Shobin David - Kwiat śmierci.pdf

(551 KB) Pobierz
David Shobin
David Shobin
Kwiat śmierci
Tytuł oryginału THESEEDING
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEWFONIOK
Redakcja stylistyczna MIRELLA REMUSZKO
Ilustracja na okładce THE STOCK MARKET / AGENCJA P
Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIO1
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skiad WYDAWNICTWO AMBER
MIEJSKA BIBLSOTSII PlfflŁj
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie
nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl
Copyright © 1982 by David Shobin Ali rights reserved
For the Polish edition Copyright © 1999 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
PROLOG
Luty
Było przenikliwie zimno. Sypał śnieg suchy jak proch. Mężczyzna o ciemnej cerze kulił się w
marynarskim płaszczu, nie wychylając się z cienia budynku. Po drugiej stronie szerokiego
bulwaru zdążyło się zebrać kilkunastu przechodniów. Gapili się ze zgrozą na zmasakrowane
ciało młodej kobiety. Szkarłatna kałuża wokół martwego ciała rozszerzała się na zasłanym
śniegiem chodniku, na który dziewczyna upadła z piątego piętra.
Wiał lodowaty wiatr i dzień stawał się jeszcze bardziej posępny. Odgłos stłumionego
szemrania tłumu dobiegał do uszu mężczyzny. Wir śnieżnych płatków sypnął w twarz; białe,
krystaliczne drobiny przywarły nie topniejąc do skóry. Usłyszał w oddali przenikliwe wycie
syren i wśliznął się niepostrzeżenie do budki telefonicznej. Mgła jego oddechu osiadła już po
chwili nieprzejrzystą warstwą na zimnym szkle. Dodatkowa zasłona pomagała ukryć twarz.
Wiedział, że popełnili kosztowny błąd, którego nie wolno powtórzyć. I tak na odrobienie
szkód potrzebne były długie miesiące.
Zdumiewająco zgrabnie przewertował zmarzniętymi palcami strony książki telefonicznej.
Szukał adresu ostatniej szansy -jedynej żyjącej kobiety, dzięki której mogą odnieść sukces,
gdy tylko będą gotowi do działania.
Znalazł właściwą kartkę, wysunął się z budki i znowu zniknął w cieniu.
ISBN 83-7245-263-2
ROZDZIAŁ 1
Nie wierzę... - Nie teraz - przerwał lekarz szeptem.
Popatrzył surowo na technika, żeby podkreślić wagę swoich słów. Spojrzał na pacjentkę.
Chyba nie usłyszała, co mówił. Dobrze. Na przemian traciła i odzyskiwała przytomność,
pogrążona w całkowitym odrętwieniu i zobojętnieniu. Ledwie zdawała sobie sprawę z tego,
gdzie się znajduje i jakim badaniom jest poddawana.
- Wystarczy?
- Zrób jeszcze jeden skan podłużny.
Technik radiologii posmarował brzuch pacjentki większą ilością żelu i delikatnie zaczął
przesuwać po skórze głowicę aparatu. Na monitorze pojawiły się przerażające, generowane za
pomocą ultradźwięków obrazy. Wszędzie było widać nieprawidłowe twory. Duże i małe guzy
wypełniały macicę i jamę brzuszną. Mogły oznaczać tylko jedno.
- No tak - rzekł cicho lekarz i pokiwał głową. Dość się napatrzył. -Wezwijcie transport i
odeślijcie ją z powrotem.
Wyszedł w milczeniu z gabinetu ultrasonografu i oddychając głęboko, wrócił do swojego
gabinetu. Przez dwanaście lat na radiologii nie widział jeszcze czegoś równie okropnego.
Ktoś zapukał we framugę i tak otwartych drzwi.
- Znajdziesz dla mnie chwilę? - zapytał gość w białym fartuchu.
- Tak.
- Skończyłeś z panią Flanagan?
- Przed chwilą.
- Nie zdjąłeś jeszcze maski.
- Hm - radiolog zsunął zieloną maseczkę chirurgiczną. Chorobę pani Flanagan traktowano
jako potencjalnie zakaźną, i wymagano, by wszyscy, którzy mają z nią kontakt przestrzegali
przepisów ochronnych.
- Nie wydajesz się zadowolony.
- Nie mogę tego zrozumieć - odparł radiolog. - Pięć, sześć dni temu robiłem jej pielografię
dożylną. Niczego nie znalazłem. Zero - koniec, kropka. Czysta miednica, normalna funkcja
nerek, i tyle.
- A teraz?
- Ma pełno guzów. Nie wiem, pierwotnych czy przerzutowych, ale to i tak już nieważne.
- Tak myślałem.
- Dlaczego?
- Zrobiliśmy jej wczoraj punkcję szpiku. Szkiełka przyszły dziś rano. Jej szpik praktycznie
obumarł. Doszczętnie. Domyślam się, że coś go wyparło.
- Niby co?
- Skupiska blastów, jedno przy drugim.
- Białaczka?
- Nie, nie sądzę. Inaczej się układają. Może to jakiś nietypowy chłoniak?
- Nie wyszedł w rozmazie krwi obwodowej?
- Nie, i właśnie o to chodzi. Ma wysoką leukocytozę, ale można było się tego spodziewać
przy takiej gorączce.
- Mówiłeś Clementsowi?
- A ty?
- Wielkie dzięki-westchnął radiolog.
Myśl o przekazaniu złych wieści wybuchowemu ordynatorowi ginekologii i położnictwa nie
była przyjemna. Podniósł słuchawkę i wystukał numer wewnętrzny oddziału. Clements
odebrał telefon z rykiem, który rozniósł się po całym gabinecie. Radiolog skrzywił się i tak
zwięźle, jak tylko potrafił, przekazał wyniki badań swoich i hematologa. Podsumowanie
przerwała mu gniewna perora. Trwała ponad minutę. Wreszcie ordynator rzucił słuchawkę.
- Wygląda na to, że jest dzisiaj w świetnej formie.
- Słyszałeś?
- Tylko ton, nie treść.
- Clements pytał mnie, czy uważam go za matoła. Zanim zdołałem wyjaśnić, jakimi darzę go
uczuciami zapytał, czy chcę mu wmówić, że młoda, zdrowa kobieta mogła zostać przyjęta do
tego szpitala z tajemniczą chorobą, która teraz okazuje się praktycznie nieuleczalna. Nie
zdążyłem przyznać mu racji, a oświadczył, że za pół godziny robimy konsylium obok sali
pani Flanagan.
- No to przepadła mi partia golfa.
Dokładnie trzydzieści minut później w sali szkoleniowej niedaleko pokoju Annie Flanagan
grupa zatrwożonych lekarzy robiących specjalizację i studentów czekała na pojawienie się
doktora Ridleya Clementsa. W parę sekund po czasie ordynator wpadł na salę z rozwianymi
połami fartucha. Był wysoki, władczy i miał kwadratwą szczękę. Zmarszczone brwi
zdradzały furię.
- Nie będę taił moich uczuć - tslcts^l gromkim głosem. - Ten przypadek woła o pomstę do
nieba. Jeżeli odkryjęjakiekolwiekzaniedbanie, nie zawaham się
zalecić zwolnienia odpowiedzialnej za to osoby. Guzik mnie obchodzi, komu nadepnę na
odcisk albo czyją karierę zwichnę - po prostu nie mogę pozwolić na to, by takie rzeczy działy
się na moim oddziale! Za chwilę pójdziemy do pacjentki, potem zbierzemy się tutaj
ponownie. Tym, którzy byli tak zajęci gdzie indziej, że nie znają podstawowych faktów,
dotyczących tego przypadku, wyjaśniam: pacjentka, pani Flanagan, miała za pięć tygodni
rodzić po raz drugi. Przewidywaliśmy, że będzie to normalny poród pochwowy bez powikłań.
Do niedawna pani Flanagan była zdrową, inteligentną kobietą, cieszącą się ze swego
macierzyństwa. Tydzień temu została ponownie przyjęta na oddział położnictwa. Miała
wysoką gorączkę i majaczyła. Wstępnie rozpoznano proces infekcyjny, prawdopodobnie
macicy. Pobrano posiewy i rozpoczęto podawanie antybiotyków. Co ciekawe, wszystkie
posiewy przyniosły ujemne wyniki - tak samo, jak wszystkie badania laboratoryjne! Moi
lekarze i liczni konsultanci zapewniali mnie wielokrotnie, że nie potrafiąniczego znaleźć.
Mimo to stan pacjentki stale się pogarszał. Wczoraj zanikło tętno płodu, a w ciągu ostatniej
godziny dwaj nasi najszacowniejsi klinicyści poinformowali mnie, że u pacjentki występuje
rozsiany, piorunujący proces chorobowy! Chcę od was, tutaj zebranych, usłyszeć, jak to
możliwe, że młoda ciężarna kobieta zapada nagle na tajemniczą chorobę, i w ciągu tygodnia
pobytu w tej prestiżowej instytucji nikt nie potrafi wykryć u niej żadnych odchyleń od normy,
aż wreszcie dzisiaj okazuje się, że stoi nad grobem. Do diabła!... Nie, nie zawracajcie sobie
głowy- Clements machnął po chwili ręką z obrzydzeniem. - Chyba wolałbym tego nie
słyszeć. Chcę zobaczyć pacjentkę.
Bez słowa wyszedł z ponurą miną z pokoju. Reszta ruszyła za nim, komentuj ąc jego słowa
prawie bezgłośnymi szeptami. Korytarz zapełnił się białymi fartuchami. Dzień był
przepiękny, nikt jednak nie zawracał sobie głowy wyglądaniem przez długie okno, z którego
roztaczał się panoramiczny widok na centrum Waszyngtonu, aż po odległą kopułę Kapitelu.
Procesja zatrzymała się po pani chwilach przed saląpani Flanagan. Tabliczka z wielkim
napisem informowała: CAŁKOWITA IZOLACJA - WSZYSCY ODWIEDZAJĄCY MAJĄ
ZGŁASZAĆ SIĘ W DYŻURCE PIELĘGNIAREK. Tak jak Clements wszyscy pozakładali
chirurgiczne maseczki, czepki i sterylne fartuchy.
- Można z tego wyciągnąć niejedną naukę - stwierdził ordynator; chociaż w zamierzeniu miał
to być szept, był jednak głośniejszy od tonu, jakim zazwyczaj prowadzi się rozmowę. -
Pozwolicie jednak, że to ja ich wam udzielę. Niech nikt więcej się nie odzywa.
Pchnął drzwi i wszedł do pokoju. Pozostali ruszyli za nim na palcach.
Łóżko pani Flanagan stało wewnątrz komory izolacyjnej, w której utrzymywano stałą
wilgotność.
Był to pęcherz elastyczny z tworzywa sztucznego ze śluzami, mającymi zapobiec przenikaniu
zarazków. Para wodna tworzyła wokół chorej gęstą mgiełkę. Jedna z pielęgniarek pomogła
doktorowi Clementsowi założyć sterylny biały kombinezon, następnie rozpięła plastykową
klapę wejściową.
Ordynator wszedł do środka komory. Pielęgniarka zasunęła za nim polietylenowy zamek
błyskawiczny. Widok powoli idącego przez opary Clementsa wywierał upiorne wrażenie.
- Pani Flanagan? - zapytał cicho.
Zatrzymał się przy łóżku. Ledwie było widać jego ruchy. Pochylił się, dotknął delikatnie
pacjentki, przystępując do badania. Nagle obrócił się na pięcie, raptownie przeszedł do
plastykowej śluzy, gniewnym ruchem rozsunął zamek i wypadł na zewnątrz. Zdarł maseczkę i
czepek. Kłęby pary wysnuwały się za Clementsem na zewnątrz, podczas gdy ściągał z siebie
resztę ochronnego stroju. Pielęgniarka zaczęła protestować.
- Nie żyje, idiotko! - przerwał jej gwałtownie Clements i wyszedł z sali.
Nikt nawet nie drgnął. Opar niknął pod wpływem ciepłego powietrza na zewnątrz komory.
Wszyscy wpatrywali się w ciało zmarłej kobiety. Annie Flanagan leżała z otwartymi ustami,
jej wysychający język sterczał nad obnażonymi zębami.-
Lekarze i studenci zaczęli popatrywać nerwowo po sobie. Nagle dotarło do nich z całą
oczywistością coś więcej, niż zrozumienie, że są śmiertelni. Wywołał to widok szarożółtej
skóry, mocno napiętej na zapadniętych policzkach martwej kobiety oraz dziwny zapach.
Opar niósł bowiem ze sobą niezmiernie osobliwą woń: egzotyczny, ziołowy aromat,
kojarzący się raczej z wilgotną, zieloną roślinnością niż zaduchem towarzyszącym śmierci.
ROZDZIAŁ 2
Śmierć była tego ranka nieproszonym gościem, równie niemile widzianym, jak człowiek,
który zjawia się bez zaproszenia na herbatę. Jej mroczny cień przystanął nad łóżkiem Rachel
Garnes, zawahał się i zdecydował zostać jeszcze na chwilę.
Rachel wyczuła tę obecność. W jednej chwili atmosfera w pokoju stała się cieplejsza. Kobieta
poczuła że puchowa narzuta nagle stała się ciężka jak stos kołder. To było nawet przyjemne.
Rachel zdawała sobie sprawę, że zbliża się nieuniknione, i czekała na to prawie z
utęsknieniem. Byłaby gotowa w każdej chwili powoli wypuścić z płuc ostatnie tchnienie i
skonać - gdyby nie zapach. Salka wypełniła się niespodziewanie tropikalną duchotą, jak
gdyby znalazła się na wilgotnej ścieżce w dżungli. Oczy Rachel zalśniły nie tylko, wskutek
gorączki, ale i z powodu nagłego aromatu. Umęczona odetchnęła powoli, wchłaniając woń
cedrów, ziemisty aromat humusu i winorośli, wonny bukiet bromelii i bugenwilii.
Zapomniane wrażenia drażniły zakończenia ner-
10
wów węchowych w jej mózgu. Może to skraj raju, pomyślała. Strudzona, opuściła
trzepoczące powieki. Wszędzie wyczuwała obecność zieleni. Wyobraziła sobie obfitość liści i
płatków, pąków i łodyg, kołyszących się trzcin i źdźbeł. Bliżej ciebie, o Boże...
Rachel Garnes z radością rozstała się z życiem wydając ostatnie, świszczące tchnienie. Tak
szczęśliwa nie była od lat.
Jej śmierć odkryto dopiero po kwadransie. Rozwożąca leki młoda pielęgniarka zauważyła
brak ruchów klatki piersiowej pod okrywającym wychudłe ciało Rachel prześcieradłem.
Spróbowała wyczuć puls, ciężko westchnęła i natychmiast zadzwoniła po młodego lekarza.
Numer wystukiwała z niechęcią. Był piąty lipca - czwarty dzień od rozpoczęcia nowego roku
akademickiego. Wątpliwy przywilej oficjalnego stwierdzenia zgonu przypadał obecnie w
udziale rozpoczynającym specjalizację lekarzom. Pielęgniarka zastanawiała się, jak niedawny
absolwent medycyny zareaguje na zgon pacjentki. Pewnie okaże się, że po raz pierwszy od
czasu, gdy otrzymał dyplom, będzie miał do czynienia z nieboszczykiem.
Doktor Hassan Mohammed pojawił się po paru minutach, potykając się na korytarzu. Był
zdenerwowany. To na pewno nie zawadiaka, pomyślała pielęgniarka. Może ratownik, który
chce za wszelką cenę walczyć nawet w beznadziejnych przypadkach? A może arogancki
cwaniaczek?
Zaprowadziła lekarza do łóżka i podała mu stetoskop. Mohammed niezręcznie ujął w dłoń
nadgarstek pacjentki i przyłożył słuchawkę do jej klatki piersiowej. Potem uniósł powieki
zmarłej i zaświecił w źrenice. Spojrzał na pielęgniarkę oczami rozszerzonymi z przerażenia.
Chryste, tylko nie beksa, pomyślała.
- Nie żyje - powiedział cicho.
- Tak, panie doktorze, zdążyłam zauważyć.
- Zawiadomiła pani doktora Eriksona?
- Nie. Do stwierdzenia najpierw wzywa się lekarza dyżurnego.
- Stwierdzenia?
- Zgonu.
- Stwierdzenia zgonu?
- Tak, zgonu. Zet-gie-o-en-u. Musi pan powiedzieć: „Siostro, stwierdzam zgon te pacjentki".
- Przecież nie żyje, prawda? - zapytał Mohammed.
O Jezu, daj mi cierpliwość, pomyślała pielęgniarka. Popatrzyła na zegar na ścianie, wzięła do
ręki historię choroby i wpisała co trzeba w rubrykę obserwacji pielęgniarskich.
- „Zgon stwierdził doktor..." - powiedziała i spojrzała na identyfikator lekarza -
„...Mohammed o godzinie 0.42". - Zamknęła historię choroby i podała
11
Hassanowi. - W pańskie ręce. Niech pan wpisze swoje obserwacje na różowym arkuszu.
Potem niech pan zawiadomi doktora Eriksona.
- Zna pani numer do jego dyżurki? Na pamięć, pomyślała pielęgniarka.
- Przykro mi, ale nie. Niech pan zadzwoni na centralę, połączą pana. Ja zajmę się pacjentką.
Mohammed ruszył niepewnym krokiem do dyżurki pielęgniarek. Po drodze zatrzymał się w
drzwiach, by jeszcze raz popatrzeć na pacjentkę. Siostra zdążyła już naciągnąć prześcieradło
na jej twarz. Stwierdziwszy, że nie ma nic więcej do zrobienia, Mohammed przeszedł do
dyżurki i zadzwonił do starszego stażem kolegi.
Doktor Craig Erikson przyszedł z ociąganiem. Wsunął się sennie na oddział, bez krawata, z
rozpiętym kołnierzykiem. Mohammed zerwał się na równe nogi.
- Przykro mi, panie doktorze.
- Co takiego, Mohammed?
- Przykro mi, że... że musiałem panu przeszkodzić.
- Mnie też jest przykro - ziewnął Erikson. - Pacjentka mogłaby odczekać do piątej czy
szóstej, żeby mi nie psuć nastroju.
Mohammed niezupełnie pojął, o co chodziło koledze po fachu.
- Dobrze zrobiłem, że zadzwoniłem? - zapytał z wyraźnym obcym akcentem.
- Dobrze, brachu - uśmiechnął się Erikson i poklepał go po ramieniu. - Po stwierdzeniu
zgonu wzywa się któregoś z kończących specjalizację lekarzy. Nie wiem, jak u was, może po
prostu wrzuca się sztywniaków do Zatoki Perskiej?
- Och, nie, panie doktorze.
- Groziłoby to skażeniem ropy, prawda? - Mohammed był zdezorientowany. - Nieważne.
Zawiadomił pan rodzinę i dokumentację? - Potulny wyraz twarzy Araba świadczył, że tego
nie zrobił. - Chryste, Hassan, ciekaw jestem, czy sam byłem na początku taki zielony?
- Przepraszam, panie doktorze.
- Proszę, oszczędź sobie tych przeprosin. Kiedy zrobiłeś to po raz pierwszy, myślałem, że
żałujesz, bo nie zdołałeś uratować pacjentki. Sam zawiadomię rodzinę. W tym przypadku
będzie potrzebna autopsja.
- Autopsja?
- Sekcja zwłok, Hassan. Posiekanie na plasterki.
Erikson wyjaśnił Mohammedowi jakie są wymagania proceduralne i jakie dokumenty należy
wypełnić w związku ze zgonem w szpitalu. Potem zawiadomił najbliższą rodzinę Rachel.
Jego głos był poważny, pełen skruchy i żalu.
- Mam wrażenie, że bardzo panu zależało na tej pacjentce - powiedział Mohammed.
12
- Zależy mi na sekcji, Hassan. Nie zawsze, ale w tym wypadku wyjątkowo. Dokończ zaraz
historię choroby. Spotkamy się u dyrektora administracyjnego o wpół do ósmej. Pokażę ci,
jak się to robi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin