Verne Juliusz - Wśród Łotyszów.rtf

(257 KB) Pobierz
Un Drame en Livonie Tragedia w Inflantach

Juliusz Verne

Wśród Łotyszów

Przekład J. P.

33 ilustracje Leona Benetta

Czasopismo: Wieczory Rodzinne

Warszawa 1906

SPIS TREŚCI

Rozdział I              3

Na granicy              3

Rozdział II              8

Łotysz za Łotysza.              8

Rozdział III              13

Rodzina Ozolinów.              13

Rozdział IV              18

W karetce pocztowej.              18

Rozdział V              24

Szynk „Pod Złamanym Hakiem”.              24

Rozdział VI              29

Niemcy i Łotysze.              29

Rozdział VII              33

Śledztwo.              33

Rozdział VIII              40

W Dorpacie.              40

Rozdział IX              46

Oskarżenie.              46

Rozdział X              52

Badanie.              52

Rozdział XI              61

W obliczu tłumu.              61

Rozdział XII              67

Jerzy Sturit.              67

Rozdział XIII              72

Powtórne śledztwo.              72

Rozdział XIV              79

Cios za ciosem.              79

Rozdział XV              84

Na grobie.              84

Rozdział XVI              89

Zeznanie Kroffa.              89

 

Rozdział I

Na granicy

Noc była ciemna, zimowa. Pomiędzy olbrzymimi złomami lodu ostrożnie jak wilk przesuwał się jakiś człowiek. Ciepłe spodnie, kaftan z krowiej skóry sierścią na zewnątrz i czapka z nausznikami bardzo niedostatecznie zabezpieczały go od ostrego przejmującego mrozu. Usta i ręce miał popękane. Na niebie chmury gromadziły się coraz gęstsze i opadały coraz niżej, grożąc lada chwila śnieżycą wściekłą A jednak były to już pierwsze dni kwietnia. Lecz po 58º szerokości północnej zima jest zwykle ciężka i długa.

Nieznajomy szedł ciągle naprzód, nie zatrzymując się nawet dla nabrania oddechu. Nogi nie wymawiały mu posłuszeństwa. Widocznie jego siły fizyczne dorównywałymoralnym.[1]

Zaledwie około godziny jedenastej przystanął, odetchnął głęboko i zawołał głosem silnym, drżącym ze wzruszenia:

– Nareszcie jestem na granicy Inflant… na granicy mojej ojczyzny!..,

Wyciągnął ręce ku zachodowi, jakgdyby chciał przycisnąć do piersi śnieżne przestrzenie rodzinnej ziemi.

Przybywał z daleka, z bardzo daleka – przebiegł tysiące wiorst, omijając tysiące niebezpieczeństw, zwyciężając niezliczone przeszkody. Spryt, odwagę, energję i siłę miał niepospolite. Tułaczka jego trwała już przeszło trzy miesiące, pędził przez nieogarnione okiem stepy, gąszcza leśne, jary górskie, częstokroć zbaczając z drogi, by nie wpaść w ręce posterunków strażniczych, albo czujnej policyi, węszącej wszędzie ludzi podejrzanych i oglądającej skrzętnie paszporty podróżnych.

Cudem prawie dosięgnął granicy inflanckiej.

Niestety jednak ziemia rodzinna nie jest dlań kresem podróży. Nie spocznie tutaj na łonie kochającej i ukochanej rodziny, nie ogrzeje się przy cieple domowego ogniska.

Jest przecież tylko zbiegiem. Pędzić musi wciąż dalej i dalej, do portu najbliższego. Tam wsiądzie na pierwszy statek, i wtedy zaledwie uczuje się bezpiecznym, gdy brzegi Inflant znikną mu z oczu na zawsze!

– Granica! – wymówił raz jeszcze.

Granica ta była bardzo niewyraźna, z południa ku północy prowadziła przez jezioro Pejpus. Żadna większa rzeka, żaden łańcuch górski nie oddzielał Estonii, Inflant i Kurlandyi, objętych ogólnem mianem prowincyi Nadbałtyckich od innych prowincyi monarchii Rosyjskiej.

Kim był ten człowiek około trzydziestoczteroletui, wysoki, silnie zbudowany, o szerokich ramionach i potężnym torsie? Z pod kaptura, nasuniętego na czoło, świeciły żywe oczy, których blasku mróz zaćmić nie zdołał i wymykała się gęsta jasna broda. Za szerokim fałdowanym pasem miał ukryty worek skórzany z kilku rublami zaledwie i duży, sześciostrzałowy rewolwer. U pasa zwieszał się długi nóż w pochwie skórzanej, torba z resztkami zapasów żywności i tykwa do połowy napełniona wódką. W ręku miał gruby i mocny kij. Wędrował tylko nocą, więcej się bowiem obawiał agentów policyjnych, niż wilków lub niedźwiedzi. Miał nadzieję, że dzięki niezmordowanej czujności i ostrożności zdoła dotrzeć pomyślnie do jednego z portów, leżących nad morzem Bałtyckiem lub zatoką Fińską.

Dotąd udawało mu się omijać szczęśliwie posterunki policyjne, żądające pasportu, którego on, oczywiście, nie posiadał wcale. Co będzie jednak w tych okolicach nadmorskich, gdzie ilość agentów jest zdwojona? Władze, niewątpliwie, o jego zniknięciu były już zawiadomione. Należał przecież do przestępców politycznych, których rząd ściga z gorliwością największą.

Jezioro Pejpus ma około stu dwudziestu wiorst długości i sześćdziesiąt szerokości. W lecie kursuje po niem mnóstwo łódek rybackich, zbudowanych bardzo pierwotnie z pni drzewnych, zaledwie z kory odartych i spojonych ze sobą za pomocą desek nieociosanych. Spławiają na nich do sąsiednich miasteczek i nawet do zatoki Ryskiej zboże, len, konopie. Prócz tego mieszkańcy nadbrzeżni zajmują się rybołówstwem, jezioro bowiem obfituje w ryby. Zimą wszelka żegluga ustaje, Pejpus okrywa się powłoką lodową tak mocną i grubą, że oddział artyleryi przejść po nim może bezpiecznie.

Zbieg orjentował się z trudnością na tej pustyni śnieżnej, najeżonej tu i owdzie złomami lodu. Szedł jednak naprzód śmiało, krokiem pewnym, chcąc jeszcze przed wschodem słońca stanąć po drugiej stronie jeziora.

– Zaledwie druga po północy – mówił do siebie, – mam jeszcze przed sobą ze dwadzieścia wiorst do zrobienia, a tam znajdę może jakąś opustoszałą chatkę rybacką, gdzie wypocznę do zmierzchu… Teraz jestem już w swoim kraju…

Zapomniał o znużeniu, odzyskał równowagę ducha. Gdyby nawet agenci policyjni wpadli na jego ślady, potrafi im się wymknąć.

Pokrzepił się kilku łykami mocnej wódki i szybko ruszył naprzód, nie zatrzymując się już ani na chwilę.

Około godziny piątej, przy pierwszych błyskach świtu zamajaczyły mu w oddali cienkie, okryte szronem sosny, oraz małe grupy nikłych brzózek i klonów.

Ląd zatem był już blizko. Niebezpieczeństwo się zwiększyło. Wiedział, że na brzegu jeziora ustawione są straże.

Nie zdziwił się zatem wcale, gdy wśród rozciągającej się naokoło mgły gęstej zamigotało jakieś blade, żółtawe światełko.

– Czy się ten ognik porusza czy nie? – mówił do siebie, opierając się o jeden ze sterczących obok głazów lodowych i pilnie wpatrując się w przestrzeń.

Była to kwestya bardzo ważna, rozstrzygała bowiem, czy światełko jest latarką, jaką zazwyczaj noszą z sobą strażnicy, czy też oświeconym z wewnątrz posterunkiem żołnierskim. Tak czy owak ostrożność nakazywała skierować się na prawo lub lewo od światełka.

Udał się na lewo, z tej strony bowiem las wydawał się mu gęstszym.

Zaledwie uszedł kroków pięćdziesiąt rozległo się nagle donośne: „kto tam?”, wygłoszone z silnym akcentem niemieckim.

Nieznajomy nie odrzekł słowa, tylko co prędzej rzucił się na ziemię. Równocześnie padł wystrzał, kula świsnęła mu koło uszu.

Został więc dostrzeżony! Lecz mgła gęsta była mu sprzymierzeńcem. Strażnicy mogą pomyśleć, że się omylili!

Po krótkiej chwili ujrzał w pobliżu postacie dwu ludzi. Rozglądali się wokoło, głośno zamieniając urywane zdania.

– Czy pewny jesteś, że istotnie widziałeś kogoś podejrzanego? – pytał jeden

– Tak – odparł drugi, zdaje mi się że to jakiś włóczęga, przekradał się na nasz brzeg.

– Ba!… nie pierwszy to i nie ostatni!

– Trudno trafić wśród takiej mgły!… A szkoda, że chybiłem!… Miał pewnie przy sobie wódkę… Bylibyśmy się uraczyli…

Szukali dalej, ożywieni nadzieją zdobycia upragnionej wódki. W końcu jednak, widząc daremność swych zabiegów, oddalili się zwolua.

Upewniwszy się, że istotnie zaniechali poszukiwań, nieznajomy powstał i szybkim krokiem skierował się ku wybrzeżu. Dotarł tam jeszcze przed wschodem słońca. Szczęściem, o parę wiorst od posterunku, dostrzegł jakąś nędzną, opuszczoną chałupę, gdzie mógł znaleść bezpieczne schronienie.

Z początku miał zamiar spędzić tutaj dzień cały na czuwaniu i przekonać się, czy strażnicy nadbrzeżni nie śledzą go dalej Lecz zmęczenie wzięło górę nad rozsądkiem. Wyczerpany i zziębnięty wyciągnął się w kącie izdebki, otulił w swój kaftan i zasnął głęboko.

Zbudził się zaledwie o trzeciej po południu.

Wychylił się przez okno i bacznie rozglądał wokoło.

Strażnicy nie opuścili swych stanowisk, widocznie doszli do przekonania, że mniemany włóczęga był tylko przywidzeniem.

Wobec tego nieznajomy zabrał się do spożycia posiłku. Jedzenia mogło mu starczyć jeszcze na parę razy, lecz wódkę wysączył już do ostatniej kropli.

– Ba! – rzekł do siebie – w pierwszej lepszej wiosce, dostanę wszystko, czego mi potrzeba. Rosyanie nie odmawiali mi nigdy pomocy, tembardziej nie mogą mnie odtrącić bracia Łotysze!

Rozumował słusznie. Czy jednak mógł mieć pewność, że trafi właśnie do mieszkania Łotysza? Jeżeli zły los zawiedzie go do Niemców, to z pewnością zbiega oszczędzać nie będą.

Zresztą do miłosierdzia ludzkiego uciekać się nie potrzebował. Miał przecież jeszcze kilka rubli w skórzanym worku za pasem! A co będzie później – to pokaże przyszłość!

Gdy zmierzch już zapadł, około godziny 7-ej, nabił rewolwer i opuścił chatkę. Wieczór był łagodny, wiatr południowy, temperatura podniosła się wyraźnie; na śniegu pojawiły się ciemniejsze plamy: wszystko zdawało się zapowiadać odwilż.

Otaczający krajobraz był bardzo monotonny. Jak okiem sięgnąć równina. Tylko na północo-zachodzie wznosiły się lekkie wzgórza, dochodzące zaledwie stu pięćdziesięciu metrów wysokości. Droga więc była łatwą do przebycia. Należało tylko dostać się do portu, zanim odwilż uczyni te śnieżne przestrzenie niemożliwemi do przebycia.

W odległości 15-tu wiorst od Peypusu leży miasteczko Ecks. Nieznajomy nasz przybył około godziny 6-ej rano. Nie chciał jednak wstąpić do miasta z obawy policyi; zatrzymał się więc w jakiejś ruderze, o wiorstę od Ecksu i tu przespał dzień cały. Zaledwie około 6-ej po południu ruszył w dalszą drogę, udając się w kierunku południowo-zachodnim. Zamiarem jego było dotrzeć do Embachu.[2]

Wreszcie po jedenastu wiorstach uciążliwej drogi stanął nad zarośniętym olchami i klonami brzegiem tej rzeki. Ztąd, zamiast iść lasem, skierował się przeto na lód, który był jeszcze dosyć mocny.

Silny deszcz, padający od samego rana, przyspieszał tajanie śniegów i utrudniał drogę. Gdyby mróz był tak tęgi, jak dnia poprzedniego, iść po lodzie byłoby dużo łatwiej A jednak znajomy postanowił dojść przed rankiem jeszcze do jeziora.

Była to przestrzeń nielada – dwadzieścia pięć wiorst! Od czasu do czasu lód trzeszczał mu pod stopami, grożąc załamaniem… Tu i owdzie omijał przeręble i podwajał kroku.

Widmo niebezpieczeństwa potęgowało energię. Kaftan futrzany chronił od wichru. Podkute gwoździami podeszwy pozwalały iść szybko po śliskim lodzie.

Do świtu pozostawało jeszcze parę godzin. Jezioro tam leży wśród lasów, z pewnością zatem znajdzie w pobliżu jakiś szałas opuszczony, stanowiący w lecie przytułek drwali, którzy w tych okolicach zajmują się wyrębem drzew. Nie zbraknie tam węgla i suchych gałęzi, roznieci więc ogień i ogrzeje zziębnięte członki.

Zapasów starczy mu jeszcze na cały dzień…

Nagle w ciemności rozległo się wycie głuche, przeraźliwe…

Nieznajomy stanął i zaczął nasłuchiwać uważnie.

Wycie powtórzyło się raz, drugi i trzeci… za każdym razem coraz silniejsze… chwilami towarzyszyło mu jakby szczekanie… aż wreszcie wszystkie te głosy zlały się w jedną dziką, przerażającą ponurą melodyę, która wybuchła w końcu z taką gwałtownością, że krew zastygła w żyłach nieszczęśliwego.

Nie było wątpliwości: o kilkaset kroków najwyżej pędziło stado dzikich zwierząt, które już może poczuły obecność ludzką.

– Wilki… – szepnął bezdźwięcznie – wilki… i to już blizko…

Położenie było groźne niezwykle. Z jednym wilkiem człowiek śmiały i silny może sobie dać radę, nawet gdyby nie miał broni innej, prócz kija. Lecz gdy jest ich kilka, nie wystarczy nawet rewolwer.

O uniknięciu walki nie można było nawet marzyć. Brzegi Embachu są niskie i obnażone. Ani jednego drzewa, na któreby się można schronić. Jedyną deską ratunku była ucieczka co sił. Tak też i zrobił. Wkrótce jednak zrozumiał, że odległość między nim a wilkami zmniejszała się z każdą chwilą. Już tylko dwadzieścia kroków dzieliło go od straszliwych drapieżców. Stanął i obejrzał się wokoło. Wydało mu się, że wśród otaczających go ciemności płoną jakieś światełka jakby żarzące się węgle.

To oczy wilków gorzały tak jasno – tych wilków wychudzonych, zgłodniałych, żarłocznych, żądnych zdobyczy.

W jednem ręku trzymał kij, w drugiem rewolwer. Strzelać jednak postanowił tylko w ostateczności, by nie zwrócić uwagi strażników, którzy się mogli znajdować w pobliżu.

Wilków było sześciu. Pierwszego, który się nań rzucił, położył kijem na miejscu. Następnie wymierzył w głowę drugiego cios tak potężny, że kij złamał się na połowę. Wilk upadł martwy.

Nieznajomy uciekał dalej. Cztery rozwścieczone wilki pędziły za nim w ślad. Odwrócił się i wystrzelił cztery razy.

Dwa zwierzęta, ranione śmiertelnie, rozciągnęły się na śniegu, brocząc krwią. Lecz dwa inne, do których chybił, nie odstępowały go ani na krok. Nie miał czasu, by nabić rewolwer powtórnie. Drapieżce chwytały go za poły kaftana. Widział tuż przy sobie ich okropne płaszcze, rozwarte szeroko, czuł oddech płonący. Pędził co sił. Gdyby się raz był potknął, byłoby już po nim. Rozszalałe wilki rozszarpałyby go na części.

Czyż więc naprawdę wybiła jego godzina ostatnia?

Przebył tyle trudów, tyle niebezpieczeństw po to, by w kraju ojczystym stać się pastwą zgłodniałych drapieżców!

Wreszcie przy pierwszych brzaskach świtu ujrzał przed sobą upragnione jezioro. Deszcz ustał, mgła tylko lekko osłaniała ziemię. Wilki obrywały mu co chwila nowe kawałki futra. Bronił się jak mógł kolbą rewolweru.

Nagle potknął się o jakąś drabinę. Zkąd się tu wzięła? O co się opierała? Mniejsza o to! Dosyć, że była dlań zbawianiem…

Drabina pochylała się nieco ukośnie i nie sięgała ziemi. Pochwycił rękami szczeble i zaczął się wspinać szybko w górę. Wilki wpiły się ostremi kłami w jego buty, rozdzierając skórę.

Drabina ugięła się pod ciężarem człowieka. Jeżeli się złamie, zguba nieszczęśliwego jest nieuchronną. Potwory pożrą go żywcem.

Ze zręcznością majtka, wspinającego się po linach na maszt najwyższy, czepiał się coraz wyższych szczebli. Wreszcie tuż nad głową ujrzał jakąś belkę, rodzaj grubej osi, na którą wskoczył w mgnieniu oka.

Teraz był już w miejscu bezpiecznem.

U stóp drabiny wilki miotały się jak wściekłe, napełniając powietrze głuchem przeraźliwem wyciem.

Rozdział II

Łotysz za Łotysza.

Belka, na której się zbieg nasz umieścił, stanowiła wał, połączony z kołem; do wału tego przytwierdzone były cztery drabiny, właściwie cztery skrzydła młynu, wznoszącego się na małym wzgórzu, niedaleko od miejsca, gdzie Embach zlewa swe wody z wodami jeziora.

Szczęściem w chwili obecnej młyn znajdował się w stanie spoczynku.

Czy jedna...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin