Łowcy złota.txt

(267 KB) Pobierz
James Oliver Curwood





ŁOWCY ZŁOTA




Spis treści:
ROZDZIAŁ I. POGOŃ
ROZDZIAŁ II. MINNETAKI W MOCY ZBÓJCÓW
ROZDZIAŁ III. NA TROPIE WOONGÓW
ROZDZIAŁ IV. CZŁOWIEK — NIEDŹWIEDŹ
ROZDZIAŁ V. WALKA O ŻYCIE
ROZDZIAŁ VI. CIENIE ŚMIERCI
ROZDZIAŁ VII. W POGONI ZA ZŁOTEM
ROZDZIAŁ VIII. ŻÓŁTA KULA
ROZDZIAŁ IX. W GÓRĘ OMBABIKI
ROZDZIAŁ X. TAJEMNICZY STRZAŁ
ROZDZIAŁ XI. KRZYK W PAROWIE
ROZDZIAŁ XII. WABI DOKONUJE DZIWNEGO ODKRYCIA
ROZDZIAŁ XIII. TRZECI WODOSPAD
ROZDZIAŁ XIV. PAPIER W STAREJ BLASZANCE
ROZDZIAŁ XV. SKARB POD WODĄ
ROZDZIAŁ XVI. JOHN BALL I TAJEMNICA ZŁOTA
ROZDZIAŁ XVII. PODZIEMNY ŚWIAT
ROZDZIAŁ XVIII. DZIEJE JOHNA BALLA
 




ROZDZIAŁ I. POGOŃ





Ponad olbrzymią pustką kanadyjskiej kniei królowała cisza południa. Łosie i karibu, które pasły się od wczesnego ranka, wypoczywały teraz w ciepłych promieniach lutowego słońca. Ryś, zwinięty w kłębek w głębi skalnej rozpadliny, służącej mu za legowisko, czekał nadejścia wieczornego zmierzchu, by ruszyć ha zbójecką wyprawę. Lis odbywał południową drzemkę.
O tej porze właśnie każdy doświadczony myśliwiec, znajdujący się na szlaku, zrzuca plecak, po cichu zbiera susz na ogień, je obiad i milcząc pali fajkę, wytężając przy tym wzrok i słuch. Jeśli zaś przemówisz doń zwykłym głosem, a nie szeptem, odpowie ci wnet:
— Tss... cicho! Skąd wiesz, jak daleko od nas znajduje się zwierzyna? Wszystko najadło się rankiem, a teraz spoczywa. Żaden zwierz nie ruszy z miejsca prędzej niż za godzinę lub dwie. Może łoś lub karibu drzemie na odległość strzału...? Teraz nic nie usłyszysz.
Jednak właśnie o tej godzinie w martwej głuszy zbudził się ślad życia. Na razie była to jedynie ciemna plama na słonecznym stoku wzgórza. Potem plama ruszyła z miejsca, przeciągnęła się niby pies, wysuwając daleko przednie łapy i zniżając barki. Był to wilk.
Wilk jest po uczcie upartym śpiochem. Każdy myśliwy odgadłby z łatwością, że właśnie ten zwierz nażarł się do syta ubiegłej nocy. Zatem coś musiało go spłoszyć. Istotnie, do nozdrzy wilka dobiegła woń człowieka, najbardziej podniecająca ze wszystkich woni, jakie tylko może wyczuć czworonożny mieszkaniec kniei. Ponieważ jednak zwierz nie czuł głodu, więc zstąpił w dół wolno, obojętnie i mniej zręcznie, niż gdyby był na czczo. Przemierzył truchcikiem topniejący śnieg kotliny i stanął w miejscu, gdzie zapach ludzki był niezwykle silny. Tam uniósł łeb ku niebu i rzucił na lasy i doliny ostrzegawczy sygnał, przeznaczony dla dzikich współbraci, a mający ich uprzedzić o bliskości człowieczego! śladu. W pełnym blasku dnia wilk nie czyni zazwyczaj nic ponadto. Nocą często pójdzie tropem, a inne wilki wkrótce przyłączą się do pościgu. Lecz dniem rzuci swój zew i po chwili chyłkiem umknie na bok.
Tego wilka jednak coś trzymało na uwięzi. W powietrzu wyczuwał coś tajemniczego, będącego dlań zagadką. Wprost przed nim leżał szeroki sanny szlak, usiany odciskami psich łap. Może przed godziną przebiegła tędy poczta z Wabinosh House. Niedawna obecność ludzi i psów nie była jednak przyczyną, dla której wilk stał wciąż jeszcze, podniecony, czujny, gotów do ucieczki, a jednak pełen wahania. Coś nadciągało znowu, idąc z północy, wraz z wiatrem. Najpierw był to jedynie dźwięk, potem doszła woń. Wilk skręcił i cwałem umknął na słoneczne zbocze.
Tam, skąd nadbiegał głos a zapach, leżało niewielkie jezioro. Na jego najdalszym krańcu spośród gęstych zarośli wynurzył się nagle kłąb złożony z człowieka, sanek i psów. Przez chwilę zdawało się, że psy są uwikłane w uprzęży lub też toczą zaciekłą walkę, co u półdzikiej hordy pociągowych zwierząt trafia się często, nawet w podróży. Raptem huknął ostry krzyk komendy, trzask bata, psi skowyt — i niesforny zaprząg rozciągnął się i wyrównał, mknąc po lodowej tafli jak błyskawica. Człowiek gnał tuż za saniami. Był wysoki, chudy i na pierwszy rzut oka łatwo w nim było poznać Indianina. Zaledwie sfora i jej dziki poganiacz przebiegli ćwierć szerokości jeziora, gdy zabrzmiał poza nimi nowy krzyk i drugie sanie wypadły z leśnej gęstwy. Za tymi saniami również mknął człowiek, gnając ile sił w nogach.
Teraz Indianin wskoczył na sanie, głosem zachęcając zaprząg do szybszego pędu, a batem wywijając raz po raz nad grzbietami psów. Drugi mężczyzna biegł nadal, toteż posuwał się naprzód o wiele szybciej. Gdy więc dotarli do przeciwległego brzegu jeziora, obie sfory gnały niemal na równej linii.
Tu pęd psich prowodyrów znacznie osłabł i w chwilę później sanie stanęły. Psy w uprzęży zwaliły się na ziemię, dysząc ciężko i rozdziawiając paszcze, a śnieg czerwieniał wkoło ich łap. Ludzie również wydawali się bardzo znużeni. Indianin, prawdziwy syn Północy, był znacznie starszy od swego towarzysza. Ten, młody chłopak poniżej lat dwudziestu, szczupły, lecz silny i zręczny jak dzikie zwierzę, miał piękną twarz, ogorzałą od wiatru i słońca, a w żyłach również sporo krwi indiańskiej.
Dwaj wędrowcy byli to nasi dobrzy znajomi: Mukoki i Wabigoon; Mukoki, wierny stary wojownik i myśliwiec, oraz Wabi, dzielny półkrwi Indianin, syn agenta z Wabinosh House. Obaj byli niezwykle podnieceni. Przez chwilę, łowiąc ustami powietrze, w milczeniu przyglądali się sobie wzajem.
— Boję się, Muki — wykrztusił Wabigoon — że ich nie dościgniemy. Jak myślisz?
Urwał, gdyż Mukoki kucnął w śniegu o parę kroków od sanek. Widniał tam wyraźnie trop „psiej poczty" z Wabinosh House. Indianin długą chwilę obserwował smugi płóz i odciski psich łap. Potem podniósł głowę i z właściwym sobie chichotem rzekł:
— Złapiemy ich na pewno. Spójrz, sanie idą głęboko. Obaj jadą. To duży ciężar dla psów. Złapiemy ich!
— Ale nasze psy — upierał się Wabi, wciąż jeszcze pełen powątpiewania — nasze psy są zupełnie zgonione, a mój prowodyr okulał. Patrz, jak krwawią...
Istotnie, huski (tak nazywają się ogromne pociągowe wilczary na dalekiej Północy) były w stanie godnym pożałowania. Słońce nadwątliło twardą skorupę śniegu tak, że za każdym skokiem łapy psów zapadały w głąb, raniąc się boleśnie nazębatych, ostrych krawędziach. Twarz Mukiego spoważniała, gdy uważnie badał zaprząg.
— Źle, bardzo źle... — mruczał — jacy my głupi!
— Że nie wzięliśmy dla nich mokasynów? — spytał Wabi. — Mam chyba tuzin na moich saniach, dla trzech psów wystarczy. Na Boga!
Urwał, skoczył do swych sań, chwycił psie mokasyny i podniecony wrócił do Mukiego.
— Jest tylko jeden sposób! — krzyczał prawie. — Wybierzemy najsilniejsze psy i jeden z nas pojedzie sam.
Na ostry krzyk komendy i groźny gwizd bata obie sfory porwały się na nogi. Wędrowcy śpiesznie wybrali trzy najtęższe zwierzęta i nałożyli im na łapy mokasyny z jeleniej skóry. Dodali jeszcze sześć psów spośród tych, które zdawały się posiadać jaki taki zasób sił, i skompletowany w ten sposób zaprząg uwiązali do sań Wabigoona. W chwilę później długi rząd wilczarów gnał szybko śladem poczty z Wabinosh House, a tuż za saniami pędził Wabi.
Wyczerpujący pościg trwał już od wczesnego świtu. Odpoczywano z rzadka, i to zaledwie po parę minut. Ludzie i psy mknęli przez jeziora i wzgórza, przez nagie pustkowia i gęstą knieję, obywając się bez posiłku, zaledwie czasem chwytając w przelocie łyk śniegu i ani na chwilę nie tracąc z oczu świeżego śladu płóz. Nawet dzikie huski zdawały się pojmować, że pogoń ta jest sprawą życia i śmierci i że należy rwać szlakiem uparcie a wytrwale, aż ludzie osiągną zamierzony cel. Woń człowieka biła coraz ostrzej w nozdrza wilczarów. Gdzieś na przedzie mknęli ludzie i psy; należało ich dogonić.
Cały zaprząg, choć okulały i broczący krwią, był pełen wojowniczego zapału. Ogromne zwierzęta, półpsy, półwilki, w miarę jak ludzka woń silniej łechtała im nozdrza, coraz groźniej szczękały białymi kłami. Udzielił się im gorączkowy upór młodego Indianina. Nieomylny instynkt dzikich stworzeń wytknął im drogę, więc wszelkie kierowanie stało się zbędne. Wierne do ostatka, wlokły swój ciężar, chociaż języki zwisały im z otwartych paszczy, serca słabły, a oczy napływały krwią. Niekiedy Wabi, zupełnie straciwszy oddech, siadał na sanie i chwilę wypoczywał, rozluźniając napięte mięśnie. Psy wytężały wtedy resztki sił, by podołać zwiększonemu ciężarowi, i tylko nieznacznie zwalniały pęd. Raz olbrzymi łoś porwał się o sto metrów od szlaku i z trzaskiem runął w las, lecz huski nie zwróciły na niego żadnej uwagi. Nieco później ryś, któremu przerwano drzemkę na słonecznym stoku, jak kula przeleciał przez drogę; psy zboczyły nieco na widok śmiertelnego wroga, lecz gnały dalej.
Jednak pęd ich zaczął słabnąć. Wilczar najbliższy sań wlókł się już z trudem, więc Wabi nożem przeciął rzemień łączący go z zaprzęgiem i pies pozostał z boku drogi. Dwa inne huski dobywały resztek sił, a trzeci coraz bardziej kulał. Szlak czerwieniał plamami krwi. Na twarzy młodego Indianina pogłębiał się wyraz rozpaczy. Oczy miał równie szkarłatne od wysiłku jak każdy z jego psów, wargi rozchylone, a nogi, zazwyczaj nie mniej sprężyste od nóg czerwonego jelenia, odmawiały mu posłuszeństwa. Z trudem 'chwytając oddech, coraz częściej wskakiwał na sanie i coraz krócej mógł biec pomiędzy jednym wypoczynkiem a drugim. Czuł, że nadchodzi kres pogoni. Wiedział, że nie doścignie jadących przodem.
Z dzikim okrzykiem zachęty Wabi zeskoczył z sań, minął je w biegu, zmuszając psy do ostatniego wysiłku. Tutaj właśnie szlak wynurzał się spośród drzew i całymi milami przecinał białą, otwartą przestrzeń jeziora Nipigon. Bardzo daleko, śród lśnienia śniegu i słońca, poruszał się jakiś przedmiot; półoślepłe oczy Wabigoona rozróżniały tylko nikłą, czarną smugę, ale chłopak wiedział, że to są właśnie sanie wiozące pocztę z Wabinosh House. Próbował krzyczeć, lecz głos jego niósł najwyżej o sto kroków. Zachwiał się, poczuł raptem w nogach olbrzymi ciężar i padł na śnieg. Wierna sfora otoczyła go natychmiast, liżąc ręce pana, a z jej zziajanych pysków biły kłęby oddechu niby tumany pary. Przez chwilę Wabi m...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin