Weston Sophie - Córki milionera 02 - Bella znaczy piękna.pdf

(430 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Oczywiście, że Bella zostanie twoją druhną! Nie
wyobrażam sobie nawet, by mogło być inaczej!
- Czy ja wiem - wymruczała Annis, biorąc do ręki
leżące na stoliku zaproszenia. - Jest przecież w Nowym
Jorku zaledwie od kilku miesięcy. Może trochę za
wcześnie na to, by znów wybierała się w tak daleką
podróż?
- Masz rację - zgodziła się Lynda. - I z tego właśnie
powodu nie przyjechała na święta Bożego Narodzenia.
Ale twój ślub? Przecież całe życie marzyła o tym, żeby
być twoją druhną!
- Fakt. - Annis uśmiechnęła się do macochy. - Bella
jest wprost stworzona do noszenia kwiatów we włosach.
Bezwiednie spojrzały obie na niedużą, czarno-białą
fotografię stojącą na półce z książkami. Uśmiechnęły
się. Mimo że nie było na niej widać przepięknych, zło-
tomiodowych włosów Belli ani oczu koloru niezapomi-
najek, należała jednak do tych najbardziej udanych; Isa-
bella zdawała się wprost promieniować radością. I taka
właśnie była w rzeczywistości.
- Moja mała córeczka - westchnęła Lynda Carew.
- Już nie taka mała! - zaśmiała się jej pasierbica.
451834870.002.png
- Nie zapominaj, że pracuje teraz w Nowym Jorku dla
jednego z największych magazynów mody!
- To prawda. - Usta Lyndy drgnęły w półuśmiechu.
- Jestem pewna, że to najlepsza praca, o jakiej kiedy
kolwiek mogła marzyć. Tylko dlaczego to musi być tak
daleko stąd?!
Annis nie odezwała się. A przecież czuła, że jest jakiś
związek między faktem przyjęcia przez siostrę pracy, i
to tak daleko, a wiadomością, że Annis zamierza po-
ślubić Kostę Vitalego. A może to jedynie jej chora
wyobraźnia? Cóż, w końcu przeczucia nigdy nie były
jej najmocniejszą stroną. To zawsze była raczej domena
Belli.
- Annie. - Głos macochy wyrwał ją z zamyślenia.
- Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć?
Annis zesztywniała. Przeczuwała, że to pytanie musi
w końcu paść. Czekała na nie już od dawna, może na-
wet od czasu, kiedy kilka miesięcy temu żegnała Bellę
na lotnisku przed jej odlotem do Nowego Jorku. Zupeł-
nie nie wiedziała, dlaczego powracało co rano, kiedy
leżąc w ramionach śpiącego jeszcze Kosty, myślała o
tym, że jej szczęście ma związek z Bella. Zupełnie,
jakby było przez nią okupione.
- Nie - zaprzeczyła, choć nie zabrzmiało to przeko
nująco.
To jedynie jeszcze bardziej zaniepokoiło Lyndę.
- Czy coś dzieje się z Bella? Coś... złego?
Annis ponownie zatrzymała wzrok na fotografii. Bel-
la odpowiedziała jej pogodnym uśmiechem. Ciepłe, po-
południowe światło miękko załamywało się na delikat-
nej linii jej podbródka, łagodnymi refleksami ginąc
gdzieś w głębi spojrzenia. Widok ust wygiętych w zmy-
słowym półuśmiechu z pewnością nie pozostawiłby
obojętnym żadnego mężczyzny poniżej dziewięćdzie-
siątki. Smukłą szyję zdobiły wielkie jak ziarna grochu
diamenty, prezent na dwudzieste pierwsze urodziny od
ojczyma, Tony'ego Carewa.
Oczywiście, że z Bella wszystko było jak najbardziej
w porządku. Któż, patrząc na nią, mógłby w to wątpić?
Była przecież śliczną, długonogą dwudziestocztero-
letnią blondynką o twarzy anioła, miała pracę, o jakiej
większość ludzi mogła jedynie marzyć, mieszkała w
najbardziej ekscytującym mieście na ziemi i mogła
mieć każdego mężczyznę, na którego tylko miałaby
ochotę. Co złego mogło się z nią dziać?
- Nie - odpowiedziała Annis tym razem z przekona-
niem i jakby dla uspokojenia dodała: - Z Bella wszystko
w porządku. To ja... pewnie przez ten ślub. Wiesz prze-
cież, jak zawsze przerażały mnie publiczne wystąpienia.
- I to jeszcze jeden powód, dla którego Isabella po-
winna zostać twoją druhną. Doda ci otuchy, jak wtedy,
gdy byłyście małymi dziewczynkami. Przypomnij sobie
tylko szkolne akademie.
Lynda miała rację. Zawsze, na trzy minuty przed
każdym wystąpieniem, gardło Annis paraliżował strach.
I mało kto wiedział, że jedynym ratunkiem okazywała
się wtedy jej młodsza przyrodnia siostra Bella. Wystar-
czyło tylko, by uśmiechnęła się lub uniosła w górę kciuk
na znak, że wszystko jest w porządku, a całe przeraże-
nie gdzieś pierzchało. Rzeczywiście, Bella z całą pew-
451834870.003.png
nością była kimś, kogo nie mogło zabraknąć w najważ-
niejszym dniu życia Annis. I to nie tylko dlatego, że
przyszła panna młoda potrzebowała wsparcia.
- Zaraz do niej zadzwonię - zdecydowała.
- Idź do gabinetu Rity. Pojechała dokończyć jakiś
duży wywiad. Nieprędko wróci.
- Dzięki! - odkrzyknęła Bella z wdzięcznością.
Pokój Rity Caruso utrzymany był w tym samym sty-
lu co reszta redakcji. Jedynym wyjątkiem były dwa
duże, niezbyt wprawdzie wytworne, ale niebiańsko wy-
godne fotele. Ilekroć nadarzała się ku temu okazja,
wszyscy pracownicy redakcji starali się w nich choć
chwilę posiedzieć.
Bella sięgnęła po słuchawkę telefonu.
- Cześć, Annie, co u ciebie?
- Wszystko świetnie - usłyszała w słuchawce głos
siostry. - A ty? Jak praca?
- Caruso, moja szefowa, twierdzi, że mam dość spe-
cyficzne poczucie humoru. Angielskie, jak mówi. Od-
powiadają jej moje artykuły. Podobno wystarczy odro-
bina więcej sprytu i siły przebicia, a będzie ze mnie
całkiem niezła dziennikarka.
- Ooo! Co do twojej siły przebicia - nie mam wąt-
pliwości, ale spryt?
- Pracuję nad tym. - Jakby na potwierdzenie, Bella
wyciągnęła nogi obute w niemal dwudziestocentyme-
trowe szpilki i oparła je o blat stołu. - Ale powiedz
lepiej, jak tam przygotowania do ślubu?
- Powoli zaczyna to przypominać kataklizm - od-
powiedziała Annis grobowym głosem.
- Wiedziałam! - wykrzyknęła triumfalnie Bella.
-Mama nie zna pojęcia „cichy ślub".
- Żebyś widziała te wszystkie falbanki i koronki...
- Annis westchnęła ciężko. - Czasami mam wrażenie,
Przestronne pomieszczenia redakcji jednego z najpo-
czytniejszych amerykańskich magazynów mody olśnie-
wały rozmachem, z jakim były zaprojektowane. Jasna,
pastelowa kolorystyka, drewniane wykończenia i no-
woczesne dodatki miały sprzyjać pracy; przynajmniej
takie było założenie projektantów. Podobnie jak to, że
we wnętrzu nie było ani jednego biurka. No cóż, nie
były teraz w modzie. Ich rolę przejęły stalowo-drewnia-
ne stoliki i krzesła przypominające barowe stołki. A
ściany aż błyszczały od luster.
- Płynność, dynamika, gotowość do ciągłych zmian
- oznajmiła Belli Rita Caruso, szefowa redakcji czaso-
pisma, prezentując jej kilka miesięcy temu nowy pokój.
- Oto wnętrze, które nieustannie przypomina nam, że
nic nie trwa wiecznie.
Tak było w listopadzie. Gdzieś w okolicach Bożego
Narodzenia Bella poczuła, że zaczyna się już przyzwy-
czajać, a po następnych kilku tygodniach doszła do
wniosku, że właściwie nie chciałaby pracować nigdzie
indziej.
- Hej, Carew! - wyrwał ją nagle z zamyślenia głos
jej redakcyjnej koleżanki, Sally Kubitchek. - Twoja sio-
stra na linii!
- Już idę!-Bella zerwała się, usiłując niepozrzucać
przy okazji wszystkich notatek.
451834870.004.png
że suknie ślubne zostały wymyślone specjalnie dla fili-
granowych blondynek, takich jak ty. Bo z pewnością
nie dla wysokich szatynek.
Po drugiej stronie oceanu na chwilę zapanowała ci-
sza. Na szczęście Annis nie mogła widzieć łez, które
zalśniły w oczach jej siostry.
- Nie mów głupstw - zaprotestowała Bella, próbując
jednocześnie zapanować nad drżeniem głosu. Na szczę
ście była już poza domem wystarczająco długo i umiejęt
ność udawania, że wszystko jest w porządku, przychodzi
ła jej coraz łatwiej. Na jej twarzy zakwitł sztuczny, pra
wdziwie amerykański uśmiech. - Poradzisz sobie.
- Właśnie w tej sprawie do ciebie dzwonię.
Annis, tylko nie proś mnie, żebym przyjechała na
twój ślub! Proszę, proszę, proszę, błagała w myślach
Bella.
- Ach tak?
- Potrzebuję twojej pomocy.
- Nigdy! - wykrzyknęła nieoczekiwanie Bella. I za-
raz, przestraszona, dodała: - Dobrze wiesz, że nigdy
jeszcze nie organizowałam żadnego wesela. Jeśli nie
matka, to może któryś z przyjaciół Kosty?
- Ale ja miałam na myśli inną pomoc. Potrzebuję
siostry.
Przez chwilę Bella nie potrafiła wydobyć z siebie nic
oprócz krótkiego, chrapliwego okrzyku.
- Bella, co się stało? Jesteś tam?
- Tak, tak... Wszystko w porządku - odezwała się
zmienionym głosem. - To musiało być coś na linii.
- I jak?
Bella wciągnęła głęboko powietrze.
- Annis, dobrze wiesz, jak wiele kosztowało mnie
zdobycie tej pracy. Jestem tu dopiero od kilku miesięcy.
Jeśli wyjadę, mogą nie przyjąć mnie z powrotem. Nie
wyobrażasz sobie, ile ta praca dla mnie znaczy...
Cisza, jaka zapadła po jej słowach, miała ciężar
chmury gradowej. Bella poczuła, jak po jej policzkach,
jedna po drugiej, spływają łzy. Nawet nie zauważyła,
kiedy zaczęła płakać. . ' ,
- Cóż... - usłyszała zrezygnowany głos po drugiej
stronie słuchawki. - Jeśli nie możesz, to trudno.
Bez wątpienia Annis poczuła się zraniona. Lepiej, że
cierpi teraz, niż gdyby miała się denerwować w najważ-
niejszym dniu swojego życia, widząc, jak jej siostra
wodzi maślanymi oczami za mężczyzną, który właśnie
został jej szwagrem.
- Słuchaj, Annis, muszę kończyć. Mam tu jeszcze
trochę roboty. Zadzwonię do ciebie wkrótce. Albo, przy-
ślę ci e-mail. - Nawet ona poczuła, że zabrzmiało to
sztucznie i bezdusznie.
- Jasne - potwierdziła Annis niepewnym głosem. -
Będę czekać.
Bella odwiesiła słuchawkę i wybuchnęła niepohamo-
wanym płaczem. Dlaczego to wszystko musiało być aż
tak skomplikowane? Dlaczego, do diabła, musiały za-
kochać się w tym samym mężczyźnie?! Dlaczego? Wie-
działa jednak dobrze, że Kosta miał rację, wybierając
Annis. To była kobieta, z którą można chcieć przeżyć
całe życie. A ona? Cóż, na zawsze już pozostanie
trzpiotką, taką na kilka miłych chwil. Nie, za nic
451834870.005.png
w świecie nie powinna jechać do Londynu. Zbyt dobrze
znała samą siebie, by wiedzieć, czym mogłoby się to
skończyć. Przez cały czas musiałaby patrzeć, jak naj-
większa miłość jej życia trzyma w ramionach inną. Nie-
ważne, że jest nią jej siostra. Nie potrafiłaby... Jeszcze
nie teraz.
Tylko ona jedna wiedziała, ile wysiłku musiała wło-
żyć w zapominanie. Czasami udawało jej się to przez
całą długą godzinę. Czasami trochę dłużej. Ale jechać
tam, do Londynu, i patrzeć na niego codziennie? Nie,
zdecydowanie nie była na to jeszcze gotowa. Im dłużej
dzieli ich bezmiar oceanu, tym lepiej dla wszystkich.
Podobno czas potrafi zdziałać cuda!
ale tylko konsultantem. Jeśli potrzebujesz czegoś wię-
cej, musisz poszukać gdzie indziej. Gilbert oderwał
wzrok od ekranu.
- Ktoś próbuje przejąć firmę - odezwał się głosem
tak pozbawionym emocji, że przez chwilę Annis nie
była pewna, czy dobrze go zrozumiała. - Nie muszę
chyba dodawać, że to informacja poufna.
- Nie, oczywiście, że nie. Czy wiesz... kto?
- Ciekawe pytanie. - Na jego twarzy nadal nie
drgnął nawet jeden mięsień.
- To musi być ktoś z firmy - myślała głośno.
- Chyba tak. - Nie zabrzmiało to jednak zbyt prze-
konywająco.
Spojrzała na niego ze współczuciem. Gilbert miał
trzech partnerów. Uważał ich za przyjaciół. Ufał im.
Jeśli to, co mówił, było prawdą, oznaczałoby to znacz-
nie więcej niż zwykłą nielojalność.
- Przykro mi - odezwała się cicho.
- Wiesz już teraz, dlaczego muszę natychmiast le-
cieć do Nowego Jorku i dlaczego potrzebuję do tego
twojej pomocy. - Jego głos brzmiał beznamiętnie. -Nie
mogę wzbudzić niczyich podejrzeń zbyt nagłymi
posunięciami. A tak powiedziałbym, że musisz przepro-
wadzić w centrali firmy pewne analizy. Sądzę, że to
mogłoby zadziałać. Więc jak, pomożesz mi?
Annis zawahała się. Do ślubu zostało już niewiele
czasu, a do zrobienia było jeszcze tak dużo. Z drugiej
jednak strony mogłaby się spotkać z Bella. Może na
miejscu udałoby się przekonać siostrę, że nie wyobraża
sobie uroczystości bez niej?
- Lecę do Nowego Jorku - powiedział Gilbert de la
Court, odwracając się w stronę Annis - i będziesz mi
tam potrzebna.
Annis podniosła wzrok znad biurka.
- A po co?
- Chodzi o kamuflaż. - Gilbert posłał jej jeden ze
swych rzadko pojawiających się na jego twarzy szero-
kich uśmiechów.
Annis spojrzała zaniepokojona. Kamuflaż? No cóż,
w końcu Gilbert był przystojnym, trzydziestotrzyletnim
samotnym mężczyzną. O jego firmie wiedziała wszyst-
ko, ale kompletnie nic o życiu prywatnym. Kto wie, ile
kobiet zauroczył w czasie, kiedy nie siedział przed
ekranem komputera. Chociaż, musiała przyznać, takie
chwile zdarzały się niezwykle rzadko.
- Jestem twoim konsultantem - zaczęła ostrożnie -
451834870.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin