Loreley - Trylogia 3 - Gdy zgasną światła.doc

(217 KB) Pobierz

 

Loreley

 

GDY ZGASNĄ ŚWIATŁA


 

Gdy zgasną światła, zniknie magia

Pragnę, byś przytulił mnie

I ukoił lęk

 

* * *

 

Do pokoju wpadało jasne światło, które jeszcze bardziej podkreślało beż ścian i biel mebli, w tym dużego łoża, na którym leżał czarnowłosy chłopak. Niektórzy na pierwszy rzut oka mogliby pomylić go z kobietą, bowiem delikatne rysy twarzy, smukła sylwetka i długie włosy czyniły go faktycznie podobnym do dziewczyny. Jednakże był to chłopak. Co więcej – od czasu, gdy za pomocą makijażu i dziwnych ubiorów podkreślał swoją delikatną urodę, minęło już trochę czasu.

Ciepły wiatr rozwiewał długie, białe zasłony i wpływał do sypialni, bowiem drzwi na taras były otwarte. Z tarasu natomiast schody prowadziły wprost na plażę, skąd można było podziwiać bezkres Oceanu Spokojnego. Och, nie zawsze bywał on taki spokojny, ale tego wczesnego popołudnia fale spały, a wichry najwyraźniej szalały w innych częściach ogromnego akwenu. Kalifornijskie wybrzeże było ciche.

Czarnowłosy chłopak przeciągnął się w pościeli i otworzył oczy.

Rany, która godzina?

Odpowiedzi udzielił mu zegar wiszący na ścianie. Dochodziła piętnasta.

No cóż, niektóre nawyki nie zmieniają się mimo upływu czasu. Jako nastolatek uwielbiał długo spać i teraz, gdy miał lat dwadzieścia jeden, to się nie zmieniło. W zasadzie nie miał powodów by wstawać bladym świtem. Dzieci nie płakały w kołyskach, praca nie goniła, żona nie krzyczała, by wyprowadził psa. Nie posiadał żadnej z tych rzeczy. No, miał pracę, ale przecież projekty mógł wykonywać o dowolnej godzinie.

Chłopak ziewnął i podniósł się z łóżka. Sięgnął po leżące na krześle wystrzępione dżinsy i jasną koszulkę bez rękawów; założył je na siebie. Przeczesując dłonią zmierzwione włosy, poczłapał do łazienki.

Witaj, Billu Donovan, przywitał swoje odbicie w lustrze. Tak, nawet już do siebie samego zwracał się tym nazwiskiem, choć jego prawdziwe brzmiało przecież zupełnie inaczej. Przyzwyczaił się, o tamtym chciał zapomnieć. Nie chciał, by łączyło ich już nawet nazwisko.

Chlapnięcie zimną wodą w twarz skutecznie odpędziło ten krótki przebłysk w mózgu chłopaka. Często musiał uciekać się do podobnych metod, gdy w myślach ni stąd ni zowąd pojawiało się wspomnienie o NIM.

Koniec. Było, minęło, nie powróci.

A może chciał, by jednak powróciło?

Nie, to przeszłość, Bill, po raz kolejny zapewnił swoje odbicie. Uwierzył. Prawie.

Z łazienki chłopak skierował się do salonu, również urządzonego w jasnych barwach. Ohydne odcienie. W swoim mieszkaniu miał zupełnie inne kolory ścian, mebli i dodatków. Ta biel, beż i eccru raziły go w oczy.

Zauważył migające czerwone światełko na automatycznej sekretarce.

Ciekawe, czego znowu ktoś chce?, pomyślał.

Z niechęcią nacisnął guzik, aby odsłuchać wiadomości.

 

„Cześć, Bill. Mam nadzieję, że jeszcze mi nie rozniosłeś domu i jak wrócę, zobaczę go w stanie nienaruszonym. Aha, zostanę w Dallas trochę dłużej niż planowałam, więc możesz sobie dalej tam mieszkać. Trzymaj się, pa, pa. Carrie.”

 

Chłopak uniósł brwi. Zostanie dłużej w Dallas? To w sumie dobrze – będzie mógł nadal zajmować ten dom. Układ satysfakcjonował obie strony: Carrie, jedna z jego współpracowniczek, będzie spokojna, że ktoś się opiekuje jej willą, a on, Bill, nie musi na razie wracać do swojego apartamentu w centrum miasta.

Gdy Carrie oświadczyła, że wyjeżdża, by zrealizować lukratywny kontrakt reklamowy w teksańskiej metropolii, Bill z chęcią wynajął swoje dotychczasowe mieszkanie i wprowadził się do jej domu na wybrzeżu. I wszystko wskazywało, iż jeszcze jakiś czas tutaj pozostanie.

Następna wiadomość.

 

„Hej, stary! Wychodzimy dziś wieczorem do 'Macao Dream', może się skusisz, co? Będzie Mandy, he, he. To jak, wpadniesz? Daj znać, jak już wstaniesz. Pozdrówka, Roy.”

 

Bill skrzywił się. Wcale nie miał ochoty nigdzie wychodzić, zwłaszcza, jeśli wśród towarzystwa będzie Mandy.

Już jakiś czas temu zauważył, że piękna modelka ma do niego słabość. Sygnały, jakie mu wysyłała, były aż nadto czytelne. Problem w tym, iż on na nie nie reagował. Owszem, doceniał urodę dziewczyny, jednak nie miał zamiaru wchodzić w jakieś bliższe układy, mimo iż otoczenie było aż nadto chętne, by zeswatać młodego projektanta ze śliczną brunetką. Bill jednakże robił uniki, co po pewnym czasie zaowocowało na wpół żartobliwymi uwagami, że może bardziej podobają mu się chłopcy.

Na takie żarciki reagował jeszcze gorzej.

 

Nikt nie wiedział, jakie brzemię nosi w sobie ten dwudziestojednoletni chłopak, nikt nie znał jego przeszłości, a on sam o niej nie opowiadał. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych dostał nowe nazwisko, zmienił wygląd, powrócił do naturalnego koloru włosów – na jakiś czas, bo teraz znów miał czarne, wymienił dokumenty. Dostał nowe życie, inną tożsamość. Zamknął za sobą drzwi.

Wspomnienia z Niemiec zostały daleko, tam, za oceanem. Tutaj nikt go nie znał, nie zdążył poznać, bowiem zespół rozpadł się zanim rozpoczęli karierę na kontynencie amerykańskim. Teraz Bill był z tego zadowolony. Ludzie go nie kojarzyli, a nazwa Tokio Hotel – gdyby nawet ją wymówił – nic by nie znaczyła dla jego otoczenia.

Do muzyki nie wrócił, choć tęsknił za nią. Nie był jednak w stanie ponownie zająć się tym, co nieodwołalnie kojarzyło mu się z NIM. Jak mógłby znieść, aby ktoś inny grał na gitarze w jego zespole? Nie, nigdy w życiu, to nie wchodziło w rachubę. Dlatego też wolał porzucić tworzenie muzyki. Może był to jeden z elementów zamknięcia dawnego życia?

W Stanach imał się różnych zajęć, aż w końcu ktoś dostrzegł jego talent do projektowania ubrań. Oryginalne pomysły młodego chłopaka spodobały się jednemu z właścicieli domów mody, jakich nie brakowało w Los Angeles – i Bill dostał stałą pracę. Powoli piął się do góry, jego projekty doceniano coraz bardziej, za sukcesami przyszły spore pieniądze. Wielu ludzi wróżyło chłopakowi wielką karierę.

Jedno tylko dziwiło otoczenie: dlaczego taki młody, zdolny i całkiem dobrze sytuowany chłopak jest sam. Co więcej – dlaczego nie stara się znaleźć sobie jakiejś partnerki? Próbowano mu ‘wystawiać’ różne dziewczyny, ale on, owszem, był miły, jednak nigdy nie wykazywał bliższego zainteresowania. Niekiedy nawet zdarzało mu się zniecierpliwić, gdy zaloty były zbyt nachalne…

Plotkowano o jego skłonnościach do tej samej płci, ale nie było co do tego widocznych podstaw.

Któż jednak mógł domyślać się prawdy?

Billa otaczał swoisty nimb tajemniczości. Wiedziano, że mieszkał dawniej w Niemczech i miał swój zespół rockowy – nic poza tym. Nikt nie znał największej tajemnicy i jednocześnie największego życiowego dramatu dwudziestojednolatka.

Nie, nie zapomniał o tym, co dane mu było przeżyć przed trzema laty. Nie wymazał z pamięci obrazu swojego brata, a zarazem największej miłości życia. I wiedział, że nigdy nie będzie w stanie tego zrobić. Inna sprawa: czy chciał? Przecież kochał, a w jego wyobrażeniach miłość była dobra, piękna i należało ją pielęgnować. Ale zarazem miłość bolała, gdy się ją traciło. W chwili, gdy ta druga osoba mówiła: „To koniec”, uczucie zaczynało być przekleństwem i traumą.

Nie wracaj do tego, to już za tobą, powiedział do siebie czarnowłosy.

On został w Niemczech.

On znalazł sobie inną miłość.

On był za słaby.

On cię zdradził.

On zdradził WAS!!!

Chłopak podniósł szklaneczkę ze rzniętego szkła, którą zostawił poprzedniego dnia na stoliku w salonie, i pociągnął łyka niedopitej whisky.

Nie myśl o tym!, nakazał rozumowi. Już nigdy go nie zobaczysz.

Nakazywać mógł, jednak rozum – a tym bardziej serce – nie chciały słuchać.

 

* * *

 

Zalaną popołudniowym, kalifornijskim słońcem szosą mknął czarny samochód z odsłoniętym dachem – elegancka corvetta. Za kierownicą siedział młody chłopak z jasnymi włosami zaplecionymi w dredy. Na nosie nosił okulary przeciwsłoneczne o sportowym kroju, a na głowie czerwoną czapeczkę z daszkiem.

Wydawać by się mogło, patrząc na jego powierzchowność, że to jakiś lokalny raper, który lubi szpanować drogimi ciuchami, szybkimi samochodami, a zapewne także ładnymi dziewczynami u boku. Nic bardziej mylnego. Chłopak był w Los Angeles zaledwie od dwóch dni, samochód wypożyczył, dziewczyny nie miał, a z muzyką nic go nie łączyło. Obecnie.

Bo dawniej łączyło, i to wiele. Ukochane gitary nadal stały w szafie i niekiedy coś na nich brzdąkał. Zawsze jednak w samotności. Struny pod dotykiem jego zwinnych palców wydawały z siebie melodie dawnych piosenek. Ale brakowało wokalu, tego specyficznego głosu, nieodzownego elementu tamtych utworów, których nie był w stanie zaśpiewać nikt inny.

Ciekawe, czy ON jeszcze czasem śpiewa? Czy pamięta jeszcze słowa największych hitów, choćby „Rette mich” lub „Durch den Monsun”?

To już trzy lata, jak po raz ostatni stali na scenie. Tamten koncert w Monachium, ostatni z trasy… Czyż mogli wówczas przypuszczać, że będzie w ogóle ostatnim w ich karierze?

Bo potem zgasły bajecznie kolorowe sceniczne reflektory. I zaczął się horror, który nadchodził niepostrzeżenie, po cichu; czaił się w promieniach tropikalnego słońca.

 

Malediwy – ich ulubione miejsce wypoczynku. Z dala od najpopularniejszych kurortów, bez tłumów urlopowiczów, bez hałasu. Biały piasek, lazurowe morze, szum palm. Tam odpoczywali, regenerowali siły, nabierali energii do dalszej pracy. Również wtedy, w czerwcu 2007 roku, po zakończeniu męczącej trasy koncertowej, postanowili wybrać się na rajskie wyspy Oceanu Indyjskiego. Pobyć ze sobą, tylko we dwójkę. Cieszyli się, że wreszcie będą mieć dla siebie czas, bo w trakcie męczącego tournee, zmuszeni do spania w autobusie, nie mogli sobie pozwolić na bliskość. Teraz chcieli to nadrobić.

Gdy wysiadali z samolotu w Male, Bill cały promieniał. Ukradkiem uścisnął rękę brata, a ten przelotnie cmoknął go w policzek. To miały być cudowne wakacje.

Nie były.

Myśleli, że na tych odległych wyspach nikt ich nie znajdzie i nie rozpozna.

Też pomyłka.

Chwile nieuwagi, kilka zrobionych z ukrycia zdjęć, nie pozostawiających żadnych wątpliwości. Tyle wystarczyło, aby uruchomić program destrukcji, którego nie dało się już zatrzymać.

Telefon Davida i jego na wpół wściekły, na wpół zrozpaczony głos: „Wsiadajcie w pierwszy samolot i wracajcie do Niemiec”. Nie chciał powiedzieć, co się stało, ale instynktownie czuli, że to coś złego. Nie przypuszczali, że aż tak.

 

*

 

Jesteście skończeni! – Ledwo weszli do hotelowego pokoju, menadżer rzucił im przed oczy najnowszy numer „Bilda”.

Jednocześnie zerknęli na pierwszą stronę.

Nie!!!... Nie, to nie może być prawda!... To…

Bill w jednej sekundzie zrobił się trupioblady. Zachwiał się na nogach.

Bill! – Tom go podtrzymał, bo inaczej czarnowłosy pewnie upadłby na podłogę.

Skąd… skąd oni to mają? – wyszeptał ledwo słyszalnie, nadal wsparty na bracie.

Jak już chcieliście się obściskiwać, to trzeba było patrzeć, czy za palmą nie siedzi jakiś paparazzi. – Głos Davida celował w serca braci zatrutymi strzałami. – Te foty obiegły już pół Europy. Na necie nie gada się o niczym innym, w telewizji tak samo. Kurwa, powiedzcie mi, DLACZEGO?!

Skłonili głowy. Co mieli odpowiedzieć? Że się kochają, nie taką miłością, jaką powinni czuć do siebie bracia? Że od dawna łączy ich o wiele więcej? David na pewno nie na taką odpowiedź czekał.

Wzrok mieli nadal utkwiony w pierwszej stronie feralnego „Bilda”. Cztery zdjęcia. Dwa przedstawiały Kaulitzów w barze, siedzących na sofie – na jednym całowali się czule, na drugim Bill trzymał głowę opartą o ramię Toma, a ten obejmował go i bawił się jego włosami. Trzecie zrobiono na plaży, a obrazowało braci przytulonych do siebie. Na czwartym stali na tarasie ich apartamentu – Bill spoglądał przed siebie trzymając ręce oparte o balustradę, a Tom obejmował go od tyłu. Obaj byli jedynie w bokserkach.

Ktokolwiek robił te zdjęcia, dobrze wybrał momenty. Nie mogło być żadnych wątpliwości ani złudzeń.

Z tych w barze jeszcze jakoś byście się wytłumaczyli – do braci ponownie dotarł lodowaty głos menadżera. – Powiedziałoby się, że byliście pijani, czy coś takiego. Afera pewna, ale po pewnym czasie wszystko by ucichło. Jednak z tego – wskazał na fotografię wykonaną spod tarasu – nie wywiniecie się żadną miarą. Pożegnajcie się z karierą i Tokio Hotel. Bo to już przeszłość.

Mężczyzna skierował się ku drzwiom.

David…! – zawołał płaczliwie Bill.

Co? No co, do cholery?! – menadżer odwrócił się. – Teraz mam was ratować?! TERAZ?! Trochę za późno o tym myślisz. Trzeba się było zastanowić zanim wleźliście sobie do łóżka!... Boże, Boże, to jest jakiś zły sen! – załamał ręce. – Wszystko zniszczyliście, wszystko! I nie wołaj mnie, Bill, bo tu nie ma już czego ratować.

Za Davidem zamknęły się drzwi. A Bill jeszcze raz spojrzał na okładkę „Bilda”, potem na swojego brata i… rozpłakał się. Jak małe dziecko.

Tom go przytulił, ale jemu po policzkach też płynęły łzy. Nie umiał znaleźć słów pocieszenia.

Tamtego dnia została uruchomiona destrukcyjna machina. Potem wszystko posypało się już szybko, niczym kostki domina.

 

* * *

 

Czarnowłosy chłopak sięgnął po paczkę papierosów i wyciągnął jedno Marlboro. Kiedyś palił rzadko, ale od owego piątku w czerwcu 2007 roku to się zmieniło. Wtedy w ciągu zaledwie paru dni wypalił chyba kilka paczek. Usiłował uspokoić skołatane nerwy. Na próżno.

 

*

 

Zamknięci w hotelowym pokoju z drżeniem serca czekali na kolejne informacje, jakie do nich docierały. Sprawa kompromitujących zdjęć zataczała coraz szersze kręgi. Gdy David przyniósł nowinę, że całą aferą zainteresował się już sąd do spraw nieletnich, Bill kompletnie się załamał.

A potem zaczęły się konsultacje z zaufanym prawnikiem. Cała seria. Pozwy przeciw „Bildowi”, które i tak niewiele dawały, szukanie kruczków prawnych i dziwne interpretacje przepisów.

Obaj bracia nie mieli sił, by się bronić. Ukryci w hotelu, przed którym koczowała cała zgraja żądnych sensacji gryzipiórków, odcięci od świata, ograniczeni do kontaktu z menadżerem z przerażeniem śledzili rozwój wydarzeń. To były najczarniejsze dni w ich dotychczasowym życiu. Chwile całkowitej rezygnacji i biernego czekania na bieg wypadków. Wtedy też zrozumieli, czego w życiu najbardziej nienawidzą: bezsilności.

 

*

 

Bill odnalazł wreszcie zapalniczkę na zagraconym stoliku i podpalił papierosa. Carrie nie cierpiała, jak w domu było nadymione… Cóż, jej tu nie ma. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Nie był głodny, zresztą w lodówce zostały pewnie tylko jakieś samotne resztki. Nie gotował nigdy. Dla siebie samego? A po co? Strata czasu.

Zabrał swój ulubiony notatnik w ciemnobrązowej oprawie i wyszedł na taras. Lubił przesiadywać na plaży, to miejsce napawało go spokojem, wydawało mu się, że zostawia wszystko za sobą, a przed nim rozpościera się tylko bezkres oceanu. Właśnie na plaży powstawały jego najlepsze projekty.

Usiadł na ciepłym piasku, zrzucił sandały i patrzył, jak drobne ziarenka przesypują się mu między palcami stóp. Lubił tak przebierać palcami po piasku. Był to kolejny z jego dawnych nawyków.

Słońce przeszło już na zachodnią stronę nieba, a od morza wiała lekka bryza, która rozwiewała czarne włosy chłopaka.

Czyż nie podobnie było wtedy, na Malediwach?

Uwielbiał wychodzić wieczorem na plażę z NIM. Niekiedy siedzieli tak do późnej nocy, albo spacerowali wybrzeżem. Tam też, na jasnym piasku, pod czarną kopułą nieba kochali się po raz ostatni. To było nieziemskie: tylko oni, z dala od hoteli, nieboskłon udekorowany maleńkimi gwiazdami, lekki wiatr chłodzący rozgrzane ciała, szum fal tłumiący jęki. Ich ostatni raz.

Dlaczego ja ostatnio ciągle o nim myślę?!, czarnowłosy chłopak zirytował się na siebie samego. Te uporczywie powracające wspomnienia zaczynały go męczyć.

Może to kwestia samotności? Nic nie potrafił poradzić na fakt, iż nadal na dnie jego serca tliła się zakazana miłość do brata. Uczucie, które nie przetrwało piekła zgotowanego przez opinię publiczną, a któremu ostateczny cios zadał sądowy wyrok: półroczny zakaz widywania się braci i poddanie się obowiązkowym konsultacjom psychologicznym. Upokorzenie było kompletne, czara goryczy wypełniona po same brzegi.

Mimo to Bill w tych czarnych dniach wierzył, że jednak ich uczucie jest silne, przetrwa najgorsze nawet burze i nawet przymusowo przysypane popiołem, rozkwitnie potem na nowo.

Pomylił się.

 

*

 

Jak to koniec?

Twarz Billa była śmiertelnie blada, przybrała niemal kolor kredy. Tom tylko raz widział brata w takim stanie: gdy David rzucił im przed oczy „Bilda” z kompromitującymi zdjęciami na pierwszej stronie.

I te puste oczy, zastygłe w niemym szoku.

Zrozum, Bill, tak będzie lepiej – starszy z braci spuścił wzrok. – Wszystko po pewnym czasie wróci do normy, ułożysz sobie życie…

Bez ciebie? – przerwał mu czarnowłosy.

A jak chcesz to zrobić ze mną? – Tom spojrzał na niego. – Czy ty nie widzisz, że wszystko się posypało? Ostatnie miesiące to było piekło. Ryzykowałem przyjeżdżając tutaj, przecież nadal mamy zakaz widywania się. Bill, my tego z siebie nie zmyjemy! Nigdy!... Spójrz, wszystko się skończyło. Tokio Hotel to już historia, fani się od nas odwrócili, nie mamy co liczyć na dalszą karierę, nic nam nie zostało.

I dlatego chcesz zniszczyć ostatnią rzecz, jaką jeszcze mamy, tak?

A co jeszcze mamy, Bill?!

Nas! – chłopak zaczynał tracić panowanie nad sobą. Jego ciało drżało. Puściła jakaś tama. Zapomniałeś już, jak mi obiecywałeś, że cokolwiek się wydarzy, będziemy razem?! Zapomniałeś, jak mi szeptałeś do ucha, że mnie kochasz?! To już się dla ciebie nie liczy, tak?!

Bill…

Nie przerywaj mi!... Przeszedłem przez to ostatnie piekło tylko dlatego, że ciągle wierzyłem w nas! Znosiłem kolejne kopniaki i upokorzenia! Masz rację – straciliśmy wszystko, o czym marzyliśmy od lat! Koniec z karierą i planami! Wszystko mi odebrano, odarto z godności, ale, do cholery, myślałem, że TY mi jeszcze pozostałeś!

Tom nie mógł tego słuchać. Ból rozrywał mu serce. Zresztą serce Billa pewnie też.

Czarnowłosy w jednej chwili znalazł się przy bracie i złapał go za bluzę na piersi.

Powiedz mi, co to za jedna? – wycedził mu prosto w twarz. – Jaka zdzira zastąpiła ci mnie? W czym jest lepsza? Bardziej cię kocha? Lepiej rozumie? Częściej zaspokaja?

Bill, przestań. – Tom próbował rozewrzeć jego palce zaciśnięte na ciemnofioletowym materiale swojej bluzy. Nadaremno. – Ona nie ma nic do rzeczy.

Aaa, czyli jednak jest jakaś ONA. No proszę, szybko się pocieszyłeś!

Bill, ja po prostu chcę żyć normalnie. Chcę…

Wiesz co, Tom? – Bill puścił brata. Jego głos w jednej chwili stał się ostry, zimny niczym lód. Zdawał się ciąć powietrze jak nóż masło. – Normalności to ty się wyrzekłeś już dawno. Zerwałeś z nią w momencie, gdy mnie pierwszy raz pocałowałeś, a potem gdy się po raz pierwszy kochaliśmy, i jeszcze kiedy obudziliśmy się rano i powiedziałeś, że niczego nie żałujesz. Za każdym razem, gdy mówiłeś, że mnie kochasz, wyrzekałeś się normalności. WIĘC NIE PIEPRZ MI TERAZ O NIEJ!!!

Bill, posłuchaj…

Nie chcę cię słuchać! Dość tego! Wynoś się stąd! Wynocha z tego domu, wynocha z mojego życia! Nie chcę cię więcej widzieć!

Tom patrzył na wściekłego, zrozpaczonego, zapłakanego brata i serce krajało mu się na kawałki. Na bardzo maleńkie kawałeczki, z chirurgiczną precyzją.

Może kiedyś mi wybaczysz, Bill…

Drzwi się zamknęły. Czarnowłosy z dzikim, nieludzkim krzykiem osunął się na kolana. Uderzył pięścią w podłogę. Zabolało, a nie przyniosło żadnej ulgi.

Nie wybaczę… Nie wybaczę… mówił przez zaciśnięte zęby, dławiąc się łzami. – Tom, DLACZEGO?!...

 

*

 

Jeszcze tej samej nocy Bill Kaulitz kupił bilet na samolot do Los Angeles.

 

*

 

A dla Toma natomiast zaczęła się owa ‘normalność’, w Kassel, u boku rudowłosej Marthy Zeniwell. Jednak, mimo iż bardzo chciał wrócić do zwykłego życia, obraz Billa nie znikał z jego głowy. Ale kiedy blondyn zdał sobie sprawę, że jednak mimo wszystkiego co ich spotkało, nadal kocha swojego brata, Bill był już gdzieś w Stanach, zerwał z przeszłością, a swojego nowego adresu ani tożsamości nie zdradził nawet matce, nie mówiąc już o bliźniaku. Zniknął, zostawiając Toma z wyrzutami sumienia i dotkliwą, stale szczypiącą tęsknotą w sercu.

 

*

 

Berlin, 28 grudnia 2007

Postanowiłem prowadzić pamiętnik. Żałosne, no nie? Ja, Tom Kaulitz, biorę się za pisanie pamiętnika niczym jakaś RuShOffa nastolatka, której się wydaje, że cierpi na depresję i nie rozumie jej cały świat z przyległościami.

Tak, żałosne.

Właściwie to pomysł podsunął mi ten dupiaty psycholog, od którego muszę chodzić jeśli nie chcę trafić do zakładu dla zboczeńców seksualnych. Dokładnie, ZBOCZEŃCÓW!!! Tak, za takich nas wszyscy mają…Gówno rozumieją!

No więc ten konował, psycholog, powiedział… zaraz, jak to było?... aha, powiedział, że zapisywanie myśli pomoże mi „uporządkować własne wnętrze”. W życiu nie słyszałem większej bzdury. Co więcej – ten palant chciał, żebym mu pokazywał swoje zapiski. A chuj mu pokażę! Co on sobie myśli, że ja będę pisał o Billu, a on potem sobie to poczyta, poduma i zacznie mi tu jakieś psychoanalizy robić? Niedoczekanie jego!

Ale pisać będę… Tak dla siebie.

O Billu.

MOIM Billu.

Nie, braciszku, nie zapomniałem.

 

* * *

 

Czarna corvetta zwolniła na zakręcie, przy wjeździe na nadmorską ulicę. Prowadzący ją chłopak w dredach i ciemnych okularach przeciwsłonecznych zaczął się uważnie rozglądać na boki.

Już niedaleko… Może jeszcze tylko kilkaset metrów, kilka tych domów o nieraz dziwnych kształtach.

Tylko co potem…?

Bał się, przeraźliwie się bał. Ten strach niemal go paraliżował, chyba jeszcze bardziej niż owej grudniowej nocy, gdy przyszedł do pokoju brata i kochali się po raz pierwszy. Wtedy mieli siebie, mogli na siebie liczyć, byli razem, wspólnie pokonywali kolejne stopnie, razem przezwyciężali wstyd i obawy. Wtedy to był strach innego rodzaju. A teraz dredowłosy był sam i nie miał pojęcia, jak Bill zareaguje na jego niespodziewane pojawienie się w jego życiu po niemal trzyletniej przerwie. Wiedział jedno: pozytywnego zachowania nie miał się co spodziewać. Wszak to on, Tom, zerwał ich związek, potępiony i odrzucony przez wszystkich. Wierzył, że tak będzie lepiej; że wszystko się ułoży.

Nie ułożyło się.

I czy da się naprawić błędy po prawie trzech latach…?

 

* * *

 

Czarnowłosy chłopak siedzący na plaży wpatrywał się w mewę samotnie bujającą się na tle nieba. Ciekawe, gdzie jej towarzyszki? Czy ona nie czuje się opuszczona?

Bo ja się czuję…

Tak, zżerała go jakaś taka nieokreślona tęsknota. Niby niczego mu nie brakowało: miał pieniądze, apartament w centrum Los Angeles, pracę, która sprawiała mu satysfakcję, grono znajomych. Ale gdzieś z głębi serca istniała niezapełniona luka, przeznaczona na coś niezwykle cennego i unikatowego. Na miłość.

 

„Kocham cię” – już od niemal trzech lat nie wypowiedział tych słów. Zarezerwował je w duszy dla jednego jedynego człowieka na Ziemi: dla swojego brata. Przecież obiecał kiedyś, że do nikogo innego nie będzie należał, nikt nie zawładnie jego sercem. I mimo, że Tom swoim postępkiem dał mu swoiste prawo do zerwania obietnicy, dla Billa ona nadal obowiązywała. A nawet gdyby chciał ją złamać, nie byłby w stanie tego zrobić. Ktoś inni niż Tom mógłby ewentualnie dostać ciało Billa, uczucie – nigdy.

Owszem, dawniej próbował zabić w sobie miłość do Toma, sądził, że pomoże mu w tym jakaś kobieta. Zainteresował się kilkoma, ale do niczego nie doszło. To nie było to, czego szukał.

Raz, zdesperowany, zdecydował się nawet wybrać do… klubu gejowskiego. Młody, zgrabny, przystojny, o specyficznej, delikatnej urodzie – natychmiast wzbudził spore zainteresowanie. Ale uśmiechy, gesty, słowa i przypadkowe dotknięcia, na jakie pozwalali sobie bywalcy klubu, napawały Billa wstrętem. Na myśl, że którykolwiek z nich mógłby go posiąść tak jak robił to Tom, chłopakowi robiło się niedobrze. Wyszedł szybciej niż się tam pojawił. A przez całą drogę do domu ze łzami w oczach przeklinał siebie, Toma i cały ten niesprawiedliwy świat.

To była ostatnia, skrajna próba. Po niej Bill zrozumiał, że nie zniszczy w sobie uczucia do brata, nie pomogą w tym nawet przelotne romanse. Chyba nawet pogodził się ze swoim losem…

Tom ma tę swoją la...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin