Paretti Sandra - A zimą nastało lato.pdf

(1409 KB) Pobierz
sandra paretti
sandra paretti
a zimą nastało lato
Kiedy dzban miodu za rojem pszczół poleci, Statki lądem popłyną, a wieże kościołów
wynurzą się z fal, Gdy koń jeźdźca dosiądzie, a od traw krowy wymrą, Gdy kot przed myszą
pod miotłą się schowa, A matka Cyganom za pół korony dziecko sprzeda, Gdy żniwiarzy
zasypie śnieg, a zimą nastanie lato, Czy jeszcze ktoś zwątpi, że już na głowie stanął świat?
Strofa z pieśni "The World turned upside down" z czasów wojny o niepodległość Stanów
Zjednoczonych (1775-1783 ) Księga pierwsza Dezerter 1 Odtąd co tydzień
słyszeliśmy nowe straszne opowieści o dezerterach, których pojmano, kiedy dotarli tu w
przebraniu marynarzy, wędrownych rzemieślników czy nawet kobiet, ukryci w beczkach
przewożonych statkami. Patrzyliśmy potem, jak 200 chłopa osiem razy tam i z powrotem
przepędzano aż do utraty tchu pomiędzy dwuszeregiem siekących szpicrutami żołnierzy, a
następnego dnia czekało ich to samo. Z Żywota biedaka w Tockenburgu, Zurych 1789
Drzewa wiśniowe zakwitły po raz wtóry, a ludzie po kątach szeptali, że w tym roku lato
chyba się nie skończy. Stodoły pękały w szwach, choć z pól jeszcze nie pozwożono
wszystkiego zboża. Kto posiał oziminę, z trwogą patrzył, jak bujnie rośnie, i wyczekiwał
pierwszych przymrozków, które by ten nadzwyczajny wzrost przyhamowały. Rok 1775 od
pierwszych dni niósł pomyślność, a gdy mimo upływu czasu stan ów się utrzymywał, w
ludziach począł się budzić niepokój. Narzekali na ciągle błękitne niebo, na przygrzewające
słońce, nie przyzwyczajeni, że czegoś można mieć w nadmiarze. Tu wszystko było na kredyt:
majątek, wolność, nawet życie. Miało się je na chwilę, bez żadnych gwarancji na przyszłość.
Nikt nie zapominał, że mieszka u stóp twierdzy, która jednocześnie jest koszarami i
więzieniem. Królowała nad pagórkowatą krainą. Widoczny zewsząd szary stożkowaty hełm
jej wieży groźnie wbijał się w błękit nieba, długi, przesuwający się cień o każdej porze dnia
pozbawiał słońca inny kawałek okolicznych pól. Grupka wieśniaków zmierzających do
dworu Haynau miała twierdzę Ziegenhain za plecami. Szli jeden za drugim przez łąki, choć
nieopodal biegła droga; nie chcieli, by kurz osiadł im na butach, a ubrani byli odświętnie w
czarne bluzy z wielkimi ołowianymi guzikami, czarne kapelusze z szerokim rondem, czarne
chustki pod szyją. Z daleka było już widać kamienną bramę dworu tak wysoką, że wóz
załadowany sianem mieścił się w niej bez trudu. Po bokach wisiały jeszcze wieńce
dożynkowe, po jednym z każdego majątku oddanego w zastaw. W ostatnim roku znowu ich
kilka przybyło i wszystko wskazywało na to, że wkrótce w okolicy nie będzie ani jednego
chłopa gospodarującego na swoim, gdyż coraz mniej było takich, co jeszcze się nie zadłużyli.
Przed bramą wieśniacy zdjęli kapelusze i powoli weszli w obsadzoną dębami aleję, którą
zamykał główny budynek, osłonięty wysokimi drzewami o żółknących gdzieniegdzie
liściach. Dwór był parterowy, jedynie w środkowej części nadbudowany, w oknach odbijało
się słońce. Po obu stronach alei, nieco oddalone, ciągnęły się zabudowania gospodarcze.
Wieśniacy nie rozmawiali, nasłuchując hałasów, które przypominały im własne obejścia:
krzyków bawiących się dzieci, gdakania kur, stuku młotków do klepania kos. To dodało im
pewności siebie. Dumnie unieśli głowy i przyśpieszyli kroku, a sprawa, która ich tu
przywiodła, nie wydawała się aż tak beznadziejna, żeby mieli odejść z kwitkiem. Już byli za
bramą, gdy trzynastoletni Ambros z Felbinghofu krzyknął. Wszyscy stanęli jak wryci i
odwrócili się: nad twierdzą Ziegenhain unosił się biały dym. Twarze wieśniaków
spochmurniały. Z przymrużonymi oczami obserwowali, jak obłok dymu pęcznieje i rozpływa
się po błękitnym czystym niebie. Od tej bieli wokół jakby pojaśniało. Wieśniacy wiedzieli,
co ów dym nad wschodnim skrzydłem twierdzy oznacza, mimo to popatrzyli na siebie z
niedowierzaniem - dezerterzy uciekali wiosną i latem, jesień nie była dla nich łaskawa, a jeśli
ktoś uciekł w listopadzie, mógł być pewien, że czeka go taki sam los jak zające, na które
zaczynał się teraz sezon. W zabudowaniach gospodarskich zapadła nagła cisza, sekundy do
odgłosu salwy wlokły się w nieskończoność. Wreszcie armatni huk odbił się potrójnym
echem od zabudowań. Chłopi zamienili się w słuch. Bali się spojrzeć na siebie, jedynie
Langhofbauer, barczyste chłopisko z siwymi włosami i rudą brodą, uderzył sękatą laską o
ziemię i rzekł: - Co was tak zatkało? Jeszcze nie przywykliście? Na pewno ten, co wziął nogi
za pas, ma więcej odwagi niż wy wszyscy razem. Mówię wam, jeśli o tej porze zdecydował
się na ucieczkę, liczy na wspólnika, a ja mu życzę, żeby nie trafił na takiego tchórza jak wy.
Nawet sobie boicie się pomagać! - Może lepiej chodźmy do domu? - odezwał się dzierżawca
folwarku z Gleim. - Chcesz zawracać spod drzwi? - żachnął się Langhofbauer. - Wiesz, jacy
są żandarmi - upierał się dzierżawca. - Posądzają nas, że pomagamy dezerterom.
Langhofbauer wsparł się oburącz o laskę i patrzył każdemu po kolei w oczy. - Czy któryś z
żandarmów pomógł wam kiedykolwiek przepędzić dziki z waszych pól? A może ze strachu
jużeście zapomnieli, po cośmy tu przyszli? Nikt się nie poruszył. Stali pochyleni, jak pod
ogromnym ciężarem. - Róbcie, jak chcecie! - zdenerwował się Langhofbauer. - Pójdę do
Haynaua sam, ale nie myślcie sobie, że załatwię też wasze sprawy! Już miał odejść, lecz
mimowolnie wraz z innymi spojrzał w kierunku twierdzy. Biała chmura prawie się
rozpłynęła, jej podobne do spłaszczonych poduszek resztki zachodni wiatr poroznosił daleko
od twierdzy. W tym momencie znad wałów trysnęła nowa fontanna dymu i po kilku
sekundach ciszę rozdarł potężny huk. - Chciałbym dostać choćby połowę tego prochu, co go
niepotrzebnie wysadzają w powietrze - mruknął Langhofbauer i ruszył przed siebie.
Pozostali niechętnie poszli za nim, po kilku krokach jednak znowu przystanęli. Na końcu
dębowej alei ukazał się jeździec na długonagim gniadym rumaku, ubrany w rezedowy
uniform Pierwszego Heskiego Regimentu Gwardyjskiego. Przemykał pomiędzy drzewami,
co chwila niknąc za mieniącymi się kolorami jesieni liśćmi. Chłopi usunęli się na skraj alei,
rozpoznawszy syna właściciela dworu. Na ich widok Claus Haynau zatrzymał konia tak
gwałtownie, że wierzchowiec stanął dęba, a spod jego kopyt na osłupiałą grupę posypał się
piach. W tumanach kurzu wymamrotali jakieś pozdrowienie. Claus poklepał rumaka po szyi.
Jego delikatne rysy twarzy były charakterystyczne dla chłopców, którzy w dzieciństwie wiele
chorowali. Pozostaje w nich ślad walki ze strachem, że na całe życie zostaną przykuci do
łóżka. Z wyniosłą miną popatrzył na dzierżawców ojca. Po nazwisku nie znał żadnego,
prócz Langhofbauera, który najdłużej gospodarował samodzielnie i bronił się przed długami,
a który teraz wysunął się krok do przodu i rzekł: - Idziemy do pańskiego ojca, bo... -
Wybraliście zły moment - przerwał mu Claus. - ...bo dziki całymi stadami plądrują nasze
pola - nie ustępował chłop. Claus, nie zwracając na niego uwagi, liczył, ilu ich przyszło. Gdy
weźmie się parobków, woźniców i łowczych, będzie trzydziestu sześciu. Z takim zastępem
można już ruszyć za dezerterem... - Krzyku te bestie wcale się nie boją, kijami ich też nie
przegonimy, potrzebne są strzelby... - Dalsze słowa Langhofbauera zagłuszył huk trzeciego
wystrzału. - Macie tu na mnie czekać! - rozkazał Claus, zawracając w miejscu. -
Przyprowadzę dla was konie i ruszamy za dezerterem. Jak go złapiemy, dostaniecie każdy po
talarze, jasne? Nie czekając na odpowiedź, zniknął w stajniach, skąd po chwili słychać było
wydawane przez niego polecenia. Langhofbauer zaklął siarczyście i mruknął: - Że też akurat
jemu wpadliśmy w łapy! Robert Haynau przynajmniej by nas najpierw wysłuchał. - Obaj są
jednakowi! - burknął dzierżawca folwarku. - Z Robertem mogę rozmawiać jak z własnym
synem - nie dał się przekonać Langhofbauer. - Jaśnie panowie wszyscy traktują nas jak
śmiecie. - Ale smakuje ci tytoń, który Robert sprowadza z Amsterdamu! - Gwiżdżę na jego
tytoń! Niech się lepiej nie czepia mojej córki! - Problem, kto kogo się czepia... Ja w każdym
razie nie słyszałem, żeby Robert Haynau ganiał za spódniczkami, a wiem coś o tym, bo mam
w domu cały babiniec. Rozmowę przerwał świst batów, tętent końskich kopyt i
pokrzykiwania chłopców stajennych, którzy nie mogli sobie poradzić z utrzymaniem
rumaków na uprzęży. Claus rzucił chłopom pejcze i polecił: - Jazda! Na koń i za mną! Za
chwilę zbieg może już być daleko. - Ale my musimy wracać, bo dziś mamy wartę - rzekł
spokojnie Langhofbauer. Claus uniósł się w strzemionach i zmierzył go piorunującym
wzrokiem. - Sprzeciwiasz się moim rozkazom? Na koń! Znacie zarządzenie landgrafa? Kto
odmawia udziału w pościgu za dezerterem, będzie uznany za jego wspólnika! Bez szemrania
dosiedli koni, a Claus zaczął żałować, że obiecał im po talarze. Mieli go słuchać i wcale nie
musiał im płacić. Popatrzył na nich z pogardą. Siedzą jak kloce! - pomyślał. - Toż to obraza
dla konia! Zwłaszcza że przyprowadził im wierzchowce specjalnie przyuczone do polowania
z nagonką. Nad twierdzą rozległ się czwarty wystrzał i jak poprzednie odbił się gromkim
echem po okolicy. Na mimowolnych jeźdźcach zrobił jednak większe wrażenie, bo
wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Tym razem dezerterem nie był zwykły żołnierz,
ktoś im równy, gdyż skończyłoby się na trzech wystrzałach. Pięć oznacza, iż uciekł wyższy
rangą. - A więc oficer! - mruknął pod nosem Langhofbauer i rzucił Clausowi wyzywające
spojrzenie. Od strony stajni nadjechała grupka jeźdźców, którym Claus Haynau kazał
ustawić się za sobą, a do chłopów zawołał: - Zamykacie kolumnę, i nie rozchodzić mi się!
Spiąwszy gniadego ostrogami, ruszył galopem. Nasłuchiwał, czy pozostali nadążają - stukot
kopyt był w miarę regularny. Pochylił się nad końskim karkiem i pędził jak po ogień, byleby
zdążyć przed strażą miejską z Ziegenhain i żołnierzami komendanta Ralla. To on musi dziś
ująć dezertera. Wiatr rozwiewał mu włosy, chłodził twarz. Claus Haynau miał wrażenie, że
płonie na nim skóra. 2 Powiew wiatru po każdym wystrzale pochylał trzciny porastające
brzegi Czaplej Wyspy na rzece Schwalm. Przez chwilę słychać było szelest ostrych liści,
zaraz zagłuszony zwielokrotnionym przez echo hukiem, i znowu zapadała cisza tak głęboka,
że Robert Haynau słyszał bicie serca czapli, którą trzymał na kolanach. Przestraszony ptak,
skuliwszy skrzydła i długą szyję, po każdym wybuchu tulił się do swojego opiekuna, który
kończył mu obwiązywać cienkim bandażem nogę. Robert odgarnął z czoła gęste blond
włosy i spojrzał w niebo. Na wschód powoli ciągnęły wydłużone obłoki białego dymu. Te,
co powstały po piątym armatnim wystrzale, jakby chciały dogonić swoje starsze
poprzedniczki. W dzieciństwie Robert bawił się drewnianą makietą twierdzy, a choć dawno
zjadły ją na strychu korniki, pamiętał dokładnie każde przejście, każdą bramę, każde drzwi.
Ciekawe, którędy dziś uciekł żołnierz? Mimo że twierdza służyła również za więzienie,
znacznie częściej uciekali z niej żołnierze niż skazańcy, a przecież w tej okolicy, gdzie aż
roiło się od bandytów, ci drudzy mieli większe szanse na przeżycie. Robert ostrożnie zdjął
ptaka z kolan. Czapla mogła mieć około roku, jej szare pióra połyskiwały już czernią. Znalazł
ją w trzcinach pierwszego dnia po swoim powrocie z Holandii; miała zranioną nogę. Teraz
ostrożnie stanęła na zdrowej, rozpostarła skrzydła i jednym mocnym machnięciem wzbiła się
w powietrze. Patrzył, jak sobie radzi. Chciałby tak jak ona wzbić się na wysokość
uciekających po niebie obłoków dymu. Jakże szybko odnalazłby kryjówkę dezertera i
udzielił mu pomocy! Wstał i ruszył przez trzciny. Przystań przewoźnika znajdowała się na
północnym cyplu półwyspu. Robert odgarniał nisko zwisające gałęzie, skakał przez omszone
pnie powalonych drzew, starając się nie czynić zbytniego hałasu, choć w gruncie rzeczy nic
go do tego nie zmuszało. Wyjął z kieszeni rogowy gwizdek i umówionym sygnałem wezwał
przewoźnika, by czym prędzej przybył do przystani. Robert zerknął w stronę twierdzy - na
wschodnim szańcu, gdzie stała armata sygnałowa, nie było nikogo, błękitne sylwetki
kanonierów zniknęły, a więc zaczęło się polowanie i setki mężczyzn przeczesują teraz
okoliczne lasy u stóp twierdzy, brzegi Schwalmu, żołnierze obsadzają każdy most, każdą
kładkę, każde skrzyżowanie dróg. Nad rzeką kobiety pośpiesznie zbierają do koszów pranie i
biegną w stronę miasta Ziegenhain, gdzie straże zamykają już bramy, dwaj dobosze biją w
ogromne bębny i zwołują mieszkańców do obowiązkowej wachty. Za nimi biegnie czereda
rozkrzyczanej dzieciarni, na którą podenerwowani dorośli w ogóle nie zwracają uwagi.
Robertowi zamieszanie to zawsze przypominało klaunów obwieszczających przybycie
wędrownego cyrku, a słowa "dezerter" i "uliczka" brzmiały dla niego identycznie jak "zapasy
z niedźwiedziem" lub "taniec na linie". Ale pewnego dnia z ciekawości pobiegł do twierdzy.
Miał wtedy pięć lat, a jeszcze dziś - osiemnaście lat później - dokładnie pamięta świst
leszczynowych rózg masakrujących plecy pojmanego dezertera i odczuwa ból, jakby to jego
smagano. Od strony rzeki doleciało charakterystyczne klaskanie wioseł. Robert wszedł na
wąską drewnianą kładkę, wspartą jedynie na dwóch palach. Z trzcin wyłoniło się czółno,
przewoźnik odłożył wiosło i kierował łódź drągiem. Ludolf nie był wysoki. W sięgających
powyżej kolan butach, szarozielonych drelichowych spodniach i wełnianej bluzie, której nie
zdejmował nawet latem, wyglądał niepozornie. W lewym uchu błyszczał złoty kolczyk -
talizman przeciwko chorobom, jak mawiał. - Szybko się uwinąłeś! - zawołał Robert z daleka.
- Jak daliście sygnał, byłem już w połowie rzeki - odparł, przybijając do przystani. - Podaj
mi drąg. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Na twarzy Roberta pojawił się grymas,
który ktoś postronny mógłby wziąć za uśmiech, ale Ludolf dokładnie wiedział, co on
oznacza. Trzciny rozchyliły się z szelestem, spłoszone ryby rozpierzchły się, połyskując
łuskami we wszystkich kolorach tęczy. Robert spojrzał w górę rzeki, gdzie na falach kołysało
się odbicie twierdzy i załamane smugi słońca. - Wydawałoby się, że oficer ma sto innych
okazji, żeby zdezerterować - odezwał się Robert. - Jakie szanse mu dajesz? - Wszystko
zależy, czy uda mu się dotrwać do zmroku - odpowiedział przewoźnik, wiosłując
zamaszystymi ruchami. Skąd w jego mizernym ciele bierze się tyle siły? - Pamiętasz
przynajmniej, ilu już przewiozłeś na drugi brzeg Schwalmu? - spytał Robert, obserwując go
bacznie. - Ostatnio znacznie mniej. Rall jest surowym komendantem, a "uliczka" u niego to
tyle co egzekucja, więc nawet najodważniejsi dwa razy się zastanowią, zanim uciekną.
Kładka zakolebała się pod ich ciężarem. Chwilę potem, wlokąc za sobą sieci, wspinali się po
brzegu do domu przewoźnika. Ludolf znał Roberta od dziecka, a jego ojca, złotnika Roberta
Skelnika, jeszcze wcześniej, i wiedział, co teraz młody Haynau czuje. Rzucił sieci na ziemię
i uśmiechnął się. - Dobrze, że nie macie teraz konia, Robercie, bo to nie wasza sprawa -
mówił, pochyliwszy się, by rozplątać sieć. - Nie jesteście w końcu oficerem, jak wasz
przyrodni brat, lecz kupcem, jak wasz ojczym. W mundurze byłoby wam nie do twarzy. -
Wyprostował się i dodał: - Poza tym nie lubicie słuchać rozkazów. - Jakbym słyszał moją
matkę, gdy ma do mnie o coś żal! Od traktu do Kassel, biegnącego jakieś osiemdziesiąt
kroków dalej na północ, doleciał turkot kół, ale przez gęste zarośla wozu jeszcze nie było
widać. - No popatrz! Mówiłeś, że nie mam konia! Wystarczy, że bardzo czegoś pragnę, a
zaraz się spełnia! - zawołał Robert. - Nie byłbym taki pewny. Sądząc po odgłosach kopyt, to
raczej zaprzęg wołów. Na pewno nikt miejscowy. Robert zobaczył wóz na wysokich kołach,
nakryty jasnozieloną plandeką, i rzucił się w jego stronę na przełaj, przez łąkę. Ludolf miał
rację: to był obcy. Tu nikt nie używa podobnych wehikułów, ni to kupieckiego wozu, ni
cyrkowej karety. Woźnica na koźle mógł być i kupcem, i klaunem w jednej osobie. Pod
rozpiętym płaszczem miał pstrokaty cudzoziemski strój, lecz to Roberta najmniej zajmowało
- wolał przyjrzeć się koniowi. Wyciągnięty łeb, grzbiet jak deska, wyraźnie utykał na lewą
przednią nogę. Kości obciągnięte skórą, a całość jakby niezbyt dokładnie wypchana
pakułami, zresztą zmierzwiona sierść i jej barwa też przypominała wymłócone konopie.
Robert stanął na środku drogi i zatrzymał dziwny zaprzęg. - Czego chcecie? - zawołał
woźnica. - Dlaczego mnie zatrzymujecie? - próbował zachować groźny ton, lecz głos mu
drżał. - Papiery mam w porządku. - Wyjął z torby jakieś dokumenty. - O, pieczęć heskich
celników jeszcze nie wyschła! Nazywam się Baltazar Plötz, handluję rękawicami, mieszkam
w Anif, koło Salzburga. Jednakże młody napastnik nawet nie spojrzał na dokumenty i w
głowie biednego kupca kotłowały się wspomnienia o wszystkich napadach, o których
ostatnio słyszał. A uprzedzano go, aby nie jechał do tej bandyckiej, protestanckiej Hesji! -
Jeżeli sprzedawane rękawice są w takim stanie jak twój koń, to założę się, że nie mają
kciuków! - zaśmiał się Robert. Baltazar Plötz pomyślał, że z opresji najlepiej wywinąć się
dowcipem, co zresztą zawsze skutkowało, bo poza zmysłem kupieckim i strachliwością
odznaczał się wielką skłonnością do żartów. - Nie podoba się wam moja Ksenia? Prawda, że
kuleje, ale taka się już urodziła. Lepszej jednak nie ma na świecie. Nie cierpi chodzić w
zaprzęgu, bo przyzwyczaiła się do jazdy wierzchem, i nie uwierzycie, panie, ale w galopie
nie ma sobie równych. Jak wskoczy do wody, to pływa jak ryba, i tak kluczy, że żadna kula
się jej nie ima. Ale, panie, co to robicie?! Kilkoma zręcznymi ruchami Robert wyprzągł
kobyłę z wozu. - Jak ja się dostanę do Kassel? - krzyknął kupiec i zamilkł, gdyż część
uprzęży leżała już na bruku. Robert wskoczył na konia i pokazał na zachód. - Idź w tamtą
stronę, a dojdziesz do dworu Haynau. Spytaj o panią domu i powiedz, że ja cię przysyłam. -
Kim jesteście, panie? - zawołał kupiec, lecz Robert bez słowa zniknął szybko w zaroślach
przy drodze. 3 Kobyła handlarza miała podkute tylko trzy kopyta, czwarta noga
zakończona była nieforemną zrogowaciałą racicą. Jazda na początku była żałosna, ale
Robert nawet nie próbował kierować koniem - niech najpierw się przyzwyczai, że nie idzie w
uprzęży. Wkrótce rzeczywiście grzbiet się rozluźnił, kark opadł niżej. Koń potrząsnął grzywą
i teraz mógł albo rzucić się na ziemię, albo ruszyć galopem. Robert przygotował się na obie
możliwości. Ruszył, a Robert w ostatniej chwili zdążył się pochylić i objąć szyję kobyły,
która tryumfująco pruła przed siebie. W życiu jeszcze nie pędził tak szybko, nawet na
polowaniu z nagonką, gdzie też gnało się na złamanie karku. Zjechał z drogi i na przełaj
ruszył w stronę twierdzy, chowając się za zaroślami. Nie miał żadnego planu i gdy polną
drogą objechał wzgórze od zachodu, zatrzymał kobyłę. Zareagowała na najlżejsze naciśnięcie
łydek. Ukrył ją w gęstwinie i rozejrzał się. Trafił we właściwy moment. Między drzewami
na polnej drodze unosił się tuman kurzu, zbliżający się szybko w jego stronę. Po chwili
widać już było pierwszy koński łeb i zielonkawy mundur jeźdźca, za nim całą kawalkadę.
Robert wspiął się na rozłożysty klon i ukrył wśród czerwieniejącego listowia. Oddział był
tuż-tuż. Dowodzący wyraźnie wyprzedzał pozostałych, wiatr rozwiewał mu ciemne włosy. -
Claus! - mruknął Robert. Był pewien, że przyrodni brat wróci z Kassel dopiero wieczorem, a
tymczasem już jest! Robert poczuł się nagle jak gracz w chwili odsłaniania kart lub
wysypywania kości z kubka. Brat przejechał obok niego na wyciągnięcie ręki, za nim reszta
jeźdźców. Robert rozejrzał się i zauważył gałąź sięgającą nad drogę. Jeden za drugim
przejeżdżali pod nią parobcy, woźnice i łowczy z dworu Haynau - razem dwudziestu.
Zapowiadała się ciekawa gra: jeden przeciwko dwudziestu! Nadjechali jeszcze chłopi, ale ich
można nie liczyć. Dezerter mógłby siedzieć na skraju drogi, a oni obojętnie by go minęli. Na
końcu wlókł się samotnie trzynastoletni Ambros z Felbinghofu. Robert poczekał, aż chłopiec
znajdzie się dokładnie pod gałęzią, wychylił się i złapawszy go wpół, wciągnął na drzewo.
Zrobił to tak szybko, że dzieciak nie zdążył krzyknąć. Kiedy zobaczył porywacza, oczy
radośnie mu błysnęły. - Dokąd wszyscy jedziecie? - spytał Robert. - Wasz brat nas zgarnął.
Polujemy na dezertera. - Powiedział, gdzie zamierza go szukać? - Nie mówił. - Złap swojego
konia i dołącz do nich, bo nie dostaniesz nagrody. Mnie oczywiście nie widziałeś, jasne?
Robert popatrzył za znikającymi wśród drzew jeźdźcami. Hm, jeden przeciwko trzydziestu
dwom... Pozostałe oddziały go nie interesują, ważne, żeby przechytrzyć brata! Zeskoczył na
ziemię, a kobyła, o dziwo, stawiła się sama. Pogłaskał jej zmierzwiony bok. Gdyby ją
porządnie wyszczotkować, okazałaby się niebrzydkim siwkiem! Przez godzinę był niemal
wszędzie. Zajrzał do Jastrzębiego Lasu, gdzie czatowała straż miejska, chwilę później na
Wilczym Polu napotkał patrol żołnierzy komendanta Ralla. Po rozmowie z Robertem straż
podzieliła się na dwie drużyny - jedna ruszyła w stronę smolarni, druga ku kamieniołomom.
Dowódcy oddziału Ralla zasugerował, że warto by okrążyć Jastrzębi Las. Napotkanych
żandarmów też naprowadził na fałszywy trop i był niemal pewny, że do zmroku nie wrócą w
pobliże twierdzy, gdzie prawdopodobnie jeszcze ukrywa się dezerter. Tak więc za dnia na
pewno nikt go nie znajdzie, a o to głównie chodziło Robertowi. Spokojnie mógł wracać do
domu, gdzie czekała na niego kolacja, zapowiedziana partia bilarda z bratem i godzinka
odpoczynku z matką w przytulnym pokoju przy rozpalonym kominku. Jechał przez las.
Zachodzące słońce rzucało długie cienie i jasno przeświecało pomiędzy konarami. Nagle w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin