*VII*
Przez kilka następnych godzin nie było mi lepiej. Ciągle te same, straszne wspomnienia przelatywały przez moją głowę jak puszczony w kółko film. Nie mogłam ich z siebie wyrzucić, zacząć myśleć o czymś innym, bo kiedy tylko próbowałam, widziałam szyderczy uśmiech Royce'a, słyszałam jak mówił do mnie: "Czekam tu na ciebie od wieków, Rosey, teraz ode mnie nie uciekniesz". Wtedy nie pomagały nawet uspokajające szepty Emmetta. Nie mogłam walczyć z tym horrorem, musiałam go po prostu przeczekać, targana bólem i okropnymi wspomnieniami, bo w tej walce byłam bez szans. Akurat się uspokoiłam, wspomnienia na chwilę odleciały, mogłam nareszcie odetchnąć głęboko, kiedy wszedł Edward. - Emmett, mogę cię na chwilę prosić? - powiedział, przyglądając mi się uważnie. Musiałam wyglądać strasznie - potargana, wymięta, z ciemnymi sińcami pod oczami. - Jasper zostanie na chwilę z Rosalie, powiem ci, kiedy będziesz potrzebny, zresztą, sam usłyszysz. - No dobra. - zgodził się Em i pogłaskał mnie po głowie. - Zaraz do ciebie wrócę, nie bój się, będę tylko za drzwiami, cały czas będziesz mnie słyszała. Przytaknęłam tylko. Gdy Emmett i Edward wyszli, do pokoju wszedł Jasper z przyjemnie pachnącym kubkiem w jednej dłoni i torbą ze sklepu Yves Saint Laurent. Spojrzałam na niego pytająco. - Pij. - powiedział, podając mi kubek. - Stwierdziliśmy, że może zaspokojenie pragnienia trochę ci pomoże. Jak będziesz chciała, to w lodówce mamy więcej. A to od Alice, na poprawę humoru. - powiedział i postawił torbę na podłodze. Łapczywie chwyciłam kubek i opróżniłam go w ułamku sekundy. Ból w gardle zelżał, ale nie zniknął. Czułam za to błogi spokój, musiało być lepiej, skoro nie targnęła mną porcja drgawek. - Mam prośbę. - usłyszałam głos Edwarda. - Wal. - odpowiedział mu Emmett. - Chodzi o ten samochód? Zapłacę za naprawę, żaden problem. - Nie chodzi o samochód, zresztą, to Rose go rozwaliła, nie ty. Mniejsza o to. Mówiłem wam, że zaprosiłem do nas Bellę. Z oficjalną wizytą. - No tak, pamiętam. I co, mam robić za wodzireja? - Nie, nie o to chodzi. - żachnął się Edzio. - Mieliście wyjść z Rosalie, ale w obecnej sytuacji... Rose powinna zostać w domu, to oczywiste. Tylko nie chciałbym, żeby zetknęła się z Bells. Ona zaraz pomyślałaby, że to jej wina. A to w końcu nieprawda. - Masz rację, to nie wina Belli. - odparł Emmett spokojnie, ale po chwili dodał: - To twoja wina. - Moja?! Tak, najlepiej obwinić mnie za wszystko, za globalne ocieplenie, wszystkie wojny, głód na świecie. - Nie, nie za wszystko, ale to ty jesteś winny temu, że moja żona jest w takim stanie, w jakim jest. Że nie może się opędzić od strasznych wspomnień. Że cała trzęsie się z bólu. Że gdy tylko zostawię ją na chwilę boi się, że już nie wrócę. To ty przyprowadziłeś tu Bellę, żeby zagrać Rose na nosie, nie uprzedziłeś nas, a powinieneś. Zrobiłeś to, żeby jej dopiec. - Nie pozostała mi dłużna. - odwarknął Edward. - Odpłaciła ci tylko pięknym za nadobne. Należało ci się, brachu. Chciałeś jej udowodnić, że nie wszystko zależy od niej i dopiąłeś celu. Ale nie, ty musiałeś pójść o krok dalej. Specjalnie zabrałeś tą dziewczynę moim samochodem, żeby Rose się zdenerwowała. Doskonale wiedziałeś, jak to się skończy, to było do przewidzenia. A mimo to chciałeś ją skrzywdzić. - Ciekawa teoria, chociaż trochę wydumana. No tak, ale zakochany facet znajdzie miliard innych tłumaczeń, nie dochodząc do oczywistego wniosku: twoja żona, mimo tego, że ktoś ją kiedyś skrzywdził, jest próżną, zazdrosną i wredną kobietą. Uwierz mi, wiem co mówię, siedzę w jej głowie. - Emmett, nie! - dobiegł moich uszu krzyk Alice, a po chwili dało się słyszeć głuche uderzenie, jakby zderzenie dwóch głazów. - Do jasnej cholery, przestańcie! Nie słuchałam dalej. Wzięłam do ręki pilota, włączyłam wieżę, ustawiłam najwyższą głośność i położyłam się na łóżku. Znowu było mi gorzej, chociaż czułam, że Jasper się nie poddaje i walczy z moimi uczuciami. W którymś momencie odeszły resztki spokoju, włożyłam głowę pod poduszkę i błagałam o litość. Boże, niech to się już wreszcie skończy, dłużej tego nie zniosę! - Uspokójcie się! - wrzasnął Jasper. Zamilkli. Jazz, podobnie jak Carlisle, prawie nigdy nie podnosił głosu. - Już gorszego momentu nie mogliście sobie wybrać na tą kłótnię. Jak chcieliście jej jeszcze zaszkodzić, to wam się udało. Odgłosy walki ustały, ale mnie to nie interesowało. Po chwili poczułam dłonie Emmetta na ramionach. - Rose, skarbie, przepraszam cię, poniosło mnie. - głaskał mnie teraz po karku, drugą ręką usiłując mi wydrzeć poduszkę. - Już jestem z tobą, zaraz będzie lepiej, daj tą poduszkę. Mimowolnie wypuściłam moje bezpieczne schronienie, Emmett od razu przygarnął mnie do siebie. Kołysał mnie w ramionach, kołysał bez przerwy, tulił nadal, gdy przyszła Bella, i wtedy, gdy wyszła. Wieczorem było lepiej. Wstałam z łóżka i usiadłam przy fortepianie. Liczyłam na to, że muzyka pomoże mi w odpędzeniu złych myśli. Delikatnie uderzałam w klawisze, bez ładu i składu, ale wyszła mi nawet ładna melodia. Emmett cały czas siedział obok mnie i patrzył na moje ręce. - Ładne. - stwierdził, gdy skończyłam. - Może Edward by to zagrał na naszym ślubie? Zamiast tego obrzydliwego marsza? Pokręciłam przecząco głową. Wszystko by mi się przypomniało. Nie musiałam nic mówić - zrozumiał. Padłam mu w ramiona. Zesztywniał, przytulają mnie, pewnie bał się, że wszystko znowu wraca, ale nie. Złe wspomnienia opuściły moją głowę, umysł miałam czysty, jasny, ból opuszczał moje ciało, nie czułam nawet pragnienia. - Gdyby nie ty, to... Nie wiem, co bym zrobiła. - powiedziałam cicho, zwijając się w kłębek i kładąc mu głowę na kolanach. - Pewnie nadal leżałabym tam, przerażona i w drgawkach, jak przy gorączce. - Tak naprawdę nic nie zrobiłem, Rose. Nie wiedziałem, jak ci pomóc. Tak cholernie bezradny jeszcze nigdy się nie czułem. - Zrobiłeś więcej, niż ci się wydaje. Tak się zastanawiam... Co by było, gdyby Royce mi tego nie zrobił? Gdybyśmy spokojnie wzięli ślub... - urwałam i podniosłam głowę, żeby spojrzeć na Emmetta. - Pewnie byłabyś szczęśliwa i dożywałabyś swoich ludzkich lat niańcząc wasze wnuki. Ale jest też druga strona medalu. Skoro wtedy był w stanie zrobić ci tak wielką krzywdę, to możliwe, że w jakimś innym momencie waszego wspólnego życia zrobiłby to tak czy inaczej. Już pomijając to, że ja bym teraz wąchał kwiatki od spodu. - Może to by było dla nas wszystkich najlepsze? Gdybyśmy, zgodnie z przeznaczeniem, spokojnie umarli wtedy, kiedy powinniśmy? - Ty jesteś moim przeznaczeniem, Rosalie. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym umrzeć, nie poznawszy cię. Nie wyobrażam sobie też, że ktoś mógłby mi cię teraz zabrać. Jesteś moim aniołem. Życie bez ciebie straciłoby smak. Nic nie odpowiedziałam. Nie umiałabym znaleźć słów, położyłam się tylko z powrotem na jego kolanach. - Jak skończymy szkołę, chciałabym się stąd wyprowadzić. - powiedziałam cicho, otulając się mocniej szlafroczkiem, który dostałam od Alice. - Inaczej się wykończę. - Esme będzie smutna. Ale nie pozwolę, żebyś cierpiała. Masz jakiś pomysł, gdzie się przenieść? - Jeszcze nie. Może do Iriny? Chociaż wolałabym, żebyśmy byli sami. Mogłabym się zatrudnić w szkole, albo w przedszkolu, a ty byś wreszcie zrobił użytek z któregoś ze swoich dyplomów. Może to nie jest taki zły pomysł? - Od bardzo dawna nie pracowałem. - stwierdził, uśmiechając się. - To może być ciekawe doświadczenie. Czyli co, szukać domu? - przytaknęłam. Westchnął tylko. - Przyzwyczaiłem się, że mieszkamy wszyscy razem. - Jeżeli chcesz, to... ja jakoś wytrzymam. - zacisnęłam zęby na wspomnienie tej udręki. - Chyba by mi serce pękło na kawałki, gdybym jeszcze raz musiał patrzeć, jak cierpisz, nie mogąc ci pomóc. Wyprowadzamy się, jeszcze tylko kilka tygodni, wytrzymasz to jakoś? Przytaknęłam. Po chwili obok nas pojawiła się Esme. Usiadła na podłodze i policzek przyłożyła do kolana. - Wyprowadzacie się. - bardziej stwierdziła, niż spytała. Przytaknęliśmy. - Będzie mi as brakowało. - Będziemy was odwiedzać. - zadeklarowałam. - Ja po prostu... - Wiem, słyszałam. - odparła. - Dlaczego, jeśli ktoś ma być szczęśliwy, to to unieszczęśliwia innych? Dlaczego nie możemy wszyscy być szczęśliwi, nie przeszkadzając sobie nawzajem? - Może kiedyś będziemy mogli. Daj mi trochę czasu. - poprosiłam cicho. Cała moja złośliwość ulotniła się. Nie miałam wątpliwości, że wróci, ale bez niej czułam się jak mała dziewczynka, która zgubiła się w lesie. Gdyby Emmett nie trzymał mnie za rękę, pewnie krzyczałabym ze strachu. Gdy Esme przytulała nas, dotarło do mnie, jak bardzo ubogie byłoby moje życie bez Emmetta. Royce nigdy tak mnie nie kochał, tak o mnie nie dbał, ani nie był tak czuły. Może czasem warto jest oszukać przeznaczenie, by doświadczyć prawdziwej miłości?
*VIII*
Następnego dnia musieliśmy wrócić do szkoły. Gdybyśmy dłużej byli nieobecni, mogłoby to wzbudzić podejrzenia, a nam zawsze zależało na tym, żeby nie rzucać się w oczy. No dobrze, komu zależy, temu zależy, ja się i tak rzucam w oczy, jakkolwiek bym się nie zachowywała. Gdy weszliśmy z Emmettem do stołówki wszyscy zamilkli. A jednak, ktoś zauważył naszą prawie dwutygodniową nieobecność. Trzymałam mocno dłoń Ema w swojej, wiedziałam, że zaraz zaczną się szepty. I nie myliłam się. Hipotez było na pęczki, dobiegały do mnie ze wszystkich końców sali. - Widzicie, jakie ma sińce pod oczami? Czy on ją pobił? - Znowu wybrali się na wycieczkę w środku roku. Ci to mają farta. - Pewnie zaszła w ciążę i pojechała usunąć gdzieś, gdzie jej nie znają. Tak to się zazwyczaj kończy. - skwitowała Jessica Stanley, powodując, że jad napłynął mi do ust. Ja miałabym usunąć ciążę? Ja?! Emmett objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie. - Nie przejmuj się nią. Stara plotkara... - szepnął gdzieś w okolicy mojego ucha. - O, Alice do nas macha. - zauważył. Rzeczywiście. Nad głową drobniutkiej Ally powiewała wielka, biała płachta. Szybko podeszliśmy do naszego stolika. Zajmowaliśmy go teraz tylko w czwórkę, bo od jakiegoś czasu Edward siadał z Bellą. - Alice, co to jest? - spytałam, wyrywając jej karton z dłoni. - Wasza sala weselna. Tu masz listę gości. - podała mi mniejszą kartkę z kiulkunastoma imionami. - Są wstępnie usadzeni, możesz coś pozmieniać, jeśli chcesz. Będą wszyscy nasi przyjaciele, widocznie są spragnieni rozrywki. - A co tu robi nazwisko tej Swan? - spytałam, krzywiąc się. - Przychodzi z Edwardem. - odparła moja siostra. - Rosalie, nie denerwuj się. I tak by z nią przyszedł, po co dokładać sobie problemów? - Chwileczkę. To jest ślub mój i Emmetta. To my powinniśmy decydować o liście gości. - Przecież sama chciałaś, żebym to ja się tym zajęła. Tłumaczę ci, że lepiej, jak będzie oficjalnie zaproszona. Westchnęłam. - Niech będzie, byle trzymała się daleko ode mnie. - spojrzałam na schemat hotelowej sali. - O nie! Ja się na to nie zgadzam. Jeszcze zaakceptuję tą zołzę na moim własnym ślubie, ale nie przy swoim stole! Zresztą, po co nam stoły? I tak nic nie będzie jadł. - Trzeba zachować pozory. Wystarczająco dużo musiałam zapłacić dyrektorowi hotelu, żeby nie pytał się, czemu nie potrzebujemy cateringu. Zażądanie usunięcia stołów byłoby, przyznaj, bardzo podejrzane. A Bella jest przy naszym stole, ponieważ przychodzi z naszym bratem. - Nie możecie ich wymienić na Peter'a i Charlotte? Albo Tanyę? Czy kogokolwiek? - Rose, uspokój się. - powiedział cicho Em. - Może warto poznać tą Bellę? No wiesz, dowiedzieć się, co Edward w niej widzi takiego, że uskutecznia ten biblijnie przykładny związek. Edward spojrzał na mojego narzeczonego z pogardą. Emmett spojrzał na niego. - Alice mówi, że będą dobre warunki na mecz. Masz ochotę? - powiedział niezbyt głośno, ale Edward musiał to usłyszeć, bo skinął głową. - Rosy, grasz? - No pewnie. Alice, co jest? - spytałam, widząc, że siostra wpatruje się w przeciwległą ścianę z dość głupim wyrazem twarzy. - Będziemy mieli gości. Powoli zmierzają w naszą stronę. - powiedziała głosem, w którym brzmiała źle skrywana nutka przerażenia. - Volturi? - spytałam, ton mojego głosu musiał wskazywać na to, że się boję, bo Emmett ścisnął moją rękę pod stołem. - Nie, to nie Volturi, to jacyś nomadowie. Nie widzę ich dokładnie. - Ile czasu? - spytał Jazz. - Tydzień, może kilka dni więcej. Wszystko powinno być w porządku, ale lepiej mieć oczy dookoła głowy. - pozornie beztroski ton Alice nie przekonał nikogo, ale jeżeli coś ukrywała, widocznie miała ku temu powody, więc daliśmy jej spokój. Przynajmniej ja z Emmettem, bo Jasper wyglądał, jakby miał inny zamiar. - Idziemy na lekcję? Mam dosyć tego siedzenia, doprowadza mnie to do szału. - Em wstał, a ja za nim. - Wracacie z Edwardem, czy z nami? - spytałam. - Bo nie wiem, czy na was czekać. - Z Edwardem. - zadecydowała Alice. - Widzimy się w domu, pa. Wszystkie lekcje upłynęły mi bardzo szybko, może dlatego, że od wielu lat w małym paluszku miałam wszystkie informacje, które usiłowali nam przekazać nauczyciele, a może dlatego, że myślami byłam daleko poza murami szkoły. Nasze nowe dokumenty zostały już zamówione przez Jaspera u Jenksa, zaraz po ich odebraniu mieliśmy z Emmettem zacząć szukać pracy. Mieliśmy nadzieję, że żadna firma ani placówka oświatowa nie odmówi absolwentom Harvardu, ale mimo tego mieliśmy przygotowane po kilka adresów. Po raz kolejny mieliśmy zacząć nowe życie, kolejnym ludziom opowiadać bajeczki o naszej przeszłości i, przede wszystkim, znów żyć bez rodziny. Gdyby nie ta Bella... Wszystko mogłoby zostać po staremu, ja nie darłabym kotów z Edwardem, tylko, jak zwykle sprzeczałabym się o błahostki, Em miałby pod ręką braci, a nie tylko mnie, co czasem mu doskwierało. Nie miałam mu tego za złe, ja też wolałam zakupy z Alice, niż z Emmettem. I jak tu żyć bez nich... Baseball... Narodowy sport Amerykanów, my też lubimy, aż tak się nie wyróżniamy. Byłam przekonana, że i tym razem będzie przyjemną, rodzinną rozrywką, ale nie, oczywiście, Rose, jak mogłaś być taka naiwna! Edzio zaciągnął na "naszą" polanę swoją ukochaną paniusię. Gdy tylko ją zobaczyłam, dłonie zacisnęły mi się w pięści. Dlaczego nic nie mogło być jak kiedyś? Gdyby nie ta Swan, nie byłoby tego całego zamieszania, a ja nadal nie miałabym większych problemów. Czy naprawdę byłam aż tak zła, że ktoś postanowił zgotować mi taki los? Zaczęliśmy grę. Esme i Isabella sędziowały. Spojrzałam na Emmetta i uśmiechnęłam się do siebie. Czy jest coś piękniejszego, niż facet ogarnięty rządzą zwycięstwa? No cóż, jeśli jest, to nie u mojego miśka. Robi się wtedy taki uroczy, jakby miał kilka lat i chciał zaimponować kolegom z podwórka. No cóż, on CHCIAŁ zaimponować swoim braciom, a oni doskonale o tym wiedzieli, co czyniło grę jeszcze zabawniejszą. Gra toczyła się spokojnie, przynajmniej jak na szóstkę miotających piłkami wampirów, aż do momentu, w którym Alice nagle wrzasnęła. Podbiegliśmy do niej od razu. - Zaraz tu będą. - głos jej się trząsł. - Jak długo? Zdążymy uciec? - spytał Edward, patrząc z niepokojem na Bellę, którą obejmował ramieniem. Po raz pierwszy dotarło do mnie, że on ją naprawdę kocha. Jakkolwiek by nie był w tej swojej miłości denerwujący - chce dla niej jak najlepiej. - Kilka minut. Usłyszeli nas. - odpowiedziała Alice, już spokojniej, widocznie Jasper wkroczył do akcji. - Ilu ich jest? - spytał Em, z nienaturalnym błyskiem w oku. Nie lubiłam go takiego. Jego beztroskie podejście do walki z innymi istotami napawało mnie obrzydzeniem i doprowadzało do szału. - Troje. - odparła Ally. Emmett tylko machnął ręką. - Drobiazg. - żachnął się. - Nas jest siedmioro, mamy dużą przewagę. Nie ma się czym przejmować, lepiej wracajmy do gry. - Z tym ostatnim się zgodzę. - powiedział Carlisle poważnym głosem. - Edward, zajmij się Bellą. Nie powinni jej nic zrobić, ale lepiej, żebyś był blisko. Wróciliśmy na swoje pozycje (Edward zamienił się z Esme) i kontynuowaliśmy przerwaną grę. Patrzyłam, jak przerażony Ed układa Belli włosy. Czy on naprawdę był na tyle naiwny, żeby wierzyć, że to cokolwiek da? Czy może po prostu "tonący brzytwy się chwyta"? Kilka minut później pojawili się. Dwóch mężczyzn i kobieta. Jeden z nich, który przedstawił się jako Laurent, wymienił z Carlislem kilka grzecznościowych formułek. Nasz ojciec zaprosił ich do domu, już mieliśmy opuścić polanę, gdy poczułam, że kosmyki moich włosów delikatnie się unoszą. Jeden podmuch wiatru rozpętał piekło.
*IX*
Nie byliśmy na to gotowi. Nie spodziewaliśmy się takiego obrotu akcji, a nawet jeśli, to nie mogliśmy przewidzieć, że wśród naszych "gości" będzie łowca. Nie lubiłam Belli, chętnie bym ją owinęła wstążką i zaniosła temu Jamesowi, byleby moja rodzina nie miała przez niego problemów, ale coś mnie powstrzymywało. Może to jakieś głęboko ukryte ludzkie uczucia? Cokolwiek to było, zmusiło mnie do włączenia się do akcji ratunkowej. Teraz siedzieliśmy z Emmettem w rzęchowatym samochodzie flamy naszego braciszka i jechaliśmy przed siebie, żeby zmylić łowcę. Wątpiłam w powodzenie tego sabotażu, ale w tym momencie to Edward mówił nam, co mamy robić. Był tak przerażony, że nawet ja nie miałam odwagi rzucić jakiejś kąśliwej uwagi. Nieważne, odrobię sobie, jak już będzie po wszystkim. Zsunęłam się niżej, żeby James nie zobaczył z tyłu moich włosów. Nie mogliśmy z Emem rozmawiać, bo zostalibyśmy zdemaskowani, odbierając Jasperowi i Alice cenny czas na wywiezienie Isabelli jak najdalej stąd. Spojrzałam na Emmetta. Nie wyglądał na zbyt zdenerwowanego, ale on był czasem gorszy od dziecka. Lekkomyślny. Byłam zła na cały świat. Na Emmetta, na Edwarda, na tego łowcę. Następnego dnia miałam umówione spotkanie z jakimś facetem od licencji nauczycielskich. Mieliśmy porozmawiać o moich eksternistycznym egzaminie licencjackim. Bez niego nie mogłam nawet myśleć o pracy w szkole, a jego podrobienie nie wchodziło w grę, a w obecnej sytuacji musiałam przełożyć spotkanie, żeby ratować dziewczynę, która potyka się o własne nogi. Nie ma co, czysta przyjemność. Nagle Emmett zwolnił. Spojrzałam na niego pytająco, a on tylko gestem pokazał mi, że mam się wsłuchać. Dźwięk stóp Jamesa zamiast przybliżać, robił się coraz bardziej odległy. Zatopiona we własnych myślach nie zwróciłam na to uwagi, ale teraz wyraźnie usłyszałam różnicę. - Zadzwoń może do Edwarda. Alice na pewno już wie. - poinstruowała swojego męża - niemęża. - Ok. Ciekawe, gdzie on pobiegł i czemu zawrócił, odbierając mi całą zabawę. - Jak chcesz wiedzieć gdzie, zadzwoń do Alice. Jak chcesz wiedzieć czemu, zadzwoń do Edwarda. - powiedziałam beznamiętnym głosem, chociaż za te uwagi o zabawie miałam ochotę strzelić go w ucho. - Zawracajcie. - usłyszałam nerwowe polecenie Edwarda po tym, jak Em w kilku słowach przedstawił mu, jak sytuacja wygląda. - To może skoczymy do domu, żeby wymienić samochód, co? Tym rzęchem daleko nie zajedziemy. - zaproponował Emmett. - Niech ci będzie. Będziemy w lesie, przyjedźcie tam. - Ok. - odparł mój kotek i włożył komórkę do kieszeni. - Jak myślisz, jak będzie pogoda na naszym ślubie? Najlepiej by było, gdyby nie było słońca. I żeby nie padało, bo zniszczy mi się sukienka. - mówiłam trochę bez ładu i składu, żeby tylko mówić i nie myśleć o tropieniu łowcy i jego dziewczyny. - Nie wiem, Rose, spytaj Alice. Ja czekam głównie na noc poślubną. To najciekawsza część tej całej imprezy. - Nawet nie wiesz, jak bardzo będzie ciekawa... Tylko nie myśl o tym przy Edwardzie, bo stwierdzi, że jesteś nienormalny. - mruknęłam cichutko. - Ciekawe, czy Alice planuje jakieś toasty. - To by było do niej podobne. Zresztą, przekonamy się. Nie masz czasem wrażenia, że ona ten ślub organizuje jakby dla siebie? - Ona go organizuje dla nas, żeby nam sprawić przyjemność. A sobie przy okazji. Alice uwielbia organizować przyjęcia, sam wiesz. Powinna założyć firmę i zająć się tym zawodowo. Emmett zachichotał. - W sumie, mógłby być z tego niezły pieniądz. - Ekonomista w pełnej krasie. - parsknęłam, wysiadając z tej imitacji samochodu, bo właśnie zatrzymaliśmy się pod domem. Otworzyłam garaż i wsiadłam za kierownicę swojego M3. Em skrzywił się. - Jak wolisz jechać tym trupem, to droga wolna. - powiedziałam rozwścieczona. Mruknął tylko coś niezrozumiałego pod nosem i usiadł obok mnie. - Co z tobą? - spytałam, wyjeżdżając na leśną drogę. - Nie lubię twojego samochodu. Muszę kupić ci nowy, mniej babski. - stwierdził, z obrzydzeniem spoglądając na niezliczoną ilość lusterek, w których do woli mogłam się przeglądać. - Jak coś ci się nie podoba, to wysiadaj. - warknęłam, zatrzymując się z piskiem opon. - Rose, uspokój się. - pogłaskał mnie po nodze. - I jedź dalej, czekają na nas. - To ja mam się uspokoić?! Jak ci się nie podoba mój samochód, to możesz równie dobrze uprawiać jogging. A jak chcesz dojechać do celu, to się zamknij. Zamilkł. Em był osobą, na którą krzyczałam średnio raz w roku, więc moje nagłe wybuchy złości nieco wyprowadzały go z równowagi. Teraz cały gotował się ze złości, ale nic nie powiedział. Zaparkowałam samochód na skraju lasu i pobiegłam śladem Edwarda, Carlisle'a i Esme. Słyszałam kroki Ema za sobą, ale nie obejrzałam się. Wciąż byłam zła. - I co? - spytałam Carlisle'a, który był najbliżej. - Macie coś? - Zmierza do Arizony. Edward leci do Pheonix, trzeba gdzieś przenieść Bellę. - Lecę z tobą. - zadecydowałam. - Chcesz rozpętać wojnę w samolocie? Czy znów coś rozwalić? - spytał lodowatym głosem. - Nie, chcę pomóc. - powiedziałam. - Weź dwa bilety, przyda wam się dodatkowa para rąk. Edward westchnął tylko. Chyba stwierdził , że nie chce mu się ze mną kłócić. - Robię to tylko dlatego, że będziesz nam potrzebna. Jedna kąśliwa uwaga pod adresem Belli, a zrobię krzywdę Emmettowi. - Czemu mnie? A co to, ja ci coś zrobiłem? - żachnął się Em. - Szantaż emocjonalny to najskuteczniejsza forma wywierania presji. - Akurat się z nim pokłóciłam. - powiedziałam, krzyżując ręce na piersi. - Co nie zmienia faktu, że nie masz ochoty go zabić. W związku z tym, jeszcze raz powtarzam: trzymaj język za zębami, bo bardzo pożałujesz. - Zrozumiałam. Jedziemy? - spytałam, a on przytaknął. Uściskałam Esme i Carlisle'a, krótko pocałowałam Emmetta i pobiegłam za Edwardem w stronę samochodu. Nie wiem, co mnie skłoniło do takiej decyzji. Czasem zachowywałam się tak irracjonalnie, że... I dlaczego nie pożegnałam się z Emmettem, co jeśli... Co jeśli już nigdy się nie zobaczymy? Powinnam tam wrócić i go przeprosić. - Rose, nie mamy na to czasu. To nie ty jesteś w niebezpieczeństwie, tylko Bella. Na ciebie nikt nie poluje. Westchnęłam. Wcale mnie nie uspokoił. Dotarcie do samochodu zajęło nam zaledwie kilka sekund. Rzuciłam Edwardowi kluczyki, trafnie domyślając się, że będzie się lepiej czuł, mając nad czymś kontrolę. Gdy jechaliśmy w stronę Seattle, przyjrzałam się dokładnie jego twarzy. Idealne rysy jego twarzy wykrzywił grymas bólu. Podobnie musiałam wyglądać ja kilka dni temu. Tylko że mnie dopadła nieszkodliwa przeszłość, a jego nieodgadniona przyszłość. Nie mogliśmy nawet polegać na wizjach Alice, bo James mógł w każdej chwili zmienić kierunek, nie był w końcu słońcem, które mogło tylko wyjść lub nie wyjść zza chmur. Spojrzałam na Edwarda i pogłaskałam go po dłoni. - Damy sobie radę, już niedługo znów będzie bezpieczna. - powiedziałam. Zaśmiał się nerwowo. - Po pierwsze, sama w to nie wierzysz. A po drugie, nienawidzisz Belli. - Masz rację, nienawidzę jej. Ale za rodzinę trzeba walczyć. Jesteś moją rodziną, Edward. A część ciebie jest w Isabelli. - Belli. - poprawił odruchowo. - Nie wymagaj ode mnie za dużo. - Wiesz, Rose, chciałbym wierzyć, że naprawdę tak myślisz. Zresztą, sam nie wiem, czy naprawdę tak myślisz, czy tylko udajesz. Zrobiłaś się nagle trudna do przejrzenia. A może to ja nie jestem w stanie się skupić. Cokolwiek myślisz, proszę cię, nie zrób jej krzywdy. I nie pozwól, żeby ktokolwiek inny jej coś zrobił. Ja ją naprawdę kocham. Tak jak ty Emmetta, uwierz mi.
BETA: ScaryMary *X*Wysiadanie z samolotu w południe, w słonecznej Arizonie było dość ryzykowne. Obydwoje byliśmy ubrani w długie spodnie, golfy, ręce zakryliśmy rękamiczkami, twarze ogromnymi kapeluszami, mieliśmy też wielkie parasole i twarze pokryte grubą warstwą pudru. Nie mieliśmy wiele czasu na przemknęcie do wyjścia, a potem szybko do autobusu, który miał nas odwieźć do budynku lotniska. Ludzie przyglądali się nam uważnie. Fakt, musieliśmy wyglądać dość dziwnie. Nie mieliśmy żadnego bagażu, więc przez halę lotniska przemknęliśmy w szaleńczym tempie. Wskoczyliśmy do taksówki, Edward podał kierowcy adres hotelu, w którym zatrzymali się Alice, Jasper i Isabella. Pognaliśmy ulicami miasta. Mniej więcej w połowie drogi wydobyłam z torebki komórkę. Wykręciłam numer Emmetta, ale odezwała się poczta głosowa. - Tu Rosalie. Chciałam ci tylko powiedzieć, żebyś na siebie uważał. - zawiesiłam głos. - I że cię bardzo kocham. Niedługo się zobaczymy, pa. - wyłączyłam komórkę i włożyłam ją do kieszeni. - Rose, nie rób z siebie bohaterki wojennej. - powiedział Edward. - To zabrzmiało jak pośmiertne wyznanie. Wątpię, żeby ktoś cię zaatakował. Plujesz jadem na kilometr. - Chciałam mu tylko powiedzieć, żeby uważał na siebie. Ty też często mówisz to Isabelli. - Boże, czy ja oszalałam? Porównuję mój związek z Emmettem do tego dziwnego przywiązania Edwarda do Isabelli. - Emmett nie potyka się o własne nogi. A tak na marginesie, ja ją kocham Rose, to nie jest tylko przywiązanie. To tak, jakbym powiedział, że jesteś z Emmettem tylko ze względu na seks. - Bzdura. - warknęłam. - No widzisz. Nie szkaluj, Rosalie. To, że ktoś cię kiedyś skrzywdził nie daje ci prawa do odgrywania się na całym świecie. - Nie wiesz, co wtedy czułam. - odpowiedziałam sucho i odwróciłam głowę w stronę okna. Miałam ochotę wracać do domu. Po co ja tu w ogóle przyleciałam? Chyba sobie samej na zgubę. W holu hotelu czekała na nas Alice. - Rosalie, idź do pokoju trzysta piętnaście i zastąp Jaspera. Ty idziesz ze mną. - powiedziała, bez słowa przywitania i złapała Edwarda za ramię. Widziałam, że ciągnie go do hotelowego SPA. Czy ona do reszty oszalała? Według mnie, zdrowie psychiczne Alice zawsze stało pod dużym znakiem zapytania, ale żeby w takiej chwili myśleć o urodzie? Pokręciłam tylko głową i poszłam w stronę windy, czując pożądliwy wzrok kilku mężczyzn na swoich pośladkach. - Rosalie? - zdziwiła się Isabella. W jej głosie słychać było coś w rodzaju przerażenia. Boże, czy ona myślała, że ja ją chcę zjeść, czy jak? Niby jaki miałabym mieć w tym interes? Ludzkie rozumowanie czasem sprawiało, że miałam ochotę uderzyć się otwartą dłonią w czoło. - Tak, to ja. Jazz, możesz iść, zostanę z nią. - Jasper skinął tylko głową i wyszedł z pokoju. Zamknęłam za nim drzwi. - Mam cię tylko popilnować, nic ci nie zrobię. - powiedziałam, siadając w fotelu. Po chwili zadzwonił telefon. - To pewnie mama. - wyszeptała dziewczyna, złapała komórkę Alice i wyszła do drugiego pokoju. Nie wiem, czy ta dziewczyna była głupia, czy może niedorozwinięta, bo chyba myślała, że nie słyszę, o czym rozmawia z tropicielem. A słyszałam każde słowo, łącznie z tymi idiotycznymi kwestiami, które niby wypowiadała do mamy. Dziewczyna, która dwadzieścia cztery godziny na dobę przebywa z wampirem powinna wiedzieć, jak czuły mamy słuch. Chociaż, może do niej nie dotarło. - Jedziemy na lotnisko. - wydał komendę Edward, który nagle pojawił się w pokoju. Nagle dla Isabelli, ja słyszałam jego kroki na korytarzu. - Po co? - spytałam. - Gdzie ty chcesz lecieć? - Ty nie, ja z Bellą. - poinformował mnie. - Wy nas tylko odwieziecie. Tropiciel się zbliża, Carlisle, Esme i Emmett gonią go samochodem, ale jest coraz bliżej. Musimy uciekać. - Ok, ja prowadzę, będzie najszybciej. - wstałam z fotela, przywołując obrazy z ostatniego odcinka "Chirurgów". Meredith i Derek. Izzy i George. Przeglądałam w myślach kolejne sceny, żeby ukryć swoje prawdziwe myśli. Miałam plan, który mógł pokrzyżować mi tylko Edward. Nie zamierzałam mu na to pozwolić. Z zaciętym wyrazem twarzy wyszłam z pokoju. Ucieczka Isabelli z lotniska nie zdziwiła mnie, w końcu wiedziałam, co zamierza zrobić. Cała trójka mojego rodzeństwa była tym tak zaabsorbowana, że nie zauważyli, że ja zniknęłam chwilę po niej. Wskoczyłam do samochodu i podążałam za nią, aż do momentu, w którym weszła do szkoły tańca. Odczekałam chwilkę i weszłam za nią. Nie robiłam tego dla niej, robiłam to dla siebie. Poruszałam się o wiele ciszej niż dziewczyna mojego brata, tak więc James, skupiony na Isabelli, nie usłyszał mnie od razu. Na moje pojawienie zareagował dopiero, gdy pojawiłam się w drzwiach sali. Oparłam się o ramę drzwi. - Zostaw dziewczynę. - powiedziałam lodowatym głosem. - Zostaw ją, bo pożałujesz. - Miałaś być sama. - warknął do Belli. - Nie wiedziałam, że za mną idzie. - wyszeptała. - Nie szłam, przyjechałam. - skorygowałam. - Ale, istotnie, nie wiedziała. Zostaw ją. - powtórzyłam. Rzucił dziewczyną o podłogę z taką siłę, że przeleciała przez całą salę i wpadła w ścianę. Słodki zapach jej krwi dobiegł do mnie w ułamku sekundy. Tropiciel podszedł do mnie. - A co mi zrobisz? - spytał takim tonem, jakby mówił do dziecka. To skojarzenie przypomniało mi, dlaczego tu przyszłam. Dziecko... Moje dziecko... Uda mi się! - No, skarbie, co mi zrobisz? - spytał. - Śliczna jesteś, wiesz? - szepnął, całując mnie w szyję. Nie, tej ceny nie mogłam zapłacić. Wszystko, tylko nie to! - wykrzyknęłam w myślach i wyrwałam mu się. Wskoczyłam mu na plecy, usiłując oderwać mu głowę, ale zrzucił mnie z siebie z taką siłą, że wpadłam w przeciwległą ścianę. Nie doceniłam jego siły, przeceniłam siebie. Teraz czekała mnie śmierć, na nic innego nie miałam nadziei. - Niegrzeczna dziewczynka. - warknął. - Tak się nie będziemy bawić! - wrzasnął i rzucił się na mnie. Przygniótł moje drobne ciało do podłogi i zaczął rozrywać mi bluzkę. - Najpierw się troszkę z tobą pobawię. Szkoda byłoby zmarnować taką śliczną kobietę, nie skorzystawszy z niej. A potem spotka cię taki los, na jaki zasłużyłaś. Umierać za człowieka... Niezbyt chwalebna śmierć, jak dla wampira. Ale to twój wybór, skarbie. Zacisnęłam zęby, zamknęłam powieki. Nie mogłam patrzeć na twarz tego psychopaty, na jego szkarłatne oczy, na rządzę mordu i pożądanie, które się w nich malowały. Byłam przerażona. Tak bardzo żałowałam, że nie zdążyłam powiedzieć Emmettowi, jak bardzo go kocham. Że pokłóciłam się z nim tuż przed wyjazdem. Żałowałam, że w ogóle tu przyszłam. Och, jakże straszną egoistką byłam. Liczyłam na to, że Isabella, z wdzięczności, zrobi wszystko, co tylko zechcę. A ja chciałam jednego - żeby urodziła mi dziecko. Nie zamierzałam zamieniać go w wampira, nie potrafiłabym. Chciałam tylko, żeby było moje, żebym mogła je kochać. Dlaczego taką cenę muszę ponosić za chęć kochania? Dlaczego... Nie bałam się samej śmierci. "Śmierć jest niczym", jak mówił Epikur.Bałam się tego co przed nią, choćby to miało być tylko kilka minut straszliwego cierpienia. Bałam się tego, co będzie po niej. Co będzie z Emmettem, z całą moją rodziną. Edward twierdzi, że nie mamy duszy. Ciekawe, czy ma rację, zaraz się dowiem. Nagle przez dźwięk oddechu James'a dobiegł mnie wrzask Belli: - Edward! - wykrzyknęła. - Nie ruszaj się! - krzyknął do niej. - Widzę, że mamy towarzystwo. - szepnął James. Słyszałam go jakby przez mgłę własnych myśli. Nie czułam, co mi robił, mózg odłączył mi zmysł dotyku. Czułam tylko drobne uderzenia głową o ścianę, które nagle ustały. Nagle otrzeźwił mnie straszliwy ból w prawym ramieniu, jakby ktoś mi je wyrywał. Zaczęłam krzyczeć z bólu, gdy nagle wszystko ustało. Teraz to kto inny krzyczał. Szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami zobaczyłam, jak Edward odrywa mojemu oprawcy obie ręce i rzuca je w kąt. Do sali wpadła cała moja rodzina. Jasper dołączył do Edwarda, Alice i Carlisle dopadli Belli. Po moim wnętrzu rozlało się przyjemne ciepło, gdy zobaczyłam, że Emmett biegnie w moją stronę zdejmując koszulkę. Zdjął ze mnie strzępy ubrań i założył mi swój T-shirt. - Rosalie, ty niemądra dziewczynko. - szepnął, biorąc mnie na ręce i przytulając do siebie. Objęłam go za szyję i wtuliłam twarz w jego ramię. Jak dobrze było znów być w jego ramionach. Tak strasznie bałam się, że już nigdy go nie zobaczę. - Kocham cię. Nawet nie wiesz, jak bardzo. - powiedziałam. - Wiem, skarbie. Ja też cię kocham. - odpowiedział i postawił mnie na ziemi. Założył mi buty i objął swoim wielkim ramieniem. Zobaczyłam, że na środku pomieszczenia płonie wielkie ognisko na którym dopalają się szczątki James'a. W rogu sali Carlisle i Alice opatrywali zranioną głowę Belli, którą obejmował przerażony Edward. Podeszliśmy do nich. - Dzięki, braciszku. - powiedział Emmett do Edwarda. - Nie ma za co. Dziękuję, Rosalie. - wstał i nachylił się nade mną. - Wiem, dlaczego to zrobiłaś, co nie umniejsza twojej zasługi. I wiedz, że nie pozwoliłbym Belli na spełnienie twojego życzenia. - szepnął tak cicho, że Isabella nie miała prawa tego usłyszeć. - Powinnaś odpocząć. - podał Emmettowi kluczyki do samochodu i klucz do pokoju. - Zabierz ją stąd. - powiedział, poklepując mnie po ramieniu. Poszliśmy. Ktoś kiedyś powiedział, że "nieważne, gdzie się idzie, ważne z kim". Z Emmettem mogłam iść nawet na koniec świata.
quattro18