Karol May
Klęska Szatana
Konie nasze uginały się pod ciężarem, ponieważ z przezorności zaopatrzyliśmy się w żywność, paszę, we wszystko, co było niezbędne na trzy, cztery dni. Między rzeczami, które, jak należało przypuszczać, mogły się nam przydać, zabraliśmy również paczkę świec i pęk długich woskowych pochodni. Znaleźliśmy spory ich zapas na wozie, a także trzy beczułki z oliwą palną. Wskazywało to, jak zresztą wiele innych okoliczności, że Melton szczegółowo przygotował swój business, zanim jeszcze dobił targu z hacjenderem. Tak więc zrobił interes z Yuma i przekazał im do transportu wszystko, co mogło być natychmiast przydatne do robót kopalnianych. Herkules opowiadał mi, że trzystu Yuma miało przeszło czterysta koni, a więc o sto ponad potrzebę. Jeżeli nawet odliczymy sześćdziesiąt koni dla wychodźców, to pozostaje czterdzieści ciężko obładowanych zwierząt, które miały ponieść transport w góry.
Oczywiście, zanim rozstaliśmy się z Winnetou, wtajemniczyłem go w swoje zamierzone poczynania, aby mógł mnie łatwo odszukać w razie, gdyby mi się coś przytrafiło i gdybym nie wrócił po czterech dniach. Przede wszystkim więc powiedziałem Apaczowi, że zamierzam zbadać jaskinię Playera i podziemny korytarz odkryty przez Herkulesa. Tu się zaczynała nitka, która go poprowadzi, gdyby musiał nas odszukać.
Ponieważ poprzedniego dnia zboczyliśmy z właściwego kierunku, więc musieliśmy — ja i Mimbrenjo — wrócić na ostatni odcinek wczorajszej drogi. Z zadowoleniem stwierdziłem brak śladów po koniach i wozach. Jeżeli nawet gdzieś dały się zauważyć rzadkie odciski, to można było przypuszczać, że dzień, który obecnie wschodził, zatrze je doszczętnie. Teraz byłem przekonany, ze ewentualni wywiadowcy Meltona nie znajdą śladów naszego obozowiska.
Po blisko czterogodzinnej jeździe na południe, skierowałem się na wschód i wkrótce dotarliśmy do zapowiedzianej przez Playera granicy roślinności. Tutaj zaczynała się pustynia. Zatrzymaliśmy wierzchowce jeszcze na trawie, aby dać im paszę i godzinny odpoczynek. Po czym, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jechaliśmy przez prawdziwą pustynię. Ziemia układała się w długie, niskie fale, oddzielone od siebie płytkimi wgłębieniami; dookoła były skały, kamienie lub piasek. Ani źdźbła trawki. Nagi kamień ssał promienie rozognionego słońca, dopóki się nie nasycił, po czym upał utworzył wysokie na cztery czy pięć stóp, drżące jezioro żaru nad ziemią. Trudno było oddychać. Pot parował z całego ciała. Nie było rady. Pędziliśmy bez wytchnienia przed siebie; aby nie tracić dnia, musieliśmy przybyć do Almaden przed zapadnięciem zmroku.
Nie rozmawialiśmy ze sobą. Mimbrenjo nie ośmielił się do mnie przemówić, a jednostajność drogi nie dawała mi bodźca rozmowy. Jechaliśmy w milczeniu, dopóki sobie nie uświadomiłem, że Almaden leży na północ od nas. Skręciliśmy w tym kierunku, badając grunt i poszukując tropu.
Kiedy słońce przybiło do widnokręgu, wyłoniła się przed nami w oddali niska, jednakże ostro od horyzontu odcinająca się skała, olbrzymiejąca w miarę, jak się do niej zbliżaliśmy.
— To na pewno Almaden — rzekłem. — Teraz należy podwoić czujność.
— Czy mój wielki brat Old Shatterhand zsiądzie z konia? — zapytał skromnie Mimbrenjo.
Jeźdźca o wiele łatwiej spostrzec, niż piechura. Wprawdzie sam porzuciłbym siodło, ale cieszyła mnie jego uwaga, ponieważ dowodziła roztropności. Zsiedliśmy z koni i, prowadząc je za uzdy, poszliśmy naprzód.
Ziemia nie była już falista. Kroczyliśmy po płaskim gruncie, który niby pierścień okalał Almaden. Stąd sięgał wzrok daleko. Nie widać było nigdzie ludzkiego stworzenia, co oczywiście, nie sprawiało nam przykrości.
Lecz nagle zaczęła się spadzista pochyłość. Staliśmy na brzegu wgłębienia, pośrodku którego sterczała Almaden; mówiąc ściślej, staliśmy na brzegu wyschłego jeziora ze skalistą wyspą, która dziś nosiła nazwę Almaden.
Wskutek jednostajności okolicy mimo woli zboczyłem z kierunku; do Almaden dotarliśmy nie z południowej, lecz z południowo–zachodniej strony. Było to niebezpiczne — przypuszczałem bowiem, że Indianie wypatrzą nas od strony zachodniej — lecz za to pozwoliło mi od razu ujrzeć skałę, o której opowiadał Player i Herkules, a którą musiałbym w innym wypadku dopiero odszukać.
Ogromy blok skalny, sterczący z dna wyschłego jeziora, u góry był płaski i tworzył niemal prawidłowy sześcian, o ścianach biegnących prawie dokładnie w czterech kierunkach wiatrów. Ponieważ stanęliśmy przy południowo–zachodniej krawędzi, widzieliśmy stronę południową i zachodnią. Pierwsza wznosiła się, miała wszakże głębokie rysy na powierzchni, pośrodku zaś tunel, który, jak łatwo było zauważyć, biegł pod górę. Potwierdzało to słowa Playera, że płaskowzgórze jest dostępne z południowej i północnej strony.
Zachodnią ścianę stanowiła pionowa powierzchnia, nieprawidłowa tylko w dolnej części pośrodku, gdyż leżał tam głaz, który, oderwawszy się od ścian, runął niegdyś w dół. Widzieliśmy dokładnie kamienie wypełniające lukę między głazem, a ścianą.
Moglibyśmy tam dotrzeć po dziesięciu lub piętnastu minutach marszu, nie odważyłem się jednak na to, aczkolwiek nie widać było dookoła żywej duszy. Na górze, na plateau, niechybnie czuwali ludzie i mogliby nas łatwo spostrzec. Przede wszystkim należało wybadać, gdzie są Indianie. Naturalnie, sam się tego podjąłem, chłopca zostawiając przy koniach. Zwróciwszy się na zachód, skradałem się wzdłuż brzegu byłego jeziora. Musiałem bardzo uważać, gdyż nic mnie nie kryło i gdybym kogoś spostrzegł w tejże chwili, byłbym sam spostrzeżony.
Uszedłszy spory szmat drogi, zauważyłem na północno–zachodniej stronie małe, rzadkie chmurki, które powoli wznosiły się, rozprzestrzeniały i niknęły. Był to niezawodnie dym, słaby dym z indiańskiego ogniska, nieconego z małej ilości drewna. Mogłem jeszcze chodzić normalnie przez parę chwili, po czym zacząłem posuwać się na czworakach.
Wkrótce zobaczyłem pięć, czy sześć namiotów, koło których krzątali się ludzie. Gdybym chciał jeszcze bliżej podejść, musiałbym się czołgać na brzuchu. Od namiotów dzieliła mnie odległość tak mała, że z łatwością rozpoznałem zdobiące je malowidła.
Każdy Indianin maluje na namiocie, przynajmniej na letnim, swoje imię, lub obraz odnoszący się do ważnego zdarzenia z życia. Na jednym więc wił się olbrzymi, na czerwono wymalowany wąż. Na drugim widniał koń, na innym niedźwiedź. Między namiotami kręcili się Indianie, lub też siedzieli na ziemi, paląc fajki. Dwie włócznie opierały się o namiot z wężem. Był to zapewne namiot wodza.
Wiedziałem już, gdzie obozują Yuma. Chciałem się wycofać, kiedy trzy osoby, dwóch mężczyzn i kobieta, wyszły z owego namiotu. Kobietę poznałem od razu: była to Judyta, piękna Żydówka. Jednym z mężczyzn był Melton; drugi był Indianinem, niewątpliwie mieszkańcem namiotu. Rozmawiali przez chwilę, następnie Indianin wrócił do siebie, Melton zaś z Żydówką poszedł dalej. Wspierała się na jego ramieniu — o, gdyby Herkules widział tę poufałość!
Byłem zadowolony, że już na początku zobaczyłem Meltona — okoliczność ta groziła mi jednak poważnym niebezpieczeństwem. Oboje podeszli na tak bliską odległość, że mogłem się słusznie zaniepokoić. Leżałem na piasku. Z szybkością, na jaką mnie było stać, wyrzucałem piasek przed siebie. Usypałem górkę dość wysoką aby, nie rzucając się w oczy, mogła mnie ukryć przed spojrzeniem, przynajmniej niezbyt podejrzliwym.
Nie lękałem się wcale. Gdyby mnie nawet Melton zobaczył, to nic strasznego. Wiedziałem, co w takim wypadku należy czynić. Schwyciłbym go i byłby
zakładnikiem, którym mógłbym się opędzić Indianom. Jednakże lepiej, że się tak nie stało; minęli mnie, nie spojrzawszy w moją stronę. Rozmawiali i śmiali się; w lepszym byli humorze niż jej ojciec, który tkwił teraz głęboko we wnętrzu skały. Szli w kierunku północnego jej zbocza i zniknęli za krawędzią zachodnią.
Teraz mogłem powrócić; z początku czołgałem się na brzuchu, potem pobiegłem na czworakach, wreszcie na nogach. Słońce ukryło się za widnokręgiem i zapadł tak krótki w tamtych stronach zmierzch. Wróciłem wreszcie do koni. Musieliśmy wykorzystać krótki czas, kiedy jest już dość ciemno, aby nie wystawić się na widok, a dość jasno, aby bez wielkiego trudu odkryć wejście do jaskini.
Kiedy nadeszła taka chwila, zjechaliśmy w dół, na dno wyschłego jeziora. Dotarłszy do skały, zsiedliśmy z koni i wspięliśmy się po kamieniach. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą dziurę, która coraz bardziej się rozszerzała. Kiedy była już dość pokaźna, zapaliłem woskową pochodnię i zszedłem w dół w jaskinię. To obszerne wydrążenie dokładnie odpowiadało opisowi Playera. Miało wysokość dwóch ludzi i mogło z łatwością pomieścić setkę. W małej bocznej jaskini zebrała się bardzo zimna woda. Zbadanie dna odłożyłem na później — przedtem musiałem wprowadzić konie.
Trzeba więc było powiększyć wejście. Rzecz oczywiście niezbyt przyjemna, lecz uporaliśmy się z tym i przeprowadziliśmy wierzchowce, które uległością i rozwagą ułatwiły nam robotę. W nagrodę napiły się wody i dostały porcję kukurydzy. Teraz mogłem zbadać dno jaskini, a raczej obejrzeć je, ponieważ patrzenie w przepaść nie jest badaniem.
Była to prawdziwa otchłań. Gdy rzuciłem kamyczek, usłyszałem dopiero po dłuższej chwili słaby odgłos uderzenia w dno.
Player nie mógł określić szerokości otchłani, ponieważ nie miał światła. Natomiast moja pochodnia świeciła tak jasno, że stojąc na jednym brzegu, widziałem wyraźnie przeciwległy. Ciemność oszukała Playera, ja zaś wiedziałem, że przepaść nie jest szersza nad dziesięć, jedenaście łokci. Tymczasem młody Mimbrenjo ukląkł i badał grunt. Dłubał palcem, później zaczął skrobać nożem.
— Czy Oki Shatterhand zechce zobaczyć, że tu znajduje się dołek? — rzekł, klingą wyskrobawszy ziemię.
— Utworzyła go — odpowiedziałem — woda kapiąca ze sklepienia.
— W tym wypadku wydrążenie byłoby okrągłe. Tak jednak nie jest. Zobaczymy.
Nachyliłem się i pomogłem mu grzebać. Istotnie. Czworokątny, na łokieć głęboki dołek.
— Poszukajmy czy nie ma jeszcze drugiego — rzekłem.
Wkrótce odkryliśmy trzy inne. Usunęliśmy ziemię, która je pokrywała. Mimbrenjo spojrzał na mnie pytająco. Ośmieliłem go:
— Jeśli mój młody brat chce coś powiedzieć o tych wgłębieniach, to proszę, niech mówi.
— Nie mam nic dopowiedzenia — odparł. Drąży się w ziemi dołki po to, aby w nich coś schować. Co jednak mogło tkwić w tych oto wgłębieniach? Old Shatterhand wie zapewne.
— Nietrudno się domyślić, ale język mego brata nie ma na to nazwy. Czy wiesz czym jest kołek lub klamra?
— Nie wiem.
— Drzewo lub żelazo, które wbite w ziemię przytrzymuje największe ciężary. W danym wypadku ciężarem był most nad przepaścią. Bez wątpienia na drugim jej brzegu pozostały takie same cztery dołki.
— A gdzie się podział most?
— Nie ma go już. Zapewne ci, którzy z niego ostatnio korzystali, strącili go w otchłań. Zależało im na tym, aby nikt nie potrafił przedostać się na drugą stronę. W tym celu zatkano też dołki. Ale oczy mego młodego brata są ostre i przenikliwe.
— Nie oczy lecz stopy wyczuły, że ziemia w tym miejscu jest miększa, niż gdzie indziej. Gdyby most stał po dawnemu, moglibyśmy przejść na drugą stronę.
— Przejdziemy i tak. Dostaniemy się do tunelu, który wylot ma na płaskowzgórzu, lecz posiada również inne zamaskowane wejście. Trzeba je odszukać.
— Kiedy? Dziś wieczór?
Nie, jutro. Wejście zatkane i po omacku nie potrafię go znaleźć, światła zaś zapalać nie można. Poradzimy sobie przy świetle dziennym. Tymczasem posilimy się, po czym wyjdę na zwiady.
— Czy Old Shatterhand zabierze mnie ze sobą?
— Nie. Musisz zostać przy koniach.
— Tu stoją bezpieczne. Nie znajdą ich Yuma.
— Istotnie, ale konie nie są obeznane z miejscem. Zlęknione są, tylko przy naszym boku zachowują się spokojnie. Jeśli je pozostawimy w mrokach, możemy po powrocie znaleźć rumaki w przepaści.
Chłopiec musiał zostać. Po spożyciu owocowej wieczerzy ruszyłem na zwiady. Niewiele spodziewałem się odkryć w takiej ciemności. Dobrnąłem do północnej krawędzi skały i usiadłem na kamieniach, czekając, aż gwiazdy rozbłysną jaśniej.
Siedziałem godzinę. Dookoła panowało głuche milczenie. Gwiazdy, dotychczas blade, roziskrzyły się jasno. Zamierzałem już powstać i pójść naprzód, gdy rozległy się w pobliżu czyjeś kroki. Przypuszczając, że nadchodzący przejdzie koło mnie, schroniłem się za głazem. Po chwili ujrzałem Indianina, który przystanął w pobliżu mego ukrycia i wzrokiem powiódł dookoła. Nie widząc nikogo westchnął, zbliżył się jeszcze bardziej i usiadł na kamieniu, w odległości trzech kroków ode mnie.
To komplikowało sprawę. Kamienie były tak rozstawione, że nie mogłem wycofać się bez, szmeru. Nie pozostawało mi nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na jego odejście.
— Uff! — zawołał do długiej pauzie Indianin stłumionym głosem. Podniósł się z kamienia i podążył parę kroków naprzód. Ktoś nadchodził — była to Żydówka.
Ukryty za kamieniem podsłuchałem niezwykle ciekawą rozmowę.
Indianin nazywał siebie „Wężem”. Był więc mieszkańcem namiotu, który widziałem i dowódcą trzystu Yuma, którzy tu obozowali. Władał angielskim i hiszpańskim w sposób, jak na Yuma, niezwykły, ona zaś nie posiadała nawet części jego wiedzy; nie umiała też słowa po Indiańsku. Mimo to porozumiewali się doskonale, wyręczając w razie potrzeby gestami.
Wziął ją za rękę, doprowadził do kamienia, na którym siedział i rzekł:
— Przebiegły Wąż już sądził, że Biały Kwiat nie przyjdzie. Dlaczego kazałaś mi czekać?
Musiał swoje pytanie kilkakrotnie w rozmaitej formie powtórzyć, zanim zrozumiała i odrzekła:
— Melton mnie zatrzymywał.
Teraz on nie rozumiał. Powtórzyła słowa i zobrazowała myśl znakami.
— Co teraz robi? — zapytał Wąż.
— Śpi — wyjaśniła raczej pantomimicznie, niż słownie.
— Czy Melton sądzi, że Biały Kwiat również śpi?
— Tak.
— W takim razie jest głupcem, słusznie oszukanym, ponieważ sam pragnie oszukiwać. Biały Kwiat nie powinna mu wierzyć. Okłamuje ją, nie dotrzyma danego przyrzeczenia.
Każdemu zdaniu towarzyszyły liczne gesty wyjaśniające. Ponieważ przedstawienie prawdziwego przebiegu byłoby uciążliwe dla mnie, jak i dla czytelnika, więc opiszę ją tak, jak gdyby oboje porozumiewali się gładko.
— Czy wiesz, co mi Melton przyrzekł?
— Wyobrażam sobie. Czy nie powiedział ci, że otrzymasz wielkie skarby?
— Tak. Melton sądzi, że na tej skale zarobi milion. Wówczas zostanę jego żoną, będę miała brylanty, perły i wszelkiego rodzaju kosztowności, zamek w Sonorze i pałac w San Francisko.
— Nie dostaniesz ani klejnotów, ani złota, ani pałacu. Melton dużo zarobi, ale nic z tego nie będzie posiadał.
— Jak to?
— To jest nasz sekret. Ale gdyby nawet stało się tak, jak on pragnie, ty byś nic z tego nie miała. Jesteś jedynym kwiatem na tym ustroniu. Dlatego myśli o tobie. Kiedy zobaczy inne, ciebie porzuci.
— Niech się tylko ośmieli! Zemszczę się i wyjawię wszystkie jego występki.
— Nie będziesz mogła. Tu łatwo można zdeptać kwiat, który wyblakł, a stał się niebezpieczny. Zawierz mi, żadna z twoich nadziei przy nim się nie spełni.
— Mówisz tak, ponieważ chcesz mnie posiąść. Daj mi dowód.
— Przebiegły Wąż może ci dowieść. Powiedz, dlaczego pozwoliłaś zesłać ojca do podziemi?
— Ponieważ miał zostać nadzorcą i zarobić sporo pieniędzy.
— Ojciec twój jest związany jak inni, musi pracować jak inni i nie otrzymuje lepszego pokarmu niż inni. Wiem, że obiecano wypuszczać go od czasu do czasu z szybu, aby mógł się z tobą widzieć i odetchnąć świeżym powietrzem, lecz przyrzeczenie to nie będzie spełnione.
— Zmuszę Meltona, aby dotrzymał słowa!
— Nie wierz! Nad takim mężczyzną tysiąc najpiękniejszych kobiet świata nie mogłoby uzyskać żadnej władzy. Żądaj spotkania z ojcem, a przekonasz się, że nie uczyni ci zadość.
— W takim razie porzucę go!
— Spróbuj — roześmiał się czerwonoskóry — uwięzi cię we wnętrzu skały, gdzie twoją piękność i zdrowie pożre trucizna rtęci. To kłamca, powtarzam. Moje serce natomiast szczerze myśli o tobie. Dam ci słowo na to, co on kłamliwie przyrzeka. Gdybym chciał, byłbym o wiele, o wiele bogatszy od Meltona.
— Bogaty Indianin?! — roześmiała się Judyta.
— Wątpisz? My jesteśmy prawnymi posiadaczami kraju, którego gwałtem pozbawiają nas biali. Przy naszym trybie życia, co nam po złocie, srebrze, skarbach! Wiemy jednak, gdzie się złoto znajduje w olbrzymich ilościach, lecz nie powiemy tego białym. Gdyby Biały Kwiat chciał zostać moją squaw, dałbym jej tyle złota i srebra, ile by zapragnęła; dałbym to wszystko, co Melton przyrzekł kłamliwie.
— Czy naprawdę? Wiele złota, klejnotów, pałac, zamek, piękne szaty i wiele służby?
— Wszystko, wszystko czego zapragniesz! Kocham cię tak, jakbym nie mógł kochać żadnej czerwonoskórej. Mógłbym cię uczynić moją squaw wbrew twojej woli, gdyż my, Indianie, pory warny dziewczęta, których inaczej nie możemy dostać. Lecz ty zostań moją squaw dobrowolnie. Nie użyję przemocy. Poczekam, aż sama oddasz mi serce. Czy nie uczynisz tego już teraz?
Powstał, skrzyżował ręce na piersiach i oglądał ją badawczo. Milczała. Chętnie przystałaby na miłostkę z pięknym młodym wodzem, nie myśląc
13 o następstwach. Lecz on żąda, aby została jego żoną. Czyżby rzeczy wiście Mcl — ton chciał ją oszukać? Czy naprawdę Indianin mógłby się wzbogacić, gdyby zechciał?
Indianin stał przed Żydówką, wbijając w nią ostre spojrzenie, jak gdyby usiłował podpatrzyć najtajniejsze jej myśli. Po dłuższym wreszcie milczeniu rzekł.
— Wiem o czym myśli Biały Kwiat. Kocha bogactwo, przyjemność miejskiego życia wśród bladych twarzy. Czerwonoskóry posiada tylko namiot, konia i broń. Mieszka w lasach i sawannach i nie rozumie się na sztukach i rozkoszach białych ludzi. Jak więc mogła byś zostać squaw Indianina? Czy nie o tym myślałaś?
— Wierz mi, będzie inaczej, gdy zechcesz. Powiedz tylko tak, a natychmiast pójdę spełnić twoje życzenia. Moja ręka nie dotknie twojej, zanim nie przyniosę tyle złota ile ci trzeba.
To na nią podziałało.
— Mógłbyś naprawdę — zawołała — mógłbyś przynieść mi tyle złota?
— Mogę.
— A Melton, czy naprawdę mnie oszukuje?
Wybadaj go, zażądaj widzenia z ojcem. Ale nie mów nic o naszej rozmowie.
— Dobrze. Wybadam go. Jeśli nie uczyni zadość memu żądaniu, porzucę go i pójdę do ciebie.
— Nie pozwoli. Zmusi cię, abyś pozostała w jego namiocie. Co zatem czynić?
— Czekać, tylko czekać aż zgłoszę się po ciebie. Melton jest w naszej władzy. Zastrzelę go, jeśli wbrew twojej woli zechce cię dotknąć. Dopóki się nie zdecydujesz, przychodź tu co wieczór o tej samej porze. Jeżeli nie przyjdziesz, będę wiedział, że coś ci zagraża i pójdę do niego, aby cię zabrać.
— Czy dotrzymasz słowa?
Przebiegły Wąż jest mądry, ciebie jednakże nie oszuka. Możesz na mnie polegać. Howgh!
Odszedł, nie uścisnąwszy nawet jej ręki. Ona zaś, kiedy się oddalił o trzy, cztery kroki, skoczyła, pobiegła za nim i zarzuciła mu ręce dookoła szyi. Usłyszałem odgłos pocałunku. Naraz cofnęła się i usiadła na kamieniu. Czy był to odruch wyrachowania? Nagłego wzruszenia? Czy może podziękowanie z góry za złoto, które jej przyrzekł? Być może, wszystko razem. Indianin stał przez chwilę oszołomiony, po czym wrócił do niej powoli i rzekł:
— Biały Kwiat dał mi dobrowolnie to, o co teraz nie ośmieliłbym się prosić. Niech wie, że odtąd nikt inny nie powinien jej pocałować. Z samego rana wypróbujesz Meltona. Jutro wieczorem tu powrócę. Biada Meltonowi, jeżeli Białemu Kwiatu uczyni coś złego. W podzięce za pocałunek powiem ci coś więcej. Otóż z bladych twarzy, które przyprowadziliśmy, jeden zginął. Był to wysoki, silny mężczyzna. Znasz go?
— Znam.
— Tak, znasz go lepiej niż innych.
— Skąd wiesz?
— Powiedziało mi spojrzenie, którym cię oglądał. Czy kochasz go?
— Nie. Przybiegł tutaj za mną.
— Nie zmartwi cię więc wiadomość o jego śmierci?
— Nie żyje? Skąd wiesz?
— Wellerowie ścigali go i zabili. Dziobią go już sępy. Trwała chwilę w milczeniu. Wreszcie zawołała.
— Bardzo dobrze, że się tak stało. Był mi obmierzły, pozbyłam się go nareszcie!
— Tak, nie wróci już. Do jutra. Howgh!
Oddalił się szybko. Zamyślona siedziała w odrętwieniu. Potem końcami palców poruszyła, jak zazwyczaj przy odpędzaniu złych myśli. Po cichu zaczęła nucić melodię uliczną, wreszcie wstała i poszła. Jakże łatwo mogłem poznać drogę na płaskowzgórze. Trzeba było tylko iść za nią, lecz znając dobrze zwyczaje czerwonoskórych, wiedziałem, że Indianin znajduje się w pobliżu. Zrezygnowałem z niebezpiecznej pokusy i wróciłem do jaskini, zadowolony z rezultatów tej krótkiej wyprawy nocnej.
Zbadać drogę musiałem później; na dziś było mi to niepotrzebne. To, co podsłuchałem, przynosiło mi więcej korzyści; dzięki temu mogliśmy podążyć wprost do celu, a nie czekać na posiłki Yuma. Im dłużej myślałem, tym możliwszy wydawał mi się fakt, do niedawna jeszcze absurdalny, mianowicie, że ja sam, bez Winnetou, bez czyjejkolwiek pomocy, mógłbym osiągnąć swój cel i to nie zdejmując strzelby z ramienia.
Co to za stworzenie ta Judyta! Jak spokojnie przyjęła wiadomość o śmierci byłego narzeczonego. Biedny Herkules! Poczułem natomiast szacunek do Przebiegłego Węża. Był to człowiek z charakterem, lepszy w każdym razie, niż zapowiadało jego imię. Można było wejść z nim w układy. Kochał Żydówkę, która wskutek tego stała się bardzo cennym obiektem wymiany. Przyznaję się: chciałem pojmać Judytę, aby uzyskać władzę nad Przebiegłym Wężem i jego Yuma.
Ze świtem wzięliśmy się do pracy. Przysłoniłem kamieniami wejście do jaskini i zeszliśmy na dół, aby wspiąć się na skałę z jednej strony. Widzieliśmy stąd obozowisko Indian. Nie było w nim jeszcze śladu życia. Mimo to poruszałem się z całą ostrożnością. Znalazłszy zakręty, upatrzone przez Herkulesa, zatrzymaliśmy się przy tym, który wskazał. Miał słuszność poznałem miejsce natychmiast. Niezaprawiony w tych rzeczach, zamaskował otwór w taki sposób, iż uważne spojrzenie łatwo go odkrywało. Miejsce to jednak nie mogło być widoczne z obozu Indian. Dlatego pozwoliliśmy sobie na zupełną swobodę.
Po usunięciu kamieni powstał bardzo obszerny otwór. Zeszliśmy w dół po głazach, które Herkules ułożył w schody. Były obciosane, co zdradzało nieindiańskie pochodzenie tunelu, prowadzącego na ukos do podziemi.
Z początku zbadałem prawą stronę tunelu, naturalnie korzystając ze światła pochodni. Po kilku zaledwie krokach dotarliśmy do przepaści, dzielącej nas od jaskini. Konie usłyszały nasze głosy i podeszły aż do krawędzi. Spędziwszy noc w jaskini, przestały się lękać. Okrzykami pragnąłem oddalić je od przepaści. Kiedy zawołałem na mojego Hatatitla: Iteszkosz! Połóż się! Rozkaz spełnił natychmiast. Koń Apacza położył się obok niego. Byłem więc pewien, że przed moim powrotem nie ruszą się z miejsca.
Znaleźliśmy na brzegu cztery dołki, odpowiadające dokładnie wczorajszym. A więc istotnie wisiał tu niegdyś most. Wróciliśmy, aby zapuścić się w głąb tunelu.
...
gepart01