Parker Barbara - Domniemana wina.pdf

(1808 KB) Pobierz
B ARBARA P ARKER
D OMNIEMANA WINA
P RZEKŁAD P IOTR M AKSYMOWICZ
T YTUŁ ORYGINAŁU S USPICION OF G UILT
Dla Laury
P ROLOG
Althea Tillett wydała małe przyjęcie dla swoich najlepszych przyjaciółek tego wieczoru,
gdy została zamordowana. W środy cała czwórka zwykle grywała w brydża, ale tamten wieczór
był szczególny — ostami brydż przed wyjazdem Althie do Europy, gdzie miała spędzić cały
miesiąc. Po pierwszym robrze panie zostawiły karty, wypiły trzy butelki wina, w końcu zebrały
się przy fortepianie, śpiewając kawałki ze starych musicali.
Zgodnie z instrukcją, punktualnie o dziesiątej zjawił się kierowca Jessiki, który cierpliwie
czekał w foyer, podczas gdy kobiety wśród śmiechów i pisku starały się wcelować stopami w
swoje pantofelki.
Gdy tylko tylne światła samochodu zniknęły za tropikalnymi pnączami rosnącymi przy
bramie, Althie wróciła do domu i zamknęła drzwi na zamek. W środku panowała teraz cisza i
dziwna pustka. Przez wysokie okna widziała ciemne wody zatoki Biscayne, a dalej — po
stronie Miami — linię świateł ulicznych, pobłyskujących między drzewami. Popatrzyła na
bałagan, jaki zostawiły po sobie przyjaciółki: serwetki, talerze, kieliszki, pusta butelka na
dywanie. Stary zegar dziadka wybił kwadrans po dziesiątej.
Mrucząc do siebie, Althea ruszyła chwiejnym krokiem po schodach. Zeszła na dół ubrana w
kimono i drewniane, japońskie sandały. Włączyła płytę kompaktową z Madame Butterfly,
scenę, w której Pinkerton żeni się z Cho–Cho San. Złożyła ręce na piersiach niczym gejsza i
zaczęła śpiewać po włosku razem z bohaterami opery. Kłaniając się nisko, uderzyła w gipsową
replikę rzeźby skrzydlatej Nike — bogini zwycięstwa, ale w porę chwyciła kołyszącą się figurę
i wybuchnęła śmiechem, patrząc na swoje odbicie w oknie. Starzejąca się kurtyzana w
czerwonej szacie. Rozwiązała pasek i rozsunęła kimono. Kiedyś, gdy jej niedawno zmarły mąż
Rudolph W. Tillett sprowadził ją do tego domu, stwierdziła, że największą zaletą budynku jest
prywatność. Kiedy dzieci się wyprowadziły, razem z mężem często chodzili po domu nago i
włączali muzykę tak głośno, że aż żyrandol się kołysał.
Poznali się w operze, gdzie przypadkiem zajmował miejsce obok niej. Podczas
przedstawienia Cyganerii ujrzała łzy, które spływały po jego policzkach i wsunęła mu do ręki
chusteczkę. Rok później, gdy zmarła jego chora żona, pobrali się. Dwójka jego dzieci —
ciemnowłose bliźniaki, chłopiec i dziewczynka — były nieznośne, ale ona się tym nie
przejmowała. Przyjaciele ostrzegali ją przed Rudolphem. Mówili, że jest egoistą i draniem, lecz
ona słodkim głosem odpowiadała, żeby zamknęli buzie. Kochał ją przecież i tylko to się
liczyło.
Rudolph spełniał wszystkie jej zachcianki. Pozwolił zmienić wystrój całego domu; mogła
robić, co tylko chciała. Pozbyła się francuskich mebli w stylu empire i pluszowych,
zakurzonych zasłon, a ich miejsce zajęła mieszanina: art deco, nowoczesnych mebli włoskich,
perskich dywanów, rzeźbionych chińskich paneli i pamiątek z wyjazdów zagranicznych.
Krajobrazy powędrowały na strych i zostały zastąpione przez abstrakcyjne dzieła
impresjonistów. W salonie Althie powiesiła wierną kopię nagiej Thaitanki pędzla Gauguina, a
w sypialni oryginalny rysunek Picassa, przedstawiający diabła z ciemnymi, ciężkimi
genitaliami.
Nie przypuszczała, że w Rudolphie kryje się tyle namiętności. Gdy był w nastroju, wkładał
smoking, siadał w fotelu i wypuszczając przez ramię kłęby dymu z cygara, wpatrywał się w
Althie swymi szarymi, głęboko osadzonymi oczami. Przy delikatnych dźwiękach muzyki
Mozarta, Bizeta lub Verdiego Althie lekko zsuwała z siebie ptasi kostium Pappageny, suknię w
stylu flamenco, egipską perukę czy też cokolwiek innego, co miała na sobie. Jeśli nawet
Rudolph zauważył, że z biegiem lat jego żona coraz bardziej ściemniała w takich chwilach
światło, miał tyle taktu, że pomijał to milczeniem. Tanecznym krokiem bosa Althie
podchodziła do niego, rozluźniała mu zawiązaną pod szyją muszkę, wyciągała spinki z
koszuli…
Na piętnastą rocznicę ślubu wyjechali do kurortu w Szwajcarii. On zrobił sobie implant w
penisie, ona operację plastyczną. Potem spędzili tydzień w Paryżu w małym hotelu. Cały czas
padał deszcz — cudowny, szemrzący deszcz. Wspomnienia. Zawsze wywoływały pieczenie
oczu. Althie podeszła do stolika brydżowego, zaczęła zbierać talerze i westchnęła. Niech Rosa
posprząta to rano. Otworzyła przesuwne drzwi i wyszła na taras przy dźwiękach głośnego
śpiewu chóru Metropolitan Opera. Zatoka była bardzo spokojna, powietrze ciężkie i lepkie.
Zatrzepotała połami luźnej szaty, wywołując lekki powiew. Pomyślała, że w Miami lato nigdy
się nie kończy.
Zimą trzy i pół roku temu, gdy na niebie iskrzyły się gwiazdy, razem z Rudolphem włączyli
nową płytę kompaktową z muzyką Wagnera, zrzucili szlafroki na leżankę i zabrali kufle z
piwem do wanny z gorącą wodą. Rudolph usiadł na stopniu i wyciągnął do niej swoją dużą
dłoń. Śmiejąc się jak głupiutka nastolatka, Althie poprzez mydlaną pianę zbliżyła, się by usiąść
okrakiem na jego udach. Chwilę potem Rudolph zaczął ciężko dyszeć — ledwie go słyszała
przez dochodzące z zewnątrz dźwięki muzyki. Wtulając się w jego ramiona pomyślała, że
przeżywa silny orgazm. Ale nie — jego implant był nadal sztywny, lecz całe ciało stało się
wiotkie, po czym ześliznął się ze stopnia i zniknął pod wodą.
W poniedziałek poleci ostatni raz nad Morze Egejskie. Rudolph — gdziekolwiek jest — na
pewno wybaczy jej tę małą rozrzutność. Już wkrótce będzie wyglądała raczej głupio, tańcząc w
tawernie z mężczyzną o połowę młodszym od niej. Jeszcze jedna wycieczka na Mykonos, a
potem wróci do domu i zajmie się działalnością charytatywną. Nigdy nie wyjdzie ponownie za
mąż. Och, Rudolphie… mój mężczyzno, mój kochany, moja jedyna miłości…
Althea gwałtownie ruszyła z powrotem przez ciemny taras, aż zatrzepotały fałdy jej kimona.
Zamknęła drzwi od środka, przekręcając zamek. Orkiestra zaczynała grać Un Bel Di Vedremo.
Ściszyła nieco muzykę i stukając drewnianymi sandałami przeszła do kuchni, mijając łukowato
sklepione wejście. Rozległ się srebrzyście brzmiący głos sopranistki:
…Vedi? E venuto! Io non gti scendo in contro… — Widzisz? On nadchodzi. Czując
pragnienie, Althea przystawiła szklankę do kranika w lodówce i patrzyła, jak powierzchnia
płynu zbliża się do krawędzi naczynia.
…Chedira? Chedira? Chiamera „Butterfly” dalla lontana… — On woła „Butterfly” z
oddali.
Althie śpiewała cicho sama do siebie. Nagle jej głos przeszedł w paniczny okrzyk strachu.
Coś chwyciło ją za włosy i pociągnęło mocno do tyłu. Szklanka upadła na podłogę, lodowata
woda opryskała jej stopy. Silne ramię ścisnęło ją za gardło.
Ktoś wtargnął do jej domu. Obcy mężczyzna. Ale to niemożliwe, przecież system
alarmowy…
Próbowała krzyknąć, lecz z ust wydobył się jedynie charkot. Ramię jeszcze mocniej
zacisnęło się na jej szyi. Chwyciła napastnika za nadgarstek, lecz jej dłonie ślizgały się po
skórzanym rękawie. Uniósł ją z podłogi, a ona rozpaczliwie wierzgała nogami w powietrzu.
Udało się jej kopnąć go drewnianym sandałem. Zaklął ciężko i obrócił nią tak, że zobaczyła
przez chwilę w oknie własną twarz z wytrzeszczonymi oczami.
Rzucił ją na blat i mocno przycisnął. Czuła ciężar jego ciała, czuła na skroniach gorący
oddech. Gardło miała ściśnięte ramieniem napastnika, który wolną ręką chwycił ją za tył
głowy. Dusiła się, charczała. Kręcił jej głową, wyginając szyję do granic możliwości. Kątem
oka zobaczyła przedmioty leżące na blacie: miskę pełną brzoskwiń, filiżankę do kawy,
powieść, którą niedawno zaczęła czytać. Nagle uświadomiła sobie z żalem, że nigdy nie pozna
jej zakończenia.
Sopranistka nadal śpiewała głosem czystym jak słońce…
1
W poniedziałek późnym popołudniem Gail Connor siedziała w gabinecie Larry’ego Blacka,
czekając, aż skończy rozmowę telefoniczną. Już godzinę temu powinna była spakować teczkę i
pojechać do domu, do córki, ale chciała jeszcze coś załatwić.
Pewien bank, jeden z największych klientów firmy, zamierzał pozwać do sądu duże biuro
maklerskie. Dwa lata temu Gail wygrała dla tego banku proces w sądzie federalnym, chciała
więc otrzymać tę nową sprawę. Decyzja nie leżała całkowicie w gestii Larry’ego, ale on będzie
wiedział, jakie ma szansę. Mógłby ją poprzeć.
Gail przyniosła jeszcze jedne akta, dotyczyły one sprawy, która miała znaleźć się na
wokandzie sądu hrabstwa Dade w przyszłym tygodniu. Udało się jej wynegocjować z
przeciwnikami ugodę. Aprobata Larry’ego nie była konieczna, bo Gail miała wszelkie
pełnomocnictwa, by doprowadzić do ugody, ale ta sprawa dała jej pretekst, żeby z nim
porozmawiać. W ten sposób chciała osiągnąć swój główny cel. Prowadzenie sprawy banku to
kolosalne zadanie związane z wyjazdami na spotkania poza stan, wymagające zorganizowania
pracy młodszego personelu, wynajęcia dodatkowych pracowników do pomocy, nadzorowania
sporządzania dziesiątków długich dokumentów. To byłoby naprawdę wielkie przedsięwzięcie
dla kogoś, kto zasługuje na to, by zostać wspólnikiem w firmie. Wygranie takiej sprawy to
wielka zasługa, bez dwóch zdań.
Uśmiechnęła się, bo uświadomiła sobie nagle, że trochę się denerwuje przed rozmową z
Larrym, choć to śmieszne. Jakby potrzebowała kuksańca dla kurażu. A przecież chodziło o
zwykłą przysługę. Bawiła się pogiętym narożnikiem tekturowej teczki.
Była poważną, trzydziestotrzyletnią kobietą, szczupłą, wzrostem dorównującą kolegom z
pracy. Jej ciemne blond włosy omiatały kołnierzyk szytych na zamówienie żakietów. Nie miała
problemu, by od razu po szkole prawniczej znaleźć pracę, częściowo dzięki znakomitym
ocenom, ale głównie dzięki znajomościom. Rodzina Gail mieszkała w mieście od czterech
pokoleń, co było rzadkością. Kiedyś istniała ulica ich imienia, ale jej miejsce zajął nowoczesny
biurowiec.
Mały złoty zegar stojący na kredensie Larry’ego wydał łagodny dźwięk. Wpół do siódmej.
Domyśliła się, że Larry rozmawia z prawnikiem reprezentującym pewną pozwaną firmę
przewozową. Najwyraźniej miał go na widelcu; roześmiał się głucho, odchylając do tyłu w
fotelu. Już dawno przekroczył czterdziestkę, miał lekką łysinkę na czubku głowy. Był ubrany
jak angielski bankier i tworzył wokół swojej osoby atmosferę całkowitego zaufania. W
przeciwieństwie do innych znanych jej prawników, Larry nie udawał. Jego dziadek założył tę
firmę i pozycja wnuka była mocna jak skała.
Położywszy akta na małym stoliku stojącym obok sofy, Gail wstała i zaczęła chodzić po
pokoju. Larry uniósł dłoń dając jej do zrozumienia, że zaraz skończy rozmowę. Oparła się o
parapet okna i poczuła ciepło, które przenikało przez przyciemnione szyby.
Większość dużych firm prawniczych w Miami była jak chmury, które tworzyły się nad
południową Florydą o tej porze roku, a więc późnym latem. Pojawiały się znikąd, zlewały w
wielką, ciężką, szarą masę, wywoływały wielką burzę, potem zaś rozmywały się w deszczu
wzajemnej urazy i złej reputacji — a wspólnicy i pracownicy szukali pracy w innych firmach.
Hartwell, Black i Robineau, założona w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku, uniknęła
podobnych turbulencji. Pracownicy pojawiali się i odchodzili, ale większość wspólników
pozostawała na swoich stanowiskach, zadowolona z astronomicznych pensji. W siedzibie
firmy przy ulicy Flagler pracowało sześćdziesięciu siedmiu prawników, z których siedemnastu
było wspólnikami. Gail podjęła decyzję: po ośmiu latach pracy u Hartwella, Blacka i Robineau
albo zostanie wspólniczką, albo odejdzie. Nie ma sensu tkwić tu i gnuśnieć, aż wszyscy zaczną
zastanawiać się, na czym polega jej problem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin