Macomber Debbie - Żona z ogłoszenia.pdf

(1347 KB) Pobierz
Macomber Debbie - Żona z ogłoszenia.rtf
Debbie Macomber śONA Z OGŁOSZENIA
Dla Karen Solem, która dała mi pierwszą Ŝyciową szansę.
I to dwa razy!
Rozdział 1
N ie gospodyni panu trzeba, panie Thompson, tylko Ŝony.
śony. Słowo to przeszyło Travisa jak kula; zerwał się na równe nogi. Wcisnął na głowę kapelusz, który
zasłonił ostro zarysowane kontury szczęki i kości policzkowych. Wyraźnie zbladł pod ciemną opalenizną.
Minęły dwa miesiące od pogrzebu brata i bratowej. Travis prawie ani razu nie wytknął nosa z domu na
ranczo, odkąd został opiekunem ich trojga dzieci. Cholera, myślałby kto, Ŝe trzydzieści sześć lat
spędzonych przy pracy na gospodarstwie gdzieś się rozwiało, a on został stuprocentową mamuśką! Nic
tylko gotował, prał i czytał bajki przed snem.
Najgorsze ze wszystkiego było to, Ŝe zdaniem pięcioletniej Beth Ann i obu chłopców, Jima i Scotty’ego,
zupełnie sobie z tym nie radził.
- Mamusi nie podobałoby się, Ŝe ciągle mówisz „g...”. - oświadczała Beth Ann, ilekroć mu się
wymknęło to poręczne słówko.
Dziewczynka przemawiała takim tonem, jakby bratowa mogła w kaŜdej chwili wstać z grobu i zwrócić
Travisowi uwagę. Cholera, pewnie by tak zrobiła, gdyby mogła.
- Mamusia mówiła zamiast tego „jogurt” - oznajmiła Beth Ann.
Miała oczy Janice. Wszystko w tej kruszynie przypominało Travisowi drobniutką bratową. Gęste blond
włosy, delikatny uśmieszek, karcące spojrzenie zmruŜonych oczu. To mówiło więcej niŜ słowa! Janice
potrafiła udaremnić kaŜdą sprzeczkę i uciszyć Travisa jak nikt. Patrzył teraz na Beth Ann i serce mu się
ściskało. BoŜe święty, jak mu brakowało Janice! Prawie tak samo jak brata!
- Wasza mama mówiła, „jogurt”? - spytał Travis, pewny, Ŝe się przesłyszał.
Jim skinął głową.
- Mamusia wolała mówić „jogurt” niŜ „gówno”.
- „Jogurt” to śliczne słowo - dodała Beth Ann.
- Jeśli któreś z nas wpakowało się w tarapaty - szybko wyjaśnił ośmioletni Scotty - mamusia mówiła:
„Ugrzęzłeś po uszy w jogurcie”.
Chłopiec najwyraźniej sądził, Ŝe wszystko wytłumaczył.
Wkrótce Travis przekonał się, Ŝe problemy językowe stanowiły wierzchołek góry lodowej. Nie minął
tydzień, a odkrył, Ŝe jeśli upierze razem chłopięce i dziewczęce ubrania, to z garderoby bratanicy niewiele
zostanie. Cholera, nie miał o tym pojęcia! Skończyło się na tym, Ŝe Beth Ann chodziła teraz do kościoła w
róŜowej sukience, a nie w białej. Mogło być gorzej.
Z samym kościołem teŜ jest problem, rozwaŜał posępnie Travis. Dotąd przewaŜnie zjawiał się w
kościele wtedy, gdy przyszła mu na to ochota. Przyznawał bez bicia, Ŝe zdarzało się to raz do roku albo
rzadziej. Teraz wyglądało na to, Ŝe powinien co tydzień odholować do szkółki niedzielnej całą trójkę.
Łatwiej było pędzić sto sztuk bydła, niŜ utrzymać te dzieciaki w ryzach i zdąŜyć do kościoła na czas.
Janice z pewnością Ŝyczyłaby sobie, Ŝeby jej dzieci były wychowywane po chrześcijańsku - oświadczyła
twardo Travisowi Klara Morgan podczas pierwszej ze swych wizyt, które miały się odtąd powtarzać co
tydzień.
BoŜe strzeŜ przed takimi wścibskimi, starymi babami!
Pan Bóg jednak od dawna przestał wysłuchiwać próśb Travisa. Zapewne dlatego, Ŝe tak szastał słowem
„gówno”.
Kłopoty spiętrzyły się poprzedniego dnia. Niebiosa świadkiem, Ŝe Travis robił, co mógł dla dzieci Lee i
Janice. Na dobrą sprawę oddał wszystkie sprawy na ranczo w ręce parobków. Cały czas zabierały mu
róŜne opiekunki społeczne, stare babska z miejscowego oddziału Towarzystwa Rozwoju Rolnictwa i
Hodowli, mającego na celu popieranie rozwoju rolnictwa i hodowli. I oczywiście troszczenie się o troje
osieroconych dzieci.
Kropla przepełniła czarę, gdy Travis zjawił się przed kilkoma dniami na ranczo z cięŜarówką pełną
produktów Ŝywnościowych. Chłopcy - Jim i Scotty - pomagali mu wnosić do domu zapasy.
- Nie kupiłeś tych dietetycznych mroŜonych gotowych obiadów? - dopytywał się Jim, taszcząc razem z
bratem dwudziestopięciofuntowy worek mąki do kuchni.
- Nie. Mówiłem juŜ wam, chłopcy, to była pomyłka.
- Smakowały jak...
- Jogurt - zakończył z irytacją Travis.
Scotty skinął głową, a Beth Ann spojrzała na wujka z aprobatą.
Travis zajął się zdejmowaniem desek na ogrodzenie, które zdobył w mieście, a dzieciom pozostawił
przenoszenie reszty Ŝywności. To był jego drugi błąd, po nim nastąpiły kolejne.
Gdy wszedł do domu, miał wraŜenie, Ŝe znalazł się w wielkomiejskim smogu. Kuchnia, pokryta cienką
warstwą mąki, wyglądała jak po burzy piaskowej. Beth Ann wydawała się jeszcze mniejsza niŜ zwykle;
machała szaleńczo miotłą, ale sytuacja najwyraźniej ją przerastała.
- Co się tu stało, do wszystkich diabłów?! - zagrzmiał Travis.
- To wszystko wina Scotty’ego - zawołał Jim. - Puścił swój koniec worka.
- Był strasznie cięŜki - tłumaczył Scotty. - I zaczepił się o gwóźdź.
Gwóźdź! Nikt nie musiał mówić Travisowi, o jaki gwóźdź chodzi. Wystawał z podłogi od dwóch lub
trzech dni... Choć moŜe raczej od tygodnia. Albo i dłuŜej. Travis miał szczery zamiar go przyklepać.
Wbiłby go od razu, gdyby sądził, Ŝe to niebezpieczne, ale wcale tak nie uwaŜał, więc odkładał operację z
dnia na dzień.
- Chciałam zmieść mąkę - wyjaśniła Beth Ann, pokasłując.
Travis pomachał ręką przed oczyma i ujrzał, jak zawartość cennego worka z mąką osiada we wszystkich
kuchennych szczelinach.
- Nie kłopocz się tym - powiedział i wyjął bratanicy z ręki miotłę. Ustawił ją pod ścianą i mierzył
wzrokiem rozmiar szkód.
- Gdyby Scotty nie był takim mięczakiem, nic by się nie stało - oświadczył Jim.
- Wcale nie jestem mięczakiem! - wrzasnął Scotty i rzucił się na brata.
Zanim Travis zdąŜył ich powstrzymać, obaj tarzali się juŜ po podłodze, bijąc się jak dwa niedźwiadki i
wzniecając na nowo mączny kurz. Travis rozdzielił ich siłą, kazał Jimowi iść do stajni do stałych
obowiązków, a sam zaczął sprzątać bałagan.
Porcelanowy zlew wypełniał stos brudnych naczyń. Talerze z wczorajszej kolacji, talerzyki i kubki z
dzisiejszego śniadania. Do zmywarki, gdzie powinny się znajdować czyste naczynia, jakimś sposobem
takŜe wcisnęły się brudne. Na kuchni odmiękały w gorącej wodzie garnki z zaskorupiałymi resztkami
jedzenia. Travis miał wraŜenie, Ŝe wszystkie kuchenne utensylia poniewierają się na stole pod ścianą.
Do obrzydliwego widoku dołączał swąd przypalonych klusek z serem; unosił się w powietrzu jak
wspomnienie czegoś, co wprawdzie dawno umarło, ale jeszcze nie zostało pogrzebane. Kluski mieli zjeść
na lunch, ale Travis za mocno je podgrzał w kuchence mikrofalowej. Świństwo śmierdziało jeszcze
bardziej niŜ ciasteczka, do których się przymierzył przed tygodniem. Na opakowaniu przeczytał, Ŝe naleŜy
je piec przez dwadzieścia minut, więc nastawił odpowiednio mikrofalówkę, zanim się połapał, gdzie
popełnił błąd. Powinno się piec dwadzieścia minut w zwykłym piekarniku. Unicestwił w ten sposób nie
tylko ciasteczka. Musiał wyrzucić takŜe brytfannę.
Utrata naczynia z Ŝaroodpornego szkła nie była jednak największym zmartwieniem Travisa.
Jim wrócił ze stajni po kilku minutach - stanowczo za wcześnie, by móc porządnie wypełnić swoje
obowiązki. Kiedy Travis spytał o to chłopca, ten przybrał postawę obronną. Gorzka wrogość Jima
niweczyła opanowanie Travisa. Hamował się z najwyŜszym trudem, by nie chwycić smarkacza za
ramiona i nie potrząsnąć nim z całej siły. Miał ochotę wrzeszczeć, Ŝe i on nie cieszy się wcale z obecnego
stanu rzeczy, ale Ŝe powinni razem jakoś się z tym uporać. Byli przecieŜ rodziną.
Ale jak to wyjaśnić zrozpaczonemu dziecku, które niedawno straciło oboje rodziców? Travis nie potrafił
sobie z tym poradzić, podobnie jak z wieloma innymi problemami.
Nie umiał znaleźć właściwego rozwiązania i nie wiedział, jakim cudem wychowa dzieci brata. I wtedy
właśnie doszedł do wniosku, Ŝe potrzebuje kogoś do pomocy. Pojechał do Miles City, aby postarać się o
gospodynię.
- Bardzo mi przykro, panie Thompson - stwierdziła matrona z agencji pośrednictwa pracy, wyrywając
Travisa z zamyślenia. W jej piwnych oczach błysnęło współczucie. - Nie mamy w naszej kartotece
nikogo, kto zgodziłby się zamieszkać na niewielkim ranczu na zupełnym odludziu, w dodatku za
wynagrodzenie, jakie pan proponuje.
- Na więcej mnie nie stać. - Travis i tak ledwo wiązał koniec z końcem. W dodatku przybyły trzy gęby
do Ŝywienia. Będzie musiał takŜe pomyśleć o odzieŜy. Po opłaceniu kosztów pogrzebu z „majątku” Lee i
Janice nic nie zostało, a to, co Travis otrzymał z ubezpieczenia, nie pokryło nawet części wydatków.
Odczekał chwilę, Ŝeby się opanować.
- Wobec tego, co mi pani radzi?
- To, co powiedziałam na samym początku. Niech pan sobie znajdzie Ŝonę.
- śonę - powtórzył Travis marszcząc czoło.
AleŜ wdepnął w gówno! W cholerne gówno!
AŜ się wzdrygnął: wydało mu się, Ŝe słyszy karcący głosik Beth Ann.
- Bardzo mi przykro, ale nie mogę panu w niczym pomóc - ciągnęła matrona, chowając rejestr.
Travisa ogarnęła panika; zalała go jak fale powodzi.
- W porządku - mruknął. - Zrobię to.
- Doskonale - odparła rozmówczyni z godnym skinieniem głowy. - Sądzę, Ŝe to będzie dla pana
najlepsze rozwiązanie. Pewnie ma juŜ pan konkretną osobę na myśli?
- Nie - powiedział Travis szorstko i szczerze. MoŜe pani zna jakąś dziewczynę, która by za mnie wyszła
i zajęła się tą kupą bachorów?
Kobieta, nieco zaskoczona, roześmiała się przez grzeczność.
- AleŜ skądŜe, panie Thompson. Poszukiwanie gospodyni odpowiadającej pana wymaganiom i tak
przekroczyło zakres zwykłych obowiązków naszej agencji. A juŜ na pewno nie jesteśmy biurem
matrymonialnym.
Travis podziękował i pospiesznie opuścił biuro. Zaparkował przed nim swą cięŜarówkę z wgiętym
błotnikiem i zardzewiałą tylną klapą. Wygląd starego, zdezelowanego samochodu doskonale odpowiadał
stanowi ducha właściciela. śona! Cholera jasna, nie znał w Grandview Ŝadnej baby, która zgodziłaby się
za niego wyjść, a gdyby nawet znał, skąd wziąć czas na konkury?!
Siedział w pikapie z ramionami skrzyŜowanymi na kierownicy i starał się trzeźwo ocenić sytuację.
Dobrze wiedział, co się stanie, o ile szybko nie nastąpi jakaś poprawa. Władze stanowe juŜ oddelegowały
opiekunkę społeczną do zbadania sytuacji. Shirley Miller była, a przynajmniej starała się być pomocna.
Podczas ostatniej wizyty doradziła mu, by zatrudnił gospodynię. Choć Travis nie usłyszał z jej ust
Ŝadnych złowieszczych zapowiedzi, przesłanie pani Miller było najzupełniej jasne. O ile na ranczo „Trzy
T” nie zostaną stworzone odpowiednie warunki dla Jima, Scotty’ego i Beth Ann, trzeba będzie umieścić
dzieci w rodzinach zastępczych. Ta niewypowiedziana groźba wisiała nad głową Travisa, tak samo jak nie
płacona od trzech miesięcy rata hipoteczna.
Konieczność oddania w obce ręce dzieci Lee i Janice wydała się Travisowi czymś jeszcze gorszym do
zniesienia niŜ problem jego własnego oŜenku. Dzieci były jego jedynymi krewnymi, nie mógł przecieŜ
zawieść zaufania zmarłego brata i bratowej!
śona.
Travis zupełnie nie wyobraŜał sobie siebie w roli męŜa. Dotąd w ogóle nie myślał o małŜeństwie. Z tego,
co widział, wynikało jasno, Ŝe z babami są tylko kłopoty: zawsze czegoś chcą, nigdy nie zostawią
człowieka w spokoju. Wiedział z doświadczenia, Ŝe stale wścibiają swoje cholerne nosy w sprawy, które
do nich nie naleŜą.
Z drugiej strony to, Ŝe się miało kobietę pod bokiem, gwarantowało teŜ pewne korzyści. Travis na
przykład nie miałby nic przeciwko temu, Ŝeby jego potrzeby seksualne były regularnie zaspokajane.
Podczas swoich niezbyt częstych wypadów do Billings zazwyczaj lądował w łóŜku znajomej kelnerki.
Nie był aŜ tak naiwny, by brać powaŜnie zapewnienia Carli o wiecznej miłości. Travis był szorstki,
twardy, podobno czasem niebezpieczny. Carla zapewniała go, Ŝe jest „prawdziwym męŜczyzną”, choć
diabli wiedzą, co właściwie miała na myśli. Travis podejrzewał, Ŝe chodziło o seks; namiętny i jak
najczęstszy.
Gdyby szukał Ŝony, która by mu odpowiadała w łóŜku, wybrałby Carlę, ale nie szło przecieŜ o
zaspokojenie własnych zachcianek. Potrzebował porządnej kobiety, która matkowałaby dzieciom Lee i
Janice.
Westchnął i przesunął dłonią po twarzy, starając się zebrać myśli. Jednego był pewien: znalezienie Ŝony
nie będzie łatwe.
Podczas długiej drogi powrotnej z Miles City do Grandview Travis zatrzymał się w lokalnym wodopoju,
czyli knajpie „Pod drwalem”. Dzieci nie wrócą ze szkoły wcześniej niŜ za godzinę, a on musiał napić się
piwa, Ŝeby mu się rozjaśniło w głowie.
Usiadł na stołku przy barze i połoŜył kapelusz na lśniącym mahoniowym blacie.
- Cześć, Travis - rzucił krótko Larry Martin, zajmując sąsiedni stołek. - Jakoś cię ostatnio nigdzie nie
widywałem.
- Byłem zajęty. - Travis wziął zimne piwo i pociągnął trzy duŜe łyki. OdświeŜywszy zaschnięte gardło,
otarł ręką usta i spojrzał uwaŜnie na swego sąsiada. Lubił Larry’ego, uwaŜał go za przyjaciela, choć moŜe
raczej za dobrego kumpla. Mieli ze sobą wiele wspólnego. Obaj spędzali więcej czasu na końskim
grzbiecie niŜ w betach. śaden z nich się nie cackał ze sobą. I Ŝaden nie przepuszczał okazji do bójki,
zwłaszcza po paru piwach aŜ buchali oburzeniem z racji jakiejś zniewagi. Nieraz i oni brali się za łby.
śaden z nich nie był gadułą.
Larry spuścił wzrok na piwo, które obracał w rękach.
- Jak leci?
Travis wzruszył ramionami.
- MoŜe być.
- Masz podobno u siebie troje dzieci brata.
Travis odpowiedział energicznym skinieniem głowy.
- Bardzo się zmartwiłem, gdy usłyszałem o Lee i Janice.
Travis zacisnął szczęki. Nie lubił wspominać o wypadku samochodowym, w którym zginęli jego brat i
bratowa; zawsze mu się wtedy przypominało, Ŝe nie znaleziono jeszcze tego, który zepchnął ich wóz z
szosy. Jeśli moŜna było w tej sytuacji dziękować za coś Bogu, to chyba tylko za to, Ŝe dzieci nie jechały
wtedy razem z nimi.
Travis pociągnął łyk piwa. Miał dość bieŜących problemów, by rozmyślać nad śmiercią dwojga
najdroŜszych mu w świecie osób.
- Jakieś kłopoty? - spytał Larry.
Travis skinął głową, myśląc o nie wyraŜonym słowami ostrzeŜeniu ze strony opiekunki społecznej.
- Chyba będę sobie musiał znaleźć Ŝonę.
Larry odwrócił głowę ku niemu tak gwałtownie, Ŝe omal nie skręcił sobie karku.
- śonę?!
- A co gorsza, nie mam pojęcia, skąd ją wytrzasnąć. W mieście nie ma ani jednej, co by mnie chciała.
- A Berty?
Była to fryzjerka mieszkająca w Pine Bluff, trzydzieści mil na południe. Travis przypomniał sobie, Ŝe
była niebrzydka, ale trochę za koścista.
- To rozwódka i ma juŜ jedno czy dwoje... - Miał juŜ na głowie troje, wcale mu nie zaleŜało na
powiększeniu gromadki.
- A Tilly?
To była myśl! Tilly pracowała jako kelnerka w miejscowej kawiarni. Była ładna, miła jak kotek, miękka
i czuła.
- Wpadł jej w oko syn doktora - mruknął Travis i znów pociągnął łyk piwa. - Przychodzi ci na myśl ktoś
jeszcze?
Był juŜ porządnie zaniepokojony. Jeśli sam nie wynajdzie kobiety, z którą chciałby się oŜenić, i jeśli
Larry nikogo nie wytrzaśnie, to co ma właściwie zrobić!
Po dłuŜszej chwili Larry potrząsnął głową.
- Nigdy nie myślałem, Ŝe będziesz szukał Ŝony.
- Mnie wcale się do tego nie pali - przyznał ponuro Travis. Z butelką piwa przy wargach rozwaŜał
sytuację, widząc wszystkie złe strony tego przedsięwzięcia. - Cholera, nie mam pojęcia, jak to zniosę.
Przyzwyczaiłem się Ŝyć, jak mi się podoba. śadna kobieta na to nie pozwoli.
- Masz jak w banku.
Travis dobrze wiedział. Tak samo jak Larry.
- Baby lubią gadać - mruknął Travis pogardliwie, myśląc o chwilach spędzonych z Carlą. - I w dodatku
nigdy nie przyznają, Ŝe to zwykła paplanina, zauwaŜyłeś? Na to są zbyt delikatne! O nie, nazywają to
„wymianą myśli”!
- Masz rację - zawtórował mu Larry. - A jak się skończycie kochać, to na co baba ma ochotę? Pośpi taka
czy poje jak normalny człowiek? A skądŜe, zbiera jej się wtedy na gadanie, a jak się zdarzy, Ŝe
przyśniesz, kiedy ci coś szczebiocze w ucho, to zaraz się obraŜa.
Travis skończył piwo i odsunął pustą butelkę.
- I jeszcze jedno: wpuść babę do domu, a zaraz zacznie wszystko „poprawiać”. Niczego nie zostawi w
spokoju; tu coś pomaluje, tam zawiesi firanki czy falbanki. Moim zdaniem to tylko strata czasu i forsy.
- Jeśli się oŜenisz, na pewno tak się skończy - dodał Larry.
Travis spochmurniał, a zmarszczka na jego czole jeszcze się pogłębiła. Zamówił następne piwo.
Stan, łysy i opryskliwy barman, podszedł do siedzących przy barze męŜczyzn.
- Jakieś kłopoty?
- Travis musi sobie znaleźć Ŝonę.
- To co? - spytał Stan. - W czym problem? Świat jest pełen bab, które aŜ się rwą do jedwabnego Ŝycia!
KaŜda kobieta, która poślubiłaby Travisa w nadziei na jedwabne Ŝycie, szybko straciłaby złudzenia.
Choć Travis nie miał wcale zamiaru wyciskać z niej krwawego potu na ranczo. Potrzebny był mu tylko
ktoś, kto zadba o dzieci jego brata. Jeśli, chcąc zdobyć taką opiekunkę, musiał się z nią oŜenić, uwaŜał, Ŝe
ma prawo Ŝądać, aby z nim sypiała.
- A jakiej dziewczyny szukasz?
Travis nie był pewien, czy dobrze zrozumiał pytanie.
- Osobiście lubię długonogie kobitki.
Wielu facetów leciało na duŜy biust, ale dla Travisa rozmiar stanika niewiele znaczył. Wystarczy, Ŝe
będzie miał pełne ręce i usta - reszta to czysta bzdura.
- Długie nogi - powtórzył Stan z aprobatą.
- AŜ do samej szyi - ujął to wdzięcznie Travis. - Lubię teŜ spręŜysty, zwarty zadek.
- Pewnie lepiej, Ŝeby go dla kaŜdego nie rozwierała - wtrącił Larry ze śmiechem.
- ZaleŜy ci na dziewicy? - spytał Stan, robiąc dziwny ruch głową, jakby chciał powstrzymać wybuch
śmiechu. - Wątpię, czy w Grandview jeszcze się jakaś uchowała.
Travis sięgnął po piwo, ale idący do głowy słód nie smakował mu juŜ tak jak poprzednia kolejka.
- Prawdę mówiąc, potrzebna mi gospodyni. Kłopot z tym, Ŝe Ŝadnej nie mogę znaleźć, a jakbym znalazł,
pewnie nie miałbym jej czym zapłacić.
- śona teŜ niemało kosztuje - poinformował go bezzwłocznie barman. - Dobrze to wiem: Ŝeniłem się
trzy razy, a co jedna to była droŜsza. Po co bym, do diabła, siedział w takiej dziurze jak Grandview,
gdybym się nie chował przed tymi naciągaczkami?
- A co powiesz o tych paniach z parafii? - podsunął Larry, jakby go nagle olśniło. - Takie to w sam raz
do Ŝeniaczki!
Travis zdąŜył juŜ powaŜnie zastanowić się nad wszystkimi kobietami naleŜącymi do tutejszego zboru
metodystów. ChociaŜ pewnie Ŝadna nie chciałaby mieć z nim do czynienia. O ile pamiętał, wszystkie były
zamęŜne prócz trzech wdów około siedemdziesiątki i dwóch czy trzech nastolatek z szynami na zębach.
Gdyby się zbliŜył do którejkolwiek, pewnie wylądowałby w kiciu. W całym mieście nie było ani jednej
kobiety, którą mógłby sobie wyobrazić w swoim łóŜku. A jeśli juŜ musi się oŜenić, to, do jasnej cholery,
przynajmniej z kimś, kogo by z przyjemnością oglądał na golasa.
- Co mi radzisz?
- Jeśli mówisz powaŜnie, daj ogłoszenie w prasie - zawyrokował Stan.
Travis nie miał nastroju do Ŝartów, ale pomysł Staną wydał mu się cholernie zabawny.
- Ale zbyty!
- śadne zbyty. śebyś wiedział, ilu facetów to robi!
- Gdzie coś takiego zamieszczają?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin