Benito Pérez Galdós - Zjawa.pdf

(518 KB) Pobierz
BENITO PĒREZ GALDŌS
ZJAWA
TYTUŁ ORYGINAŁU: LA SOMBRA MADRID
PRZEKŁAD: JADWIGA KONIECZNA-TWARDZIKOWA
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1978
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Doktor Anzelm
I
Wypada zacząć od początku, to jest od powiadomienia
czytelnika o tym, kim był ów don Anzelm: od opowiedzenia o
jego życiu, obyczajach, o jego charakterze i wyglądzie, nie
pomijając faktu, iż wszyscy, którzy go znali, uważali go za
osobę pomyloną. Była to opinia powszechna, jednogłośna,
głęboko tkwiąca w umysłach i nie mogły jej zmienić częste
przeja-wy geniuszu tego niezwykłego człowieka, chwile, w
których rozsądnie i z dużą elokwencją, przy tym pełen
ujmującej grzeczności, opowiadał najciekawsze wydarzenia
swojego życia, robiąc w tych opowieściach dyskretny użytek
ze swej nadzwyczajnej imaginacji. Mówiono o nim, że
popełnił w życiu głupstw i dziwactw bez liku i że oddaje się
848632986.001.png
dziwnym i niepojętym praktykom, których nie podejmuje nikt
rozsądny; wreszcie, że nigdy nie zdarzyło mu się zro-bić
żadnej rzeczy jak należy ani nawet tak, jak to robimy wszyscy
w naszym banalnym życiu.
Niewiele osób utrzymywało z nim stosunki; ledwie skąpa
ich garstka mogłaby się na-zwać jego przyjaciółmi; większość
pogardzała nim, a wszyscy, którzy nie znali poprzednich
faktów z jego życia, nie potrafili dostrzec wyjątkowych i
nadzwyczajnych walorów jego du-szy, patrzyli nań z
lekceważeniem, a nawet odrazą. Czy mieli słuszność?
Niełatwo jest na to odpowiedzieć, jak również nie jest prostym
przedsięwzięciem dokonanie szczegółowej chara-kterystyki
tego człowieka, która pozwoliłaby już to umieścić go wśród
geniuszów, już to przyznać mu miejsce obok największych
pomyleńców, jacy w ogóle przyszli na świat. On sam ujawni
nam w ciągu tego opowiadania pewne sprawy, które pozwolą
osądzić go tak, jak na to zasługuje.
Mieszkał na czwartym piętrze obskurnego domostwa,
którego nie opuszczał nigdy, chy-ba że wzywany przez
sprawy bardzo pilne. Dom ów znajdował się w takim stanie,
że w innej, mniej zaaferowanej kłopotami epoce, fantazja
ludzka umieściłaby w nim sabaty czarownic.
Podówczas przebywała tam tylko jedna czarownica,
niejaka doña Monika, pełniąca obowiązki stróżki, służącej i
gospodyni.
Mieszkanie doktora przypominało laboratorium, z tych,
jakie oglądamy w niejednej po-wieści, jakie też służą za tło
wielu obrazom holenderskim. Rozjaśniała je taka sama mela-
ncholijna lampa, jaka w teatrach i na malowidłach oświetla
trupią twarz doktora Faustusa, mistrza Klaesa,
średniowiecznych delatorów, dzielnego markiza Villeny czy
włoskich fabry-kantów trucizn i mikstur. To powodowało, że
bohater nasz zdawał się niewiele ustępować czarnoksiężnikom
i bezbożnikom, lecz nie był ani jednym, ani drugim, choć w
jego domu, niezwykłym, o czym przekonamy się później,
zwisały z sufitu dziwaczne zwierzęta, kłębiące się pod
sklepieniem stado, będące jakby realizacją snu Teniersa.
Nie było tu gotyckiego sklepienia ani misternie
oprawionego okna, ciemnego tła ani tajemniczych
światłocieni, przy których pomocy malarze zwykli nam
przedstawiać zakamarki pracowni chemików, którzy,
ogarnięci znużeniem i spowici we wspaniałe pajęczyny, tkwią
pochyleni nad księgą pełną gryzmolastych zapisów. Gabinet
doktora Anzelma należał do zwyczajnych pomieszczeń, takich
w jakich wszyscy mieszkamy. Składały się nań cztery li-
szajowate ściany i niszczejący sufit, na którego powierzchni
gips, odpadający wskutek beztro-ski czasu i niedbalstwa
mieszkańców, zostawiał liczne i duże dziury. Nie było tapet
ani in-nych kobierców, oprócz pajęczyn snujących z kąta w
kąt swoje skomplikowane osnowy.
Na głównym miejscu widać było szkielet, który nie stracił
grobowego humoru, tak sze-roko rozwierały się w
przeraźliwym uśmiechu jego bezzębne szczęki, a osobliwość
jego wi-doku powiększał kociołek, który doktor umieścił na
czaszce, niewątpliwie dlatego, że nie zna-lazł dlań lepszego
miejsca. Obok znajdowała się drewniana szafka z niezliczoną
ilością wsze-lakiego rodzaju rupieci, wśród których
niepoślednią rolę odgrywały nadtłuczone szklanki — gdyż
oddawały nieocenione usługi — i naczynia z najzwyklejszej
miejscowej gliny. Wypcha-ny ptak, nieco uszkodzony,
przydawał blasku temu gratowi połyskliwym kolorem resztek
piór, a obok niego wąż wypchany słomą kreślił na ścianie
skręty swego ciała, którego łuski zachowały jeszcze słaby
połysk. W niewielkiej od nich odległości widniała zbroja tak
zaśnie-działa i pokryta rdzą, jakby od czasów Rolanda (być
może należała właśnie do niego) nikt nigdy jej nie czyścił.
Wisiało tam też kilka sztuk broni białej i palnej, wszystko w
zgodzie z wielką patelnią, której trzonek dotykał stóp postaci
Chrystusa. Była to jedna z tych figur o pobladłym ciele,
powykręcanych członkach, boleściwej twarzy i posiniałych
dłoniach, z zakrwawionym całunem i krzyżem, które
stworzyła sztuka hiszpańska, żeby budzić strach u pobożnych
kobiet i wprawiać w osłupienie proboszczów. Chrystus był
zżółkły, ściemniały, połyskliwy, sztywny jak wypchane
zwierzę; twarz miał zniekształconą cynobrem, a stopy niknęły
mu wśród zwojów wielkiej kokardy, która bez wątpienia była
miejscem pielgrzymek dla wszystkich much z całej dzielnicy,
gdyż zostawiły tu swoje trwałe ślady. Po drugiej stro-nie
widniały muszle ślimaków, sztych przedstawiający jakiegoś
męczennika, koncha perłowa, dwa pistolety i różaniec z
muszelek, opleciony na sczerniałej od kurzu gałązce korala.
Dwie duże rycerskie ostrogi i siodło zwisały z innego haka,
obok przybrudzonej odzieży, z której fałdów wystawał gryf
gitary wykwintnie inkrustowany masą perłową i kością
słoniową.
Jedyna pogięta struna, niemy świadek dawnej świetności,
mogła rozbrzmiewać współ-czesnemu pokoleniu zaledwie
echem minionych harmonii. Buty wojskowe poniewierały się
na podłodze obok gitary, naprzeciw wisiały kasak i surdut z
ubiegłego wieku, pełne dziur i plam. Trójgraniasty kapelusz
nałożony był na dzban, który zastępował mu głowę, a niefore-
mna lampka oliwna w kształcie sakralnego świecznika plamiła
resztkami swojej świeckiej oliwy klęcznik — istne dzieło
sztuki — obecnie już tak zniszczony, że ledwie pozwalał się
domyślać swojego kształtu. Na pobliskiej ścianie wisiał zegar,
który stanął przed pięćdziesię-ciu laty; jego werk był teraz
kwaterą główną pająków. Olbrzymie ciężarki ołowiane, które
spadły z hukiem przed dwudziestu pięciu tysiącami nocy,
uszkodziły taboret. Gliniany dzban i Dzieciątko Jezus leżały
Zgłoś jeśli naruszono regulamin