Ziemiański Andrzej - Dziennik czasu plagi(1).pdf

(646 KB) Pobierz
1069531007.001.png
"Dziennik czasu plagi"
Dziennik Czasu Plagi
Copyright (c) by Andrzej Ziemiański, 1991
Ciężkie, kanciaste bryły budynków z czerwonej niegdyś cegły były coraz mniej widoczne na tle ciemniejącego nieba.
Śnieg z deszczem przestał już padać, ale jego topniejące powoli połacie w dalszym ciągu pokrywały znaczną część
oczyszczonego przez niemrawych dozorców placu przed uczelnią. Gdzie niegdzie tylko zasilane dopływem z rynien
strumyczki czarnej wody żłobiły kręte ścieżki w brudnej pokrywie, odsłaniając czasem niewielkie skrawki granitowych płyt.
Ramsay odwrócił się od okna.
–No i co pan tam stworzył? – podszedł do siedzącego przy jego biurku studenta.
Młody chłopak sprężył się nagle. Jego twarz przybladła lekko, a szybkie ruchy palców najprawdopodobniej były efektem
nagłego potnienia dłoni. Pewne ośrodki w mózgu zasygnalizowały niebezpieczeństwo i wiedziony instynktem organizm
zareagował odpowiednio. Adrenalina szalała we krwi, która odpłynęła z głowy, mięśnie napięły się powodując drżenie rąk.
Ciało studenta było gotowe do walki. Do walki za pomocą pięści, zębów lub pazurów. On sam jednak zdawał się nie wiedzieć,
co ma robić. Ramsay zabrał do polowy zapisaną kartkę. Zawsze zastanawiała go ta atawistyczna reakcja i to, że
zinstytucjonalizowane w jego osobie niebezpieczeństwo za każdym razem było interpretowane w ten sam sposób. Szybko
przebiegł wzrokiem wypełnione koślawym pismem linijki.
–Nie wygląda to na dwutomową encyklopedię – przysiadł na rogu biurka. – Nie zamierzam pana zabijać – dodał widząc
jego strach – a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Tamten uniósł głowę. Widać było, że gorączkowo szuka możliwości zmiany tematu rozmowy. To również należało do
rytuału. Każdy z nich sądził, że im dłużej wysiedzi w gabinecie, tym większą ma szansę.
–Przepraszam – wskazał leżący na przykrytym szybą blacie wycinek z jakiejś gazety. – Co to za fotografia? Ramsay
uśmiechnął się, biorąc zdjęcie do ręki.
–Przedstawia ślub Arthura Millera i Marylin Monroe – schował wycinek do szuflady. Przez chwilę zastanawiał się, czy
tamten wie, kto to jest Arthur Miller.
–Przepraszam – student na moment zagryzł wargę. A kto to jest Marylin Monroe?
Ramsay wcale nie wzdychał – powietrze uszło z niego samo.
–Od tej chwili będzie się z panem męczył kolega wskazał na sąsiednie biurko. – Ja wyjeżdżam.
–W środku semestru?
–Zdarza się i tak.
Ramsay, nie czekając aż chłopak zdąży się zebrać, chwycił swoją kurtkę i zostawiając otwarte drzwi wyszedł na korytarz.
Po raz pierwszy od momentu otrzymania odpowiedzi na swoje podanie czuł zadowolenie, że opuszcza te mury. Kumulujące
się od wielu tygodni zmęczenie i wszyscy wokół nie interesujący się niczym ludzie, powoli wpędzający go w rutynę, to
wszystko sprawiało, że miał ochotę choć na chwilę opuścić, wydawałoby się, utarte już koleiny swojego życia. Na razie
jednak mijający dzień pozwolił mu poznać wszystkie złe strony obecnego statusu. Rano lawina formalności związanych z
wyjazdem, zamiast lunchu przekazywanie grup swoim kolegom, a potem jeszcze poprawki kolokwiów…
Przywołał windę, ale kiedy kabina dotarła wreszcie na jego piętro, przypomniał sobie, że musi jeszcze wpaść do szefa.
Zniecierpliwionym kolejnym przystankiem pasażerom odpowiedział równie złym spojrzeniem jak te, którymi oni zmierzyli
jego, i cofnął się dając do zrozumienia, że nie zamierza powiększać tłoku. Zanim zamknęły się drzwi, widział jeszcze, jak
wściekłość w ich oczach zamienia się w zdumienie. Idąc korytarzem w stronę sali konferencyjnej wyobrażał sobie, jak
mknących w dół pracowników opuszcza szok. Pewnie świętowano tam teraz zwycięstwo. Teren windy został obroniony przed
agresorem.
Niewielkie, niezbyt pasujące do swej funkcji pomieszczenie, pełniące rolę pokoju zebrań, było wypełnione dymem wielu
papierosów. Wszystkie wolne powierzchnie zajmowały porozstawiane niedbale kubki z sokami i herbatą, porzucone
skoroszyty, pliki dyskietek i raportów, wypełnionych odręcznym pismem formularzy i luźnych kartek. Zdawało się, że
wszystko to przygotowano dla co najmniej legionu naukowców. W rzeczywistości siedziało tam zaledwie kilkanaście osób.
Aldworth, górując nad wszystkimi z wysokości swojej katedry, sprawiał wrażenie mistrza dworskiej ceremonii. Raczył
jednak zauważyć otwarte drzwi i stojącego w nich człowieka.
–Witamy naszego pogromcę smoków – potrafił samą intonacją głosu sprawić, że cichły wszystkie rozmowy. – Mam
nadzieję, że nie zrezygnował pan w ostatniej chwili.
Ramsay uśmiechnął się z wytrenowaną nieśmiałością. Zawsze w instytucie grał rolę łagodnego idioty, co oszczędzało mu
nadmiaru nikomu niepotrzebnej pracy, powierzanej przez kierownictwo zaufanym osobom.
–Potrzebuję pańskiego podpisu – wyjął z kieszeni pomięty formularz. – Magazynier nie uznaje żadnego autorytetu poza
pańskim – rozgrzeszył się w myślach z niepotrzebnego pochlebstwa.
Aldworth podniósł pióro, biorąc do ręki wypełnioną gęstym drukiem stronę. Tu też obowiązywały rytuały. Zgodnie z nimi
musiał przebiec wzrokiem każdą linijkę.
Ramsay słyszał, jak tuż za nim otwierają się drzwi. Odwrócił głowę krzywiąc się na widok Kay, dziewczyny zatrudnionej na
innym wydziale, którą znał skądś przelotnie.
Kay przeprosiła uśmiechem obecnych, tuląc do siebie opatulone jak kukła niemowlę.
–Słuchaj Warren – jej sceniczny szept na pewno słychać było w najdalszym kącie sali. – Mogę u ciebie zostawić dziecko?
Tylko na pół godziny, muszę…
–Właśnie wyjeżdżam – przerwał jej brutalnie, zastanawiając się jednocześnie, który z kolegów da się wrobić w to zadanie.
Kay jednak nie zamierzała walczyć.
–Nie masz żadnych wujków, mały – powiedziała do dziecka zamykając drzwi.
–No, no, ma pan ładnego dzieciaka – Aldworth złożył wreszcie swój zamaszysty podpis.
–Ależ… To w ogóle nie jest moja żona.
–Przecież nic nie mówię – dyrektor podał mu złożony na nowo formularz. – W końcu to ostatnia dekada dwudziestego
wieku. Nie ma się czego wstydzić.
–Ale to dziecko… Ja nawet nie wiem, czy to chłopak, czy dziewczynka…
Aldworth spojrzał na niego z wyrzutem.
–No, trochę pan przesadził. Jednak wypada znać chociaż płeć własnego dziecka.
Ramsay wściekły, odprowadzany chichotem prawie połowy sali, wycofywał się na korytarz, gdzie dogonił go jeszcze głos
dyrektora.
–Chciałbym jednak, żeby mimo wszystko pan wrócił – w jaśniejszym prostokącie wejścia widać było jego nagle
spoważniałą twarz. – Życzę powodzenia.
Ramsay skinął głową domykając drzwi. Skrzywiony, rezygnując z próby wciśnięcia się do przepełnionych wind, powlókł
się w stronę schodów. Pozostało mu już tylko pobranie sprzętu. Transportem oraz załatwieniem wszystkich pozostałych
dokumentów, dokumentów i jeszcze raz dokumentów, miał zająć się Cadish. Nie, nie nachodziły go żadne głupie myśli o
schyłku Cesarstwa Rzymskiego. Właściwie powinien być dumny, że w ich sprawie zużyto kilka ton papieru, a przepływające
z jednych do drugich terminali zbiory milionów bitów informacji są sygnowane jego nazwiskiem.
Na dole jakby prawem kontrastu, w przeciwieństwie do wrzących pośpieszną ucieczką z pracy górnych pięter, panował
prawie idealny spokój. Pracującym tu ludziom wizja weekendu nie mąciła rutyny wyznaczonej grafikiem dyżurów. Niewielki,
boczny hall, z którym łączyły się klatki schodowe, zawierał dwa rzędy stojących pod ścianami ławek, ozdobionych ciętymi
ręcznie boazeriami, i absolutnie nie pasujący do utrzymanego w wiktoriańskim stylu wnętrza mały bufet z drzemiącym jak
zwykle sprzedawcą. Zauważył tylko jeden odmienny szczegół od zapamiętanego z okazji rzadkich tu wizyt obrazu. Wysoka,
atrakcyjnie ubrana kobieta, czytająca coś na jednej z informacyjnych tablic. Jej kształty, a konkretnie jej nogi widoczne spod
krótkiego, raczej wiosennego niż zimowego płaszcza, a także to, że była odwrócona, sprawiło, iż Ramsay wlepił w nią wzrok
bez żadnej żenady. Specyficzny instynkt, dzięki któremu mężczyźni obserwujący kobiety mogą, nie patrząc pod nogi, chodzić
boso między odłamkami szkła bez najmniejszego zadraśnięcia stopy, doprowadził go do szerokiej lady. Z rozpędu o mało nie
sforsował zagrodzonego przepierzeniem przejścia na zaplecze, przerywając drzemkę starszemu sprzedawcy. Korzystając z
jego chwilowej przytomności, zamówił kawę i dopiero teraz odwrócił wzrok.
–Proszę – kubek z parującym płynem wylądował tuż przed nim. – Ta pani… – sprzedawca zrobił coś, co mogło uchodzić
za porozumiewawczy wyraz twarzy czeka właśnie na pana. Uśmiechnął się z tą przedziwną mieszaniną wyższości i czegoś w
rodzaju taniego sprytu, jaki charakteryzuje ludzi niezbyt inteligentnych.
–Na mnie? – Ramsay rzucił drobne i znowu spojrzał w bok. Kobieta istotnie szła w jego stronę. Rozbudzona chwilowo
nadzieja trochę przygasła. Ładna, nawet więcej niż ładna, sympatyczna twarz nie była mu znana. Ponieważ piękne nieznajome
kobiety z reguły nie czekają na obcych mężczyzn, żeby dać się zaprosić do domu, bezpieczniej było przyjąć, że zaszła
pomyłka. Nieznajoma jednak zatrzymała się tuż przed nim.
–Pan Warren Ramsay?
Nadzieja nie chciała się obudzić ponownie. Interesy? Skąd wiedziała, że będę wychodził właśnie tędy? Skinął głową.
–Chciałam przekazać panu pozdrowienia od przyjaciela w podróży – jej uśmiech był równie sympatyczny jak cała reszta.
W ogóle słowo "sympatyczna" w związku z nią bez przerwy cisnęło się na usta.
–Jacqueline Settgast – przedstawiła się, zabawnie przekrzywiając głowę na bok.
–Skąd pani wiedziała, że będę wychodził właśnie tędy? – to pytanie wyrwało mu się prawie z bólem. Wszystko w niej było
tajemnicze, a jednak w dziwny sposób budziła zaufanie. Wydawało się nietaktem zadawanie takich pytań.
–Pójdzie pan ze mną? – wyminęła odpowiedź. Terrorystka? Boże… Umysł Ramsaya pod wpływem wszechogarniającej
impregnacji doniesieniami o ciągłych porwaniach, bombach, granatach, czających się w każdej dziurze snajperach,
przypominał już umysłowość oblężonego. Dopiero po dłuższej chwili rozsądek przypomniał mu, że jest nic nie znaczącym
wykładowcą i upatrzenie właśnie jego jako specjalnej ofiary świadczyłoby o znacznym niedorozwoju planowania u
terrorystów.
–Czy my się znamy?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
–Pójdzie pan ze mną? – powtórzyła pytanie.
Ramsay jak urzeczony odstawił nietkniętą kawę i ruszył za nią.
–O jakiego z moich przyjaciół pani chodzi?
Kolejny uśmiech, tym razem łobuzerski i przepraszający zarazem. Jak u kilkunastoletniej dziewczyny.
–Nie chciałam, żeby powstały plotki – kiwnęła głową w stronę odprowadzającego ich wzrokiem sprzedawcy. – Ktoś chce
panu zaproponować spotkanie.
Ramsay wzruszył ramionami. "Uniknąć plotek"… Dlaczego w takim razie nie czekała na niego na ulicy? Nie miał pojęcia,
o co w tym wszystkim chodziło. O nadanie odpowiedniej rangi? Zainteresowanie go? Jeśli tak, to dziewczyna dobrze spełniła
swoje zadanie. Był cholernie ciekawy, kogo przyjdzie mu ujrzeć.
Pani lub panna Settgast wyprowadziła go na niewielki, usytuowany tuż za budynkiem gospodarczym, parking. Stał na nim
tylko jeden samochód. Nie żadna limuzyna, jak można było oczekiwać, ale dość duży europejski sedan, kuszący dyskretną
elegancją. Jacqueline otworzyła mu tylne drzwi, a sama zajęła miejsce za kierownicą. Ramsay usiał obok niewysokiego,
sądząc po tym, jak tonął w lotniczym fotelu, mężczyzny.
–Velpeau Pastier – wyciągnięta w kierunku gościa ręka zawisła nieruchomo w powietrzu. Ramsay uznał, że należy mu się
jakieś zadośćuczynienie.
–Proszę wybaczyć formę zaproszenia – tamten cofnął rękę dopiero wtedy, kiedy samochód ruszył z cichym odgłosem
rozchlapujących topniejący śnieg opon.
Niepotrzebna demonstracja – Ramsay obserwował Pastiera spod oka. O ile można było ocenić, tamten był w tym samym
wieku co i on. A więc również należał do pokolenia lat sześćdziesiątych. Nie, nie tego sławnego, które zrodziło hippisów i
pop art. Mianem pokolenia Ramsay określał ludzi, którzy urodzili się w latach sześćdziesiątych. Wszystkie istotne dla
kultury ruchy skończyły się, kiedy byli jeszcze dziećmi. Za młodu obudzono w nich wielkie nadzieje, które później ugrzęzły w
kolejnych, eskalujących kryzysach. Wszelkie idee, fermenty, które tak poruszały starszych kolegów rozprysły się, zamiast
nich nie pojawiły się nowe. Dawne ruchy karlały na ich oczach, ludzie-sprężyny poruszający masy dogorywali o kilka lat, o
rok wcześniej; zanim mogli się do nich przyłączyć. Było to jedyne naprawdę stracone pokolenie. Nie przeżyto co prawda
żadnej wojny, żadnego głodu, ale nie przeżyło też żadnej rewolucji, nie doświadczyło żadnej wielkiej, uniwersalnej idei.
Nieoczekiwanie uśmiechnął się do Pastiera.
–Mógłbym się chociaż dowiedzieć, gdzie jedziemy?
–Musi się pan przecież dostać do magazynów – tamten podchwycił uśmiech. – Podwieziemy pana. A ja chciałbym przy
okazji trochę porozmawiać.
Wszystkie elementy łamigłówki zaczęły się powoli układać w głowie Ramsaya.
–A więc jest pan pracownikiem wywiadu – z westchnieniem ulgi opadł na miękkie poduszki. O Boże, nareszcie…
Pastier dał się złapać. Zrobił dość głupią minę.
–Słucham?
–Mówiłem, że nareszcie zainteresował się mną wywiad.
Wyraz zaskoczenia nie pozwalał zastygłym rysom przyjąć normalnego wyglądu.
–Nie rozumiem.
–Och, tyle się mówiło, że pewne służby sporządzają listy wykładowców, inwigilują, przesłuchują… Mnie to nie dotyczyło i
fakt, że FBI uznało mnie za godnego zaufania, zaczynał mi już grozić towarzyską infamią.
Pastier przyjął żart lekkim skrzywieniem warg.
–Nie jestem pracownikiem wywiadu – podkreślił ostatnie dwa słowa. – Gdybym nim był, nie zwracałbym się do pana o
pomoc.
–Mmmm… – widok mijanych ociekających wodą elewacji wprawiał go w nastrój nie skłaniający do żartów i miał już na
końcu języka jakąś cierpką uwagę, ale tamten nie dał mu czasu.
–Dowiedziałem się, że otrzymał pan pozwolenie na wyjazd do Strefy.
–I tam mam panu pomóc?
–Tam zaginął nasz…
–Funkcjonariusz? – wpadł mu w słowo Ramsay.
–Kolega – żachnął się Pastier. – Tylko kolega.
Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, przez chwilę przyglądał się jej zamyślony, a potem jakby nie mogąc się zdecydować
schował ją do kieszeni.
–Istnieje wiele instytucji, które zajmują się zbieraniem czy przetwarzaniem informacji – podjął po chwili. – Nie wszystkie
dysponują własnym aparatem śledczym. Nie jest tu potrzebne.
–Rozumiem, że pana służba – Ramsay zauważył lekkie skrzywienie twarzy na dźwięk słowa służba – nie dysponuje
własnymi agentami.
–Nie. A jednak posłaliśmy do Strefy kogoś. Pewne sprawy… – zawahał się – utrudniają nam zwrócenie się z tym
problemem do odpowiedniej instytucji, które mają pieczę nad Strefą. Nie mamy też dobrego kontaktu z Armią – Pastier
spojrzał w bok marszcząc czoło. – Jak pan widzi, jestem zupełnie szczery.
–Czy wszystkich udających się w tamtym kierunku prosi pan…
–Wszystkich? A wie pan, ile osób dostało pozwolenie na dotarcie do Strefy w ostatnim kwartale? – Pastier na moment
pochylił głowę, ukazując pasma rzedniejących włosów. – Owszem, prosiłem jeszcze kogoś uśmiechnął się nagle. – Najlepszy
dowód, że nie pracuję w wywiadzie. Nie musiałbym wtedy nikogo o nic prosić.
Ramsay zastanawiał się, czemu mają służyć te wybiegi. Nie przychodziło mu do głowy żadne realne rozwiązanie. W to, że
poplecznicy człowieka, który wiózł go teraz po zaśnieżonych ulicach, rzeczywiście mają związane ręce, jakoś nie mógł
uwierzyć. Czyżby sprawa była aż tak delikatna?
–Czy chce pan, żebym go znalazł?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin