Wilbur Smith - Prawo Miecza tom 1.pdf

(1095 KB) Pobierz
I
Gdybym był popuścił wodzy samowoli
i zezwolił poddać wszystkie prawa jednemu Prawu Miecza, nie musiałbym dzisiaj tutaj
stawać.
KAROL 1, król Anglii Mowa na szafocie, 30 stycznia 1649
„ Ocean spowijała gęsta mgła, tłumiąca wszystkie barwy i dźwię ki. W pierwszych
podmuchach wiejącej w stronę lądu porannej bryzy burzyła się i falowała. Kuter dryfował w
kłębach mlecznego oparu pięć kilometrów od brzegu, nad pasem ciemnej zieleni,
wytyczającym skraj prądu, gdzie zasobne w życiodajny plankton masy wód z morskich głębin
stykały się z cieplejszymi wodami przybrzeżnymi.
Lothar De La Rey stai na mostku oparty o drewniane koło sterowe i wodził wzrokiem po
zwałach mgły. Uwielbiał te pełne cichego napięcia chwile oczekiwania na świt. W całym ciele
czuł narastanie elektryzującego mrowienia, myśliwskiej gorączki, która już tyle razy w życiu
go ogarniała. Ten głód polowania był nałogiem równie potężnym jak palenie opium czy picie
mocnych trunków.
Przypomniał mu się tamten miękki róż6wy brzask, wypełzający ukradkiem zza wzgórz
Magersfontein, kiedy leżał w pierwszm rzędzie okopów, czekając, aż z ciemności wynurzą
się szeregi szkockiej piechoty, by w rozkołysanych kiltach, z rozwianymi wstążkami u
beretów ruszyć wprost na lufy ich mauzerów, i poczuł, jak na to wspomnienie ciarki
przebiegają mu po grzbiecie.
Od tamtej pory były setki takich świtów oczekiwania przed wyruszeniem na wielką zwierzynę:
na iwa z Kalahari ze zmierzwioną grzywą, starego bawołu w koronie pancernych rogów, na
przebiegłego słonia o pobrużdżonej skórze i cennych kłach. Tym razem jednak zwierzyna
była znacznie mniejsza, choć w swej mnogości równie nieogarniona jak ocean, z którego
głębin pochodziła.
Te rozmyślania przerwał mu widok syna, wychodzącego z kambuza na otwarty pokład.
Chłopiec był boso, nogi miał długie, opalone i krzepkie. Osiągnął już prawie wzrost dorosłego
mężczyzny, toteż
7
przekraczając próg sterówki musiał się schylić. W obu rękach niósł cynowe kubki parującej
kawy, balansując zwinnie, by jej nie rozlać.
— Słodzona? — spytał Lothar.
— Cztery łyżeczki — odparł chłopak z uśmiechem.
Mgła osiadła mu na długich rzęsach kropelkami rosy. Strącił je leniwym mrugnięciem niczym
rozespany kot. Choć jego jasne kręcone włosy zbielały na słońcu w platynowe kędziory,
gęste brwi i rzęsy pozostały czarne. Ich oprawa podkreślała bursztynowy kolor oczu.
— Mam dobre przeczucie. — Wypowiadając te słowa Lothar skrzyżował w kieszeni palce
prawej dłoni. „Byle tylko nie zapeszyć — pomyślał. — Potrzeba nam tego połowu. Zeby
przetrwać, potrzeba nam wielkiego, udanego połowu”.
Przed pięcioma laty raz jeszcze usłyszał zew myśliwskiego rogu, raz jeszcze dał się ponieść
żądzy pogoni za nieznanym. Sprzedał nieźle prosperujące przedsiębiorstwo budowy dróg i
kolei, które z takim trudem udało mu się rozwinąć, zapożyczył się gdzie i jak się dało i
postawił wszystko na jedną kartę.
Wiedział, jakie niezmierzone bogactwa kryją chłodne, zielone wody Prądu Benguelskiego.
Po raz pierwszy odkrył je w czasie chaosu ostatnich dni Wielkiej Wojny, kiedy do końca
stawiał opór znienawidzonym Anglikom i tej ich marionetce, zdrajcy Janowi Smutsowi,
dowódcy armii Związku Południowej Afryki.
Z tajnej bazy zaopatrzeniowej, ukrytej między wysokimi wydmami pystyni, ciągnącej się
wzdłuż wybrzeża południowego Atlantyku, zaopatrywał w paliwo i amunicję niemieckie U-
Boty, nękające brytyjską flotę handlową. W czasie tych wlokących się w nieskończoność dni
oczekiwania na pojawienie się niemieckich łodzi podwodnych widział, jak cały ocean drga
nieprzebranym bogactwem życia. Wystarczyło tylko sięgnąć ręką. W latach, które nastąpiły
po haniebnym Traktacie Wersalskim, kiedy tyrał w spiekocie i pyle przebijając drogi przez
skaliste górskie przełęcze lub układając tory na rozedrganych od upału równinach, wszystko
dokładnie sobie obmyślił. Oszczędzał, planował i knuł i wreszcie gotów był sięgać.
Łodzie znalazł w Portugalii, wiekowe kutry do połowu sardynek, zaniedbane i zbutwiałe. Tam
także znalazł starego wilka morskiego Da Silyę. Wspólnie naprawili i wyposażyli cztery
archaiczne łodzie, obsadzili je szczątkowymi załogami i wzdłuż całej Afryki przeprowadzili na
południe.
Fabrykę konserw wyszperał w Kalifornii. Firma, która ją zbudowała, przeceniła zasobność
tamtejszych łowisk tuńczyków, nie doceniła natomiast kosztów połowu tych nieuchwytnych,
kapryśnych „morskich
kurcząt”. Lothar kupił przetwórnię za ułamek jej wartości i rozebraną na części
przetransportował do Afryki. Na twardych pustynnych piaskach brzegów Zatoki Wielorybów,
w pobliżu ruin opuszczonej bazy wielorybniczej, od której odludna zatoka wzięła swą nazwę,
złożył ją z powrotem. Przez pierwsze trzy sezony ryby same pchały się w sieci; ciągnął je z
Da Silyą, aż spłacił wszystkie długi. Natychmiast zamówił nowe łodzie, by zastąpić nimi
wysłużone portugalskie kutry, których dni były policzone, i w ten sposób znów się zadłużył,
bardziej niż na początku całego przedsięwzięcia.
I wtedy ryby odpłynęły. Z niewytłumaczalnych przyczyn ogromne ławice sardeli zniknęły i
tylko gdzieniegdzie pozostały niewielkie ich stadka. Wypuszczali się na poszukiwania setki
kilometrów w morze, wyprawiali się wzdłuż pustynnego wybrzeża daleko poza granicę
opłacalności dowozu ryb do przetwórni — wszystko na próżno. Mijał miesiąc za miesiącem,
a każdy bezlitośnie przynosił zawiadomienie o kapitalizacji odsetek, których Lothar nie był w
stanie spłacić. Koszty utrzymania kutrów i fabryki zmuszały go do błagania i żebrania o nowe
pożyczki.
Dwa lata i ani śladu ryb. I nagle, gdy Lothar był już o krok od przyznania się do porażki, na
skutek jakiejś niedostrzegalnej zmiany prądu oceanicznego czy eż może kierunku stałych
wiatrów, ryby powróciły. Ich nieprzebrane ławice wypływały co świt na powierzchnię, zbite
niczym łąki świeżej trawy.
„Niech to trwa — modlił się w duchu Lothar, wodząc wzrokiem po tumanach mgły. — Proszę
Cię, Boże, niech to trwa. Jeszcze trzy miesiące, tylko tyle mi trzeba. Trzy krótkie miesiące i
spłacę wszystkie długi. I znów będę wolny”.
— Podnosi się — powiedział chłopiec. Lothar zamrugał oczami i potrząsnął lekko głową, by
odpędzić wspomnienia.
Mgła podnosiła się niczym kurtyna w teatrze, a scena, którą ukazała, była tak nienaturalna,
mieniła się tak jaskrawymi barwami, że przywodziła na myśl romantyczny landszaft. Świt
strzelał fajerwerkami ogni, barwiąc na pomarańczowo i złoto rozmigotane szmaragdowe fale,
a poskręcane kolumny mgły na kolor krwi i róż. Cały ocean zdawał się płonąć nieziemskim
ogniem. Absolutna cisza potęgowała wrażenie magiczności tego widowiska, cisza tak gęsta,
krystaliczna i klarowna, iż nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że postradali zdolność
słyszenia, że pozbawiono ich wszystkich zmysłów poza wzrokiem, by nic nie zakłócało
skupienia, w jakim chłonęli ten spektakl.
Nagłe słońce przedarło się przez nawis mgły rozjarzonym snopem płynnego złota, promień
zaigrał na powierzchni wody oświetlając
8
9
granicę prądu. Wody przybrzeżne, przetykane smugami szarego błękitu,
były spokojne i gładkie jak polane oliwą. Linia ich zetknięcia się
z prądem oceanicznym rysowała się ostro niczym krawędź noża,
a poza nią powierzchnia wody była ciemna i mechata jak aksamit
przeczesany pod włos.
Daar spring hy! — zawołał z pokładu dziobowego Da Silya, wskazując w stronę granicy
prądu. — Skacze!
W promieniach wyłaniającego się zza horyzontu słońca zalśniła w powietrzu jedna jedyna
rybka, niewiele dłuższa niż dłoń dorosłego mężczyzny — maleńki płatek wypolerowanego
srebra.
— Zapalaj! — polecił Lothar głosem ochrypłym z podniecenia.
Chłopiec z rozmachem odstawił kubek na stół nawigacyjny, rozlewając kilka ostatnich kropel
kawy, zbiegł po drabince do maszynowni i pochylił się nad korbą. Lothar przerzucił
wyłączniki i ustawił przepustnicę.
— Kręć! — zawołał w głąb luku.
Chłopak zaparł się z całych sił, by pokonać opór tłoków czterech cylindrów. Nie miał jeszcze
trzynastu lat, ale krzepą niewiele ustępował dorosłemu mężczyźnie. Kiedy chwycił korbę, na
karku wystąpiły mu sploty muskułów.
— Teraz!
Lothar zamknął zawory i silnik, rozgrzany podczas drogi z portu, zaskoczył, zakrztusił się i
ryknął. Z rury wydechowej w boku kadłuba buchnął gęsty kłąb czarnych spalin i w następnej
chwili silnik zadudnił miarowo.
Chłopiec wdrapał się po drabince i wybiegł na pokład, pędząc do stojącego na dziobie Da
Silyy.
Loihar zrobił zwrot, kuter przeciął linię graniczną prądu. Kolejny powiew bryzy rozwiał resztki
mgły i wtedy zobaczyli pozostałe łodzie, które jak i oni czekały w ciszy na pierwsze promienie
słońca. Teraz ruszyły pospiesznie na wody prądu, zostawiając za sobą na gładkiej
powierzchni szerokie kimy zmarszczonych kilwaterów. Ich fale dziobowe pieniły się i
pobłyskiwały w świetle poranka. Marynarze przy relingach wyciągali szyje, by sięgnąć
wzrokiem jak najdalej w przód. Ich podniecone głosy przebijały się przez dudnienie silników.
Z oszklonej sterówki Lothar miał widok na wszystkie pokłady robocze piętnastometrowego
kutra. Jeszcze raz sprawdził stan przygotowań. Długa sieć leżała wzdłuż relingu sterburty z
liną pływakową starannie zwiniętą w spiralne sterty. Na sucho ważyła siedem i pół tony,
nasiąknięta wodą — kilka razy więcej. Miała sto pięćdziesiąt metrów długości, a zarzucona
zwisała z korkowych pływaków niczym kurtyna z gazy na głębokość ponad dwudziestu
metrów. Kosztowała Lothara
pięć tysięcy funtów; więcej, niż zwykły rybak zarabiał w ciągu dwudziestu lat ciężkiej harówki,
a wszystkie trzy pozostałe łodzie wyposażone były w takie same sieci. Za rufą każdy kuter
holował na grubej cumie swojego „owczarka” — poszytą na zakładkę, pięciometrową
szalupę.
Jedno baczne spojrzenie upewniło Lothara, że wszystko gotowe jest do zarzucania.
Przeniósł wzrok przed dziób dokładnie w chwili, gdy skoczyła następna ryba. Tym razem tak
blisko, że mógł dostrzec poziomą limę na jej lśniących bokach i różnicę ubarwienia łusek:
bladozielonych ponad limą i srebrnych poniżej. Plusnęła z powrotem do wody, a po ciemnej
powierzchni rozbiegły się delikatne kręgi.
Jakby na dany znak, w tej samej chwili cały ocean ożył. Pociemniał, jak gdyby nagłe padł
nań cień wielkiej chmury, ale chmury nadpływającej z dołu, wynurzającej się z głębiny, wody
zwirowały i zakotłowały się. Wydawało się, że pod ich powierzchnią drgnął ogromny potwór
morski.
— Błędna ryba! — krzyknął przez ramię Da Silya, odwracając swą
ogorzałą, pobrużdżoną twarz do Lothara i wyrzucając ręce szeroko
w bok, by zachować równowagę. Wezbrany rybami ocean poruszył się
i zakołysał kutrem.
Przed sobą mieli jedną ogromną ławicę, szeroką na półtora kilometra i tak długą, że jej
ciemne krańce niknęły w dali w smugach ustępującej mgły. W całym swoim życiu myśliwego
Lother nigdy nie widział takiego nagromadzenia istot żywych, takiej mnogości egzemplarzy
jednego gatunku. Chmary szarańczy, potrafiące w samo południe przesłonić i zaćmić
afrykańskie słońce, czy stada czerwonodziobych wikłaczy, które obsiadłszy wielkie drzewa
łamały swym łącznym ciężarem ich najgrubsze konary, były przy tym niczym. Na kutrach
zapadła głucha cisza; oniemiałe załogi patrzyły bez słowa, jak ławica wyłania się na
powierzchnię, która bieleje i zaczyna się skrzyć niczym zasypana śniegiem. Niezliczone
miliony maleńkich, pokrytych łuską ciał migotały w słońcu wypchnięte ponad wodę
ciśnieniem wytworzonym przez prące od spodu nieprzebrane masy ich współplemieńców.
Pierwszy przyszedł do siebie Da Silya. Odwrócił się i pobiegł na tył kutra, szybki i podniecony
niczym młodzik, przystając tylko na chwilę przed drzwiami sterówki.
— Maryjo, Matko Boża, spraw, żebyśmy nadal mieli sieci, gdy ten dzień dobiegnie końca!
Po tym podniosłym ostrzeżeniu popędził na rufę i zbiegł po trapie do holowanej z tyłu
szalupy. Jego przykład podziałał na załogę, wszyscy pospieszyli na stanowiska.
10 11
— Manfred! — zawołał Lothar syna.
Chłopiec, który stał na dziobie jak urzeczony, poderwał głowę, skinął posłusznie i wrócił
biegiem do ojca.
— Przejmij ster!
Było to niezwykle odpowiedzialne zadanie dla takiego młokosa, ale chłopak już tyle razy
dowiódł swych umiejętności, że Lothar bez obaw zostawił go samego w sterówce. Wybiegł
na dziób i nie oglądając się dał znak. Poczuł pod stopami przechył pokładu, gdy jego syn
obrócił kołem sterowym, by poprowadzić kuter szerokim kręgiem wokół ławicy.
— Tyle ryb... — szepnął.
Kiedy szacował wzrokiem odległość, siłę wiatru i prądu, w uszach dźwięczało mu ostrzeżenie
Da Silyy. Kuter i sieć mogły dać radę stu pięćdziesięciu tonom tych zwinnych, srebrzystych
sardeli, przy najwyższej zręczności i odrobinie szczęścia może dwustu, a przed sobą miał
ławicę o wadze milionów ton. Nie przemyślany zaciąg mógł napełnić sieć dziesięcioma czy
dwudziestoma tysiącami ton ryb, których ciężar i impet rozerwałyby ją w strzępy; mogły
nawet zerwać linę pływakową lub wyrwać z pokładu pachołki i powlec całą sieć w głębinę.
Co gorsza, gdyby lina i pachołki wytrzymały, masa ryb ściągnęłaby kuter na bok i wywróciła
go do góry dnem. Wtedy utraciłby nie tylko cenną sieć, lecz także kuter, załogę i syna.
Mimowolnie zerknął przez ramię. Manfred szczerzył się do niego
w uśmiechu przez szybę sterówki, zaczerwieniony z podniecenia.
Z tym błyskiem bursztynowych oczu i białych zębów był tak podobny
do swojej matki, że Lothar poczuł gorzkie ukłucie. Odwrócił się
szybko w stronę dziobu.
Te kilka chwil nieuwagi omal nie kosztowały go utraty połowu. Kuter skręcił w stronę
rozedrganej białej plamy, jeszcze moment i wpłynąłby na nią, a wówczas cała ławica
zeszłaby w głębinę. Poruszając się z tą tajemniczą zgodnością, jak gdyby stanowiła jeden
wielki żywy organizm, zniknęłaby w odmętach oceanu. Szybkim ruchem dał chłopcu znak,
żeby odbił w bok, a Manfred natychmiast zastosował się do polecenia i kuter obrócił się jak
na pięcie. Popłynęli wzdłuż ławicy, piętnaście metrów od jej skraju, czekając sposobnej
chwili.
Rozejrzawszy się szybko wokół Lothar ujrzał, że dowódcy jego pozostałych łodzi także
przezornie trzymają się na dystans, oszołomieni masą ryb, którą okrążali. Swart Hendrick,
zwalisty czarny chłop o byczym karku i łysej głowie, lśniącej w pórannym słońcu niczym kula
armatnia, posłał mu z sąsiedniego kutra czujne spojrzenie. Towarzysz z czasów wojny i
setek desperackich przedsięwzięć, tak jak
Lothar chętnie przerzucił się z lądu na morze i został równie dobrym rybakiem, jak niegdyś
był łowcą kości słoniowej i ludzi. Lothar nieznacznym ruchem dłoni przekazał mu znak
ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem. Swart Hendrick roześmiał się bezgłośnie i
machnięciem ręki potwierdził odebranie sygnału.
Cztery kutry z wdziękiem baletnic krążyły i kręciły piruety wokół ogromnej ławicy. Słońce
wypeizło nad horyzont, lekka bryza przewiała i rozpędziła ostatnie pasma mgły. Ich
zniknięcie odsłoniło teatralne dekoracje do rozgrywającej się sceny polowania — odległe
wydmy pustyni, rozżarzone niczym brąz spuszczony właśnie z pieca.
Masa ryb wciąż zachowywała formę monolitu. Lothar czuł, że zaczyna popadać w
desperację. Ławica trzymała się na powierzchni już ponad godzinę, dłużej niż zwykle. W
każdej chwili mogła zejść w głębiny i przepaść, a żadna z jego łodzi nie zarzuciła jeszcze
sieci. Przytłoczyła ich obfitość łupu, jak żebraków widok nieprzebranych skarbów. Ogarnęło
go zniecierpliwienie. Za długo już zwlekał.
„Niech szlag to trafi, rzucam!” — pomyślał i dał sygnał Manfredowi, żeby podprowadził kuter
bliżej ławicy. Kiedy zawrócili pod słońce, zmrużył oczy przed jego blaskiem.
Nim zdążył popełnić jakieś głupstwo, usłyszał gwizd Da Silyy. Obejrzał się przez ramię.
Pertugalczyk stał w rozkroku na ławce szalupy, wymachując rękami. Nieco w tyle ławica
zaczęła się wybrzuszać. Jej zbity krąg powoli zmieniał kształt. Wyrastało z niego coś jakby
krosta, macka — nie, raczej coś niby głowa na cienkiej szyi. Część ryb oddzielała się od
głównej masy. Na to właśnie czekali.
— Manfred! — ryknął Lothar i zakręcił ręką młynka.
Chłopak przerzucił ster, łódź zawróciła i skierowała się dziobem w stronę szyi, niczym ostrze
topora kata.
— Zwolnij! — zamachał ręką Lothar.
Kuter natychmiast wytracił prędkość, zbliżając się ostrożnie do wąskiej szyi ławicy. W
krystalicznie czystej wodzie widać było poszczególne ryby; każdą zamkniętą w tęczowej
kropli rozszczepionego światła, a pod spodem ciemnozielony masyw reszty ławicy, zwarty
jak góra lodowa.
Delikatnie wprowadzili dziób łodzi na żywą masę, zmniejszając obroty śruby do minimum,
aby nie spłoszyć ryb i nie zmusić ich do zanurzenia się w głębinach. Wąska szyja pękła pod
naporem dziobu i cześć ławicy stanowiąca „glowę” odłączyła się od reszty. Reagując na
ruchy steru, na które Manfred posłusznie przekładał sygnały Lothara, kuter posuwał się
ostrożnie do przodu, cofał i zawracał, odpychając ją powoli dalej, jak owczarek zaganiający
stado owiec.
12
13
— Ciągle za dużo... — mruknął do siebie Lothar.
Oddzielili zaledwie maleńką część ogromnej ławicy, lecz na oko było tego nadal dobrze
ponad tysiąc ton, a może nawet znacznie więcej. Do jakiej głębokości sięgają ryby, mógł
przecież tylko zgadywać.
To było ryzykowne, bardzo ryzykowne. Kątem oka widział, jak Da Silya gwałtownym
wymachiwaniem rąk upomina go, by był ostrożny. Teraz gwizdnął i zatrajkotał coś w
najwyższym podnieceniu. Bał się takiej masy ryb. Lothar uśmiechnął się i zmrużył żółte oczy,
które migotały jak oszlifowany topaz. Dał znak Manfredowi, żeby zmniejszył prędkość, i z
premedytacją odwrócił się tyłem do starego Portugalczyka.
Przy pięciu węzłach podał następną komendę, po której łódź zaczęła zataczać ciasne koło,
zmuszając ryby do zbicia się w jego środku. Kiedy zatoczyli je po raz drugi i znaleźli się po
zawietrznej ławicy, Lothar odwrócił się szybko w stronę rufy i złożył dłonie w trąbkę.
Los! — ryknął. — Zarzucać!
Czuwający na rufie czarny majtek z plemienia Herero jednym pociągnięciem zwolnił węzeł
cumy holowniczej i wyrzucił ją za burtę. Drewniana szalupa z uczepionym jej ławeczki i nadal
wrzaskliwie protestującym Da Silyą zaczęła zostawać w tyle, kołysząc się na kilwaterze kutra
i rozciągając ciężką, brązową sieć.
Kuter ruszył wokół mniejszej ławicy. Szorstka brązowa plecionka pomknęła z chrobotem i
świstem przez drewnianą barierkę relingu, lina pływakowa, pępowina łącząca kuter z
szalupą, rozwinęła się jak pyton. Skręcili pod wiatr. Lina z nanizanymi niczym paciorki
korkami wygięła się półkolem wokół ciemnej, zbitej ławicy, szalupa ze zrezygnowanym Da
Silyą została daleko w tyle.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin