Największym wrogiem był głód.pdf

(287 KB) Pobierz
Największym wrogiem był głód
Wspomnienia uciekiniera z obozu
w Korei Północnej
Kim Yong
We współpracy z Kim Suk-Young
Obóz Numer 14
Drogi ucieczki z Obozu Numer 14 po prostu nie było. Położony był w dolinie
otoczonej wysokimi górami. W tych rzadkich wypadkach, gdy więźniowie mieli
szansę spojrzeć za dnia w niebo, widzieli setki wron krążących nad doliną. W
tradycji koreańskiej wrona nie jest ptakiem opiekuńczym, raczej złowieszczym
symbolem. Ale więźniowie lubili wronie wrzaski, ponieważ brzmiały one jak
„ga, ga”, co po koreańsku znaczy „idź, idź”. Można było odnieść wrażenie, że te
ptaki litują się nad nami, ludźmi w niewoli, którzy chcą być wolni. (…)
Praca przy poszerzeniu drogi była znacznie lepsza niż w kopalni węgla,
ponieważ mogliśmy przynajmniej oddychać świeżym powietrzem. Ale takie
przedsięwzięcia były rzadkie i długo nie trwały. (…) Podczas realizacji
specjalnego projektu poszerzenia dróg miałem możliwość po raz pierwszy od
chwili aresztowania zobaczyć kobietę. Była chuda jak pałeczka do jedzenia i w
ogóle nie miała piersi. Ale wśród tego tłumu było kilka kobiet w lepszej
kondycji. Musiały pracować w chlewie, gdzie kradły karmę zwierzęcą, albo
pracowały w kuchni. A może dostawały skrawki żywności od strażników za
szpiclowanie. Nie można było tego ustalić.
Skoro tylko budowa się skończyła, na drogę wyjechały wielkie ciężarówki
wojskowe, które kursowały do i z dużych zakładów medycznych po przeciwnej
stronie wzgórza. Więźniowie wierzyli, że niektórych z ich grona wykorzystuje
się do eksperymentów medycznych. Wrony zbijały się w stada nad tym
wzgórzem i krakały nad podejrzanym laboratorium medycznym. Ciężarówki
wjeżdżały i wyjeżdżały nocą. Na moje wprawione w handlu zagranicznym oko
wyglądało to tak, jakby na ich platformach zamontowano chłodnie. Ale nie było
żadnego sposobu sprawdzenia, co transportują te ciężarówki ani czy
rzeczywiście do eksperymentów wykorzystywano więźniów. Oni tak uważali.
Regularnie bowiem organizowano badania lekarskie, po których zabierano ludzi
względnie zdrowych. I oni nigdy już nie wracali. Publiczną tajemnicą było
również, że strażnicy, którzy pracowali w zakładach medycznych, mieli często
niedorozwinięte dzieci, z wadami okołoporodowymi. Nawet najtwardsi
wystrzegali się Obozu Numer 14, a ci, których tam kierowano, byli najbardziej
bezlitośni.
1062642053.001.png
Poza katorżniczą pracą od więźniów wymagano, by cztery razy w tygodniu
przedkładali – w formie pisemnej – krytykę innych więźniów, a dwa razy w
tygodniu – samokrytykę. Robiono to nocą, w czasie codziennych zajęć
kształceniowych, kiedy wszyscy byli w całkowitym odrętwieniu i odpływali w
sen. Czasami krytyka miała formę publicznego wystąpienia. Tylko w niedziele
oszczędzano nam tego rytuału, a to ze względu na zmianę ekipy strażników. W
istocie nie było do czego się przyznawać, ale wszyscy musieli z czymś wystąpić,
by uniknąć kary. Niektórzy wykorzystywali to jako pretekst do wyłudzenia
dodatkowej porcji żywności i czynili to, mimo że wiedzieli, iż wkrótce spotka
ich kara za wyznanie wyssanych z palca wykroczeń. Kiedy przekazywali
szczególnie ważne informacje o społeczeństwie, strażnicy dawali im pełną miskę
kukurydzy. Inną torturą psychiczną był zupełny brak dostępu do jakichkolwiek
środków masowego przekazu – prasy, radia i telewizji. Tych w Obozie Numer
14 nie było. Odcięcie od reszty świata było nieznośne. W tych rzadkich
wypadkach, kiedy władze chciały nagrodzić więźniów, puszczały z megafonów
popularne piosenki, takie jak „Arirang” i „Moranbong”. To była najbardziej
odświętna rzecz, jaką fundowano więźniom.
Szczury
Zagrożenia i niebezpieczeństwa czyhały wszędzie, ale największym wrogiem
był głód. Zjeść tyle, by przeżyć, samo w sobie było walką, którą podejmował
każdy więzień. Cały czas więźniowie umierali z niedożywienia. Górnicy byli tak
słabi, że potrzebowali godziny na wykonanie pracy, która normalnemu
człowiekowi zajmowała dziesięć minut. Głód był tak dotkliwy, że nawet szczury
niemal zupełnie znikły z obozu. Szczury były całkiem spore i uważano je za
przysmak oraz źródło protein… Strażnicy zabraniali polowań na szczury,
ponieważ uważali, że zwierzęta te informują o zawałach w szybach
kopalnianych. Pewnego dnia, kiedy niosłem tarcicę do podparcia sufitu
chodnika, dostrzegłem dużego szczura. Uderzyłem go kamieniem i natychmiast
zjadłem – od głowy do ogona, na surowo, nie obdarłszy go uprzednio ze skóry.
Mięso smakowało jak miód. Innego szczęśliwego dnia na drodze opodal
baraków znalazłem cukinię. Pewnie spadła z wozu rolnika, który dostarczał
płody rolne strażnikom. Przed mym uwięzieniem nigdy nie żywiłem
szczególnego upodobania do tej jarzyny, ale ta jedna, zjedzona na surowo, była
wyborna.
Pewnego wieczoru spostrzegłem, że jakiś robotnik z naszej brygady znalazł
małego węża, ukamienował go i chciał zjeść. Ale był tak słaby, że nie mógł
utrzymać go w ręce, kiedy wkładał jego ogon do ust. Niezupełnie martwy wąż
wymsknął mu się z dłoni i go ukąsił, ale on wciąż próbował włożyć do ust drugi
jego koniec. Inni więźniowie przyskoczyli, by pochwycić węża i go pożreć. Ten
człowiek zmarł dwa dni później. Na obszarze kopalni była ziemia uprawna.
Niezbędną wodę przywożono wózkami zaprzężonymi w woły, nad którymi
pieczę mieli kontraktowi robotnicy z zewnątrz. Kiedy przejeżdżali przez obóz,
wygłodzeni więźniowie szukali zwierzęcego łajna, żeby wyłuskać niestrawione
ziarna kukurydzy. Jedzono wszystko, co się ruszało – koniki polne, wszy…
cokolwiek. Pewnego szczęśliwego dnia do kopalni przywędrował zbłąkany
królik. Wszyscy poszaleli. Trafiliśmy go w łeb kamieniem i zjedliśmy całego na
surowo. Gdyby strażnicy się o tym dowiedzieli, zostalibyśmy surowo ukarani.
Ale wszyscy byli ciągle szaleńczo głodni. (…) Na zewnątrz obozu ludzie
dostawali specjalne posiłki na urodziny Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila, ale
wewnątrz niczego takiego nie było. Jedynym smakołykiem były łuski pozostałe
po tłoczeniu roślin strączkowych. Twarde były jak kamień, ale kiedy dawano je
więźniom, była to okazja do świętowania. Same w sobie łupiny te były
odrażające, ale każda odmiana po gotowanej kukurydzy i pszenicy była bardzo
mile widziana. W tym miejscu, gdzie wszyscy byli na wpół oszalali z powodu
nieustannego głodu, wielkim przywilejem była praca w kuchni. Można się było
przynajmniej najeść do syta kukurydzy. Strażnicy odpowiedzialni za
bezpieczeństwo rezerwowali to wysoce pożądane stanowisko dla swoich szpicli.
Życie za kasztana
Najbardziej tragicznym moim wspomnieniem związanym z głodem w obozie
jest historia o człowieku zwanym Myeong-cheol, który był osobą potulną i
życzliwą. Pracowaliśmy w tej samej brygadzie, znałem go więc osobiście.
Pewnego jesiennego poranka maszerowaliśmy jak zwykle w stronę miejsca
pracy w towarzystwie uzbrojonych strażników. W głębokiej dolinie, w której
położony był Obóz Numer 14, rosły kasztanowce. Jesienią kasztany spadały na
prawo i lewo. Członkowie rodzin strażników wyjmowali worki, by napchać je
kasztanami, ale kiedy wygłodniały więzień próbował ich trochę zebrać,
niezwłocznie był karany. Tego dnia Myeong-cheol nie mógł oprzeć się pokusie i
wystąpił z szeregu, by podnieść kasztan. Musiało to trwać ledwie ułamek
sekundy, ale wystarczyło, by jeden z towarzyszących nam strażników zauważył
to i walnął Myeong-cheola w głowę kolbą karabinu. Osłabiony mężczyzna
natychmiast upadł na ziemię.
– Bestio najgorszego rodzaju, kto ci pozwolił chwycić kasztan? – bezlitosny głos
zabrzmiał ostro w uszach wszystkich.
Strażnik skończył mówić i pociągnął za spust. W następnej chwili ujrzeliśmy,
jak głowa więźnia eksploduje. (…) Martwy mężczyzna, mocno trzymając
kasztan w dłoni, został wywleczony na cmentarz – na swej ostatniej drodze
pozostawiał ciemnoszkarłatne plamy krwi.
Był jeszcze jeden incydent związany z głodem w Obozie Numer 14, o którym
nie sposób zapomnieć: chodnik zawalił się i przysypało żywcem pięciu
więźniów. Kiedyśmy ich wydobyli, już nie żyli. Kazano nam zawinąć zwłoki w
słomiane maty i pozbyć się ich, ale dwóch członków naszej brygady było tak
głodnych, że z którychś zwłok odcięli nogę i ukryli ją w szybie. Następnego dnia
wrócili, by ją zjeść. Strażnicy nakryli ich i natychmiast zastrzelili.
Tak samo jak w rzeczywistym społeczeństwie, tak i w obozie istniała wyraźnie
ustalona hierarchia wśród jego mieszkańców. Więźniowie silni sami zazwyczaj
nie narażali się, by ukarać tych, którzy ich drażnili. Silny kazał sprowokować
oponenta swojej świcie i czekał, kiedy oponent włączy się do bójki. Wtedy
dopiero sam wkraczał do akcji, by przywrócić ład i porządek oraz wymierzyć
przeciwnikowi karę. Zazwyczaj dopiero wtedy interweniowali strażnicy i bili
słabszego więźnia za wszczęcie burdy. Ponieważ sytuacja się powtarzała,
słabszy więzień uczył się, że nie należy sprawiać problemów silniejszemu.
Silniejsi byli również lepiej odżywieni. Ściągali haracze od współwięźniów
pracujących w kuchni, z których wielu wynagrodzono tą pracą za donoszenie.
Potrzebowali więc pomocy silniejszych, by obronić się przed tymi, którzy żywili
do nich urazę. Strażnicy bardzo dobrze o tym wiedzieli i dlatego nie karali
wyzyskujących. W istocie silni więźniowie byli zastępcami prawdziwych
strażników, tyle że żyli i pracowali razem z więźniami.
Buntownicy i kolaboranci
W Obozie Numer 18 znajdowało się wiele dzieci – drugie i trzecie pokolenie
więźniów – które płaciły za zbrodnie popełnione rzekomo przez ich rodziców i
dziadów. Byli w tym obozie, ponieważ państwo północnokoreańskie
przypisywało zbiorową winę rodzinom szkodników politycznych. Pierwsze
pokolenie – prawdziwi złoczyńcy – musiało iść do kopalni węgla i wykonywać
ciężką pracę. Drugie i trzecie, dopóki żył kryminalista w rodzinie, również
musiało ciężko pracować. Dopiero gdy pierwsza generacja umarła, szkodnicy
drugiego i trzeciego pokolenia traktowani byli przez państwo jako przestępcy
mniejszego kalibru. System ten zachęcał niekiedy do niewiarygodnych działań.
W Obozie Numer 18 był przypadek ojcobójstwa. Trzech synów sprzysięgło się i
zamordowało ojca, by uwolnić się od katorżniczej pracy w szybie kopalnianym.
Kiedy strażnicy odkryli tę zbrodnię, postawili owych synów przed sądem. Ci
trzej synowie utrzymywali, że osoba, którą zamordowali, nie była ich ojcem,
lecz wrogiem państwa, który często zdradzał bojowników komunistycznych w
czasie wojny koreańskiej. Słyszałem, jak mówili – przy zdecydowanym
sprzeciwie publiczności – że chcieli ulżyć troskom Ukochanego Przywódcy Kim
Dzong Ila, usuwając zły element społeczeństwa. Władze obozowe były
usatysfakcjonowane tym wyjaśnieniem i zaklasyfikowały ich jako więźniów
„rokujących nadzieję poprawy”. (…)
O ile niektóre dzieci szkodników, by uniknąć kłopotów i wieść ciut lepsze życie,
uciekały się do retoryki państwowej, o tyle inne były niewidzialnymi
buntownikami. Biura strażników, podobnie jak cała Korea Północna, ozdabiane
były portretami Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila, które pieczołowicie odkurzano i
polerowano. Niemniej czasami bywało, że szybę pokrywającą te portrety
tłuczono i rozsypywano po podłodze. Każdy, kto poważyłby się zrobić coś
takiego, z całą pewnością zapłaciłby życiem, gdyby go na tym przyłapano.
Zdarzały się też i dni – aczkolwiek rzadko – kiedy odcinano elektryczność w
całym obozie, co uniemożliwiało wykonanie jakiejkolwiek pracy w kopalni.
Niektórzy łamali regulamin w proteście, wielu jednak robiło to po prostu, by
przeżyć. Tak czy owak ryzykowali życie. Jesienią, kiedy zbliżał się zbiór
kukurydzy, głodni więźniowie nie mogli powstrzymać się od tego, by pójść w
pole i kraść. Strażnicy obozowi zmieniali się z naładowaną do pełna bronią, by
chronić zbiory. Jeżeli zauważyli jakiś ruch na polu, natychmiast strzelali na
oślep. Pomimo poważnego niebezpieczeństwa więźniowie i tak szli kraść, w
przeciwnym razie umarliby z głodu. (…) Więźniów nieżonatych grupowano w
kilku barakach, dokładnie tak jak w Obozie Numer 14. Byli w gorszym stanie
zdrowia niż więźniowie, którzy mieszkali razem z rodzinami. Pracowałem z
wieloma więźniami kawalerami, którzy często padali z głodu w szybie
kopalnianym. Ich kościste ciała ładowano potem na dwukółkę i wysyłano do
szpitala, w którym lekarze również byli więźniami politycznymi. Większość z
nich miała stopnie naukowe uczelni rosyjskich i wschodnioeuropejskich. Ale bez
względu na to, jak dobrze zawodowo byli przygotowani, obóz nie miał żadnych
lekarstw ani sprzętu medycznego, by leczyć chorych. Z tej przyczyny wielu
strażników wolało, by postawił im diagnozę lekarz w obozie – pewnie lepszy niż
poza nim – a lekarstwa załatwiali sobie przez znajomości. (…)
Sekrety dygnitarzy
Strażników nieustannie zmieniano. Większość rygorystycznie przestrzegała
regulaminu. Jeśli mieli takie życzenie, korzystali z wszechpotężnej władzy.
Mogli w każdej chwili zabić każdego więźnia. W przeciwieństwie do
normalnych więzień, gdzie odsiadka kończy się w określonym terminie, w
obozie nie miało się żadnej nadziei na zwolnienie i z tej przyczyny panowała
milcząca zgoda, że wszystko, ale to absolutnie wszystko jest możliwe. Wśród
nowo przybyłych więźniów było wiele ładnych kobiet. Dygnitarze wysokiego
szczebla z Pjongjangu – o ile przylepiono im etykietę antyrewolucjonisty –
Zgłoś jeśli naruszono regulamin