do talerzy, czy raczej łodzi, latających pojazdach, które bezgłośnie przemierzają nocami przestworza ponad ziemią. Widywano je wszędzie, i w Azji, i w Ameryce Północnej. Mówiono, że rozpylają nad ziemią delikatne kropelki jakiejś cieczy i że to właśnie w ślad za nimi pojawia się ta śmieszna łagodność. Miłość bliźniego. Niech to diabli!

Wszyscy czują się szczęśliwi, opowiadano. Wymarłe pustynie zaś przemieniają się w urodzajne pola, pokrywają się bujną roślinnością.

Kiedy usłyszał o tym po raz pierwszy, wybuchnął śmiechem. Nie należy do tych, co to wierzą w UFO. Ale raporty jęły napływać z całego globu. Jednobrzmiące. Opowiadały o tym samym. I że dzieje się tak wszędzie.

Do licha, nie chciał takich przemian! Niestety, nieszczęście zdawało się coraz bliższe, podobno z każdym dniem obejmuje coraz większe przestrzenie.

Choć więc Ziemia jest wielka...

Inni ludzie mogą sobie być łagodni, to nawet lepiej, łatwiej będzie nimi kierować, ale jego podwładnym nie wolno przemienić się w nieśmiałe stworzenia, co to przepraszają, że żyją, kto by w takim razie wykonywał za niego czarną robotę? Kto by zarządzał w jego imieniu?

Zostałby pozbawiony wszelkiej ochrony.

Jeśli chodzi tu o jakieś przejściowe zjawisko, to z pewnością on i wszyscy jego pomocnicy dadzą sobie radę. A potem, po wszystkim, on będzie jeszcze potężniejszy niż kiedykolwiek przedtem! Jeśli bowiem wszyscy mieszkańcy Ziemi staną się tak idiotycznie dobrzy, jeśli wszyscy będą bez szemrania nadstawiać drugi policzek... Jezu, ależ on w takiej sytuacji mógłby być potężny!

Nikt by go już więcej nie prześladował. Nawet ten przeklęty pies, de Castillo, też musiałby spuścić nos na kwintę przed jedynym panem...

Jack Loman przeciągnął się rozkosznie. Tak, teraz naprawdę osiągnął szczyty. Wszędzie cieszył się niebywałym szacunkiem. Jako filantrop, właściciel wielkich dóbr, Jack Loman, którego nikt o nic złego nie podejrzewał i wszyscy starali się mieć z nim jak najlepsze stosunki. Szacunek, jaki okazywali mu ludzie jego pokroju i kalibru, był niewiarygodny. Jest pośród nich bogiem.

Mimo to wciąż jeszcze istnieją obszary nie zdobyte. Ogromne kraje, niezależne państwa. Wszystko to musi być jego. Jedno państwo po drugim. Dopiero wtedy będzie mógł stanąć w pełnym świetle jako władca świata.

Nie zdobyte obszary? Co tam, jeśli będzie trzeba, zdobędzie nie tylko Ziemię, lecz także całą przestrzeń niebieską! Kosmos.

Wszystko!

3

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin