Cebula Adam - W poszukiwaniu Świętego Mikołaja.pdf

(386 KB) Pobierz
403251425 UNPDF
L i t e r a t u r a
W poszukiwaniu Świętego Mikołaja
Zaczynał się drugi tydzień grudnia. W gruncie rzeczy fatalny czas na wszelkiego rodzaju
przygody. Kałuże w rozmiękłym śniegu kryły rozmarznięte psie kupy, można było wdepnąć
także w zwykłą dziurę w drodze i nabrać pełno wody do buta. Takiej wody o temperaturze
zera stopni Celsjusza. Było słotnie, zimno, nieprzyjemnie, jak tylko w czasie deszczowego
grudnia być potrafi. Nikomu nie chciało się wychodzić z domu i mimo że czas był taki
fatalny, właśnie wtedy się to zaczęło.
Jednak, by zrozumieć, co zaszło owego paskudnego grudniowego dnia, musimy cofnąć
się, dosłownie na kilka minut, lecz o jakieś półtora roku wstecz, i zajrzeć do typowej sali
konferencyjnej, w której odbywała się nasiadówka zespołu programistycznego. Przez fakt, że
zlazło się tam zbyt wielu pryszczatych geeków, nobliwi szefowie i generalnie wszyscy
poważne się zachowujący ludzie usiłowali rozpaczliwie pochować się za możliwie wysokimi
osłonami terenowymi jak słupy czy tablice, albowiem hołota będąca zaledwie techniczną
inteligencją w ciemnościach potrafiła obrzucać się skórkami od bananów i innymi
obrzydliwościami. Na skutek tego atmosfera była nerwowa nie tylko na podium, na którym
pryszczaty programista Roberto czekał, aż skończą się wędrówki ludów, a najpóźniej przybyli
pogodzą się z myślą, że jedyne wolne miejsca znajdują się w pierwszym rzędzie pośrodku i że
nie unikną swego losu. Dobre dziesięć minut po oficjalnym czasie rozpoczęcia zebrania
trwały jeszcze próby przesiadania się, moszczenia w różnych kątach na doniesionych
krzesełkach, aż wreszcie ktoś zdesperowany zażądał głośno, by zgaszono światła, bo szkoda
czasu. Roberto wyszedł na środek sali i zrobiwszy na przywitanie dyg mocno stremowanego
człowieka, zaczął prezentację:
– To jest program, którego celem jest monitoring zakupów.
– Oskarżą nas o łamanie wolności i Wielkiego Brata! – rozdarł się natychmiast ktoś
z publiczności.
– No właśnie. Dzięki specyficznemu sposobowi rejestracji danych, przez to, że nie
pobieramy niczego z karty klienta, tylko pośrednie dane, czas zakupu, zlecenie na dowóz,
i tak dalej, można obejść te pieprzone przepisy... – Doszedł nagle do siebie, czując, że
sztywną atmosferę diabli wzięli i zaczyna się normalna kłótnia.
– No, te niekorzystne przepisy – poprawił się. – Będziemy mogli rejestrować rozkład
zakupów w rożnych grupach zawodowych, wiekowych, a także na przykład rozkład
geograficzny – wyświetlił mapę miasta.
– Roberto, spiratowałeś plan miasta, będziesz miał sprawę! – rozdarł się znowu ktoś
z ciemności. Prelegent dość elegancko i dyskretnie pokazał mu „fucka” i już zupełnie
rozluźniony zaczął demonstrować, czego dokonał.
403251425.002.png
Taki był początek. Potem ktoś jego program nazwał „Solidny Księgowy”, ktoś inny
zastosował i ze zdziwieniem obejrzał wyniki.
***
Wiedząc już tyle, spokojnie możemy wrócić do tego paskudnego grudniowego dnia. Jeden
z bohaterów dziwnych wydarzeń wszedł do budynku prokuratury. Po tym jak szedł, jak
pozdrawiał spotkanych ludzi, można było sądzić, że jest kimś ważnym. Jednak jego wygląd
temu zaprzeczał. Prokurator Andrew Kopialsky był uważany za człowieka dziwnego
i nieszczęśliwego. Nieszczęśliwy, bo biedny i samotny. Samotność w przypadku jego profesji
nie była niczym szczególnym. Jednak bieda, owszem, tak. Powiedzmy dokładniej: jak na
prokuratora był biedny. Sam uważał, że niczego mu nie brakowało, lecz ludzie z jego
otoczenia spostrzegali już to starą kurtkę, już to stare buty, a najszybciej stary samochód.
Prokurator Kopialsky miał jeszcze jedną cechę, zupełnie niespotykaną u takich urzędników:
lubił rżnąć świra. Chętnie opowiadał o tym, że będąc dzieckiem, wpadł pod powóz Świętego
Mikołaja. Twierdził, że renifer kopnął go w czółko i od tamtej pory brakuje mu piątej klepki.
Detektyw Paul Kobolew był w tym względzie przeciwieństwem prokuratora. Wręcz
wyłaził ze skóry, by ludzie postrzegali go jako nadzwyczaj rozsądnego i akuratnego. Wyniki
tych starań i owszem, były, ale odwrotne: co poniektórzy uważali go właśnie za lekko albo
i znacznie sfiksowanego. Jednakże Paul Kobolew sam siebie widział jako zapracowanego,
solidnego obywatela. Dziś miał sprawę do Kopialsky’ego i myślał głównie o tych jego
dziwactwach. Myślał: „Dziwny i nieszczęśliwy, i przez to gotów wszystko popsuć”.
Detektyw Paul Kobolew, który traktował swoją pracę bardzo poważnie, nie był w
najlepszym humorze. Lecz aby dojść do tego, co było tego przyczyną, należałoby zastosować
specjalne działania: już to położenie go na kozetce u psychoanalityka, już tu wlanie mu w
gardło z pół litra wody ognistej. Oba zabiegi wymagałyby użycia siły, albowiem dzielny
przedstawiciel prawa uważał, że zarówno jedno jak i drugie jest okazywaniem słabości.
Z zasady nie zajmował się głupotami, z zasady nie dzielił włosa na czworo, więc nie
dopuszczał do siebie myśli, że przygoda, jaka go spotkała poprzedniego dnia, ma
jakiekolwiek znaczenie. Wszelako podświadomość pracowała. Otóż detektyw wypatrzył
w lasku parkę. Popalali sobie, był tego pewien. Zamachał legitymacją. Ale oni obydwoje
odmówili oddania trawki. Twierdzili uparcie, że nie mają. W takim razie Kobolew stwierdził,
że musi ich zrewidować. Stanowczo musi, nie będzie się z nimi bawił. Dla postrachu
wyciągnął rewolwer, obrócił dziewczynę twarzą do drzewa i zaczął obmacywać. Ta poddała
się zabiegom, lecz natychmiast rozryczała w głos.
– Możesz mi, oficerze, wyjaśnić, dlaczego nie wzywasz policjantki? – zapytał nadzwyczaj
groźnie jej chłopak.
– Ile lat masz, chłopczyku, żebym się tobie tłumaczył?
– Sześćdziesiąt jeden, oficerze. A to moja córka. – Coś Kobolewa tknęło i zamiast
zajmować się starannym obmacywaniem dziewczyny, zaświecił latarkę. Zobaczył, że spod
czapki na młodzieńczą twarz opadają całkiem siwe włosy.
– Jakoś się nazywasz, oficerze? – zapytał „młodzieniaszek” i Kobolew obiecał mu, że na
pewno dowie się, jak się nazywa. A potem czym prędzej oddalił się do innych obowiązków.
Rzecz była w gruncie błaha, lecz intuicja mówiła mu, że w tych okolicznościach nie
403251425.003.png
zawadziłby jakiś spektakularny sukces. A Andrew Kopialsky nie był człowiekiem, który
w osiągnięciu powyższego, jak detektyw przewidywał, miał ochotę mu pomóc. Wręcz
przeciwnie, zdawało się, że coś miał do bardzo sumiennego pracownika policji.
***
(jakiś czas wcześniej...)
– Panie prokuratorze, jest poważna sprawa – zaczął detektyw grobowym głosem.
– Słucham? – odpowiedział Andrew tonem, który sugerował po prostu niedowierzanie.
A nawet kpinę.
– Na podstawie danych przekazanych przez Stowarzyszenie Kupców New Homsow,
Okręgowy Oddział Kontroli Handlu... – wymienił z namaszczeniem jeszcze kilka bardzo
ważnych instytucji – mamy podstawy sądzić, że dochodzi do bardzo poważnego oszustwa.
– Tak? – Kopialsky okazał się zupełnie nieciekawy szeregu nazw i tytułów, jakimi
podparte było zgłoszenie. Detektyw musiał więc bez przygotowania odpowiedniego
zainteresowania przystąpić do referowania meritum:
– Od kilku lat dzięki wprowadzeniu komputerowego rejestru przepływu gotówki,
opartego na operacjach na kartach kredytowych, stwierdza się w pewnych rejonach miasta,
nie tylko naszego, znaczny spadek zakupów.
– Wstrząsające! – stwierdził prokurator.
– Znaczny spadek – zaznaczył dramatycznie detektyw.
– Jak znaczny?
– Nie rozumiem?
– Jakieś liczby? – Andrew spojrzał wyczekująco.
– No... To jest od kilku do kilkunastu, a nawet dwudziestu procent.
– Rozumiem... – pokiwał głową prokurator. – Rzeczywiście bardzo poważne. Proszę
dalej!
– No więc... sporządzono mapę tych spadków. Niech pan, panie prokuratorze, spojrzy, to
nasze New Homsow, a to Old Homsow. Na podstawie tej mapy widać, że to są sąsiadujące ze
sobą obszary. Jakby ktoś szedł...
– I?
– No i sprzedawał nielegalnie wyprodukowane towary. Podróbki. Na szkodę
producentów, którzy płacą podatki. Wszyscy notują straty, producenci, hurtownicy,
właściciele sklepów. Poważna sprawa, to jest kilka milionów.
– No... ciekawe.
– Zjawisko jest szczególnie mocno widoczne w okolicy 6 grudnia.
– Wiem, kto wam robi konkurencję. Święty Mikołaj.
403251425.004.png
– Tak! Nie. No, oczywiście, ktoś się podszywa. Ktoś udaje, rodzice go wynajmują, żeby
dawał dzieciom prezenty... Nie płaci podatków, rozdaje podróbki.
– Ciekawe... I cóż w związku z tym? Mam dać zgodę na obławę na Świętego Mikołaja?
Już za późno...
– Nie... Ale chodzi o zgodę na rewizję w kilkudziesięciu domach z tego rejonu.
Znajdziemy podróbki, będziemy mogli zidentyfikować producenta...
Kopialsky popatrzył z kamiennym wyrazem twarzy na detektywa Kobolewa.
– Kilkudziesięciu domach... Pan się czasem z choinki nie urwał?
– Ale to koniecznie dla przerwania tego procederu!
– Rozumiem, że z powodu Świętego Mikołaja trzeba przewrócić zabawki w pokojach
kilkudziesięciu maluchów, bo chodzi o nielegalne zabawki. Prawda?
– Prawda – sapnął detektyw.
– Na pewno nie miał pan żadnej przykrej przygody z wielką choinką? – upewnił się
prokurator, patrząc na detektywa z wyraźną troską.
– Ale...
– Panie Kobolew. Nie wiem, czy pan zauważył, że nasz Święty Mikołaj musiałby jeździć
ciężarówką z przyczepą. Taką trzydziestotonową. – Stuknął w mapę. To są tysiące domów.
– Ale...
– Daję panu zgodę...
– Tak?
– Na znalezienie ciężarówki. Jasne?
Mężczyźni zwarli się spojrzeniami. Detektyw w końcu spuścił oczy i kiwnął głową.
– Jasne...
– Panie Kobolew! – zawołał prokurator, gdy detektyw ruszył do wyjścia.
– Tak?
– Czy pan naprawdę myślał, że jestem aż takim durniem?
– Świnia, nieużyta świnia – syknął Kobolew, gdy był już za drzwiami.
***
Cóż jeszcze można było o prokuratorze powiedzieć?
Andrew Kopialsky dzieci nie lubił. To znaczy nigdy nie przepadał za tymi małymi,
rozkosznie okrutnymi stworzeniami, które, gdyby nie trzymać ich na smyczy, chętnie by
sobie oczka powydłubywały.
403251425.005.png
Ponieważ był prokuratorem, może także dlatego, że sam nie miał dzieci, wiedział
doskonale, jak bardzo te potworki były pozbawione wszelkich zasad. Tylko dlatego, że nie
miały dość siły, nie robiły tego, do czego była zdolna ich psychika. Tylko dlatego, że ich
władza była ograniczona przez dorosłych, podłości, jakimi nawzajem się częstowały, nie
powodowały krzywd, których nie dałoby się wybaczyć.
Fakt pierwszy, ten, że prokuratora postrzegano jako biednego (lub choćby nie umiejącego
rozsądnie wydać pieniędzy, które mieć musiał) oraz jako dziwaka, z faktem drugim, że nie
lubił dzieci – łączyły się nieraz w niespodziewany sposób. W rezultacie obszar wiekowy, do
jakiego zaliczali się ludzie, których ogarniało zdumienie tym, co wyczyniał, znacznie
przekraczał zakres, jaki zdołali osiągnąć inni dziwacy. Zdarzyło się – było to kilka miesięcy
po wizycie detektywa – że siedząc na ławce w parku, obserwował, jak może dwunastoletni
Mulatek wjechał rowerem w gromadkę dzieci. Te go złapały mimo rozpędu i bez żadnych
wstępów zaczęły bić.
– Puszczaj, to mój rower, zostaw go!
– Puszczaj, pieprzony Polaczku!
Mulat bez specjalnych protestów oddał rower i coś usiłował tłumaczyć.
– Przecież pozwoliliście mi jeździć. Miałem dziesięć minut!
– Wyp... Bambo! Spier... czarnuchu! – Koledzy kopniakami definitywnie wyjaśnili mu,
o co chodzi. Mały pozbierał się z ziemi i odbiegł. Ktoś rzucił za nim połówką cegły, ale
pogoni nie było. Chłopak, powłócząc nogami, ruszył w poprzek łąki. Nie wyglądał na
takiego, którego po raz pierwszy wywalono z paczki. Raczej ów los musiał być jego
powszednim chlebem. Szedł z nosem na kwintę, ale z rękami w kieszeniach, nawet nie
zawadiacko, bardziej obojętnie. Najwyraźniej miał serdecznie gdzieś całą czeredę. Jeśli go
coś gnębiło, to coś innego. Po pewnym czasie doszedł do ścieżki, rozejrzał się, co dalej, bo
prosto nosa były gęste krzaki. Kopialsky pomyślał, że gdyby był w jego wieku, niechybnie
dałby w nie nurka, lecz chłopak skręcił w jego stronę. Przeszedł kawałek i usiadł na sąsiedniej
ławce. Andrew obserwował go spod oka i zastanawiał się, co też w głowie tego dzieciaka się
dzieje? Czy czasem jutro rano nie znajdą jednego z tych tam, co go kopali, z kosą w plecach?
Oto, jak nakręca się spirala przemocy. Że też nikomu w tej głowinie nie zaświta myśl, żeby
przebaczyć. Naraz zobaczył, że chłopak płacze. Z nieruchomą twarzą, wpatrzony gdzieś
daleko, za łąkę.
– Co, pobili cię? – zagadnął
– E! – machnął ręką Mulat. Milczał.
Kopialsky zastanawiał się, czym by tu rozładować sytuację.
– Jak masz na imię?
– Nie słyszał pan? Wołają na mnie Bambo.
– Przezywają.
– Przezywają... No, przezywają. Ale niech będzie Bambo. Mnie tam wszystko jedno.
Nawet ładnie, prawda? – Uśmiechnął się nieszczerze.
– Boli cię? Mocno ci przyłożyli?
– Dupę trochę skopali, nie boli.
403251425.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin