Fiedler Arkady - Kanada pachnąca żywicą.pdf
(
991 KB
)
Pobierz
Fiedler Arkady - Kanada pachnąca żywicą - Notatnik
Arkady fiedler
Kanada pachnąca żywicą
1 a 10.2001
3 0 08. 2C05
Kanada pachnąca żywicą
Wydawnictwo Poznańskie/Poznań 1986
Okładkę i stronę tytułową projektował Tadeusz Pletrzyk
Wklejkę 1 strony rozdziałowe Zbigniew Kaja
Fotografie ze zbiorów autora Wydanie XIV
© Copyright by Arkady Fiedler, Poznań 19SS ISBN 83-210-0502-0
ZACZYNA PACHNIEĆ
Gdy wypływałem z Gdyni do Kanady, w Polsce świeciło gorące, lipcowe
słońce i rozśpiewani ludzie zaczynali na polach żniwa. Bałtyk był
stosunkowo łagodny, Morze Północne zamroczone, ale prawdziwe piekło
rozpętało się poza Szkocją, po wyjściu na pełny Atlantyk. Silny wicher
zachodni, do burzy podobny, brał nas porządnie w obroty i dął z taką
zajadłością, że ścinał nam skórę. Trudno było ustać na pokładzie. Statek
tańczył na olbrzymich falach jak narwana baletnica. Chłód przejmował do
szipiku, ludzie chorowali i nie opuszczali koi.
Trzeciego dnia bezustannej męki na wzburzonym morzu spytałem
któregoś z oficerów statku, czy tu, na północnym Atlantyku, zawsze
panują takie wichry.
— Jesienią, zimą i wiosną — zawsze, latem — prawie zawsze.
— I zawsze takie silne jak teraz? —• Przeważnie silniejsze.
Wicher, dmący od Labradoru i Grenlandii, był przenikliwy, mroźny i
przykry.
Żeglarze norwescy, rzucani przez burzę, odkryli w rolcu 863 Islandię i
zaludnili jej wybrzeża. W następnym wieku jeden z ich potomków
odwiedził macierzystą Norwegię, lecz w drodze powrotnej do Islandii
chybił swego portu, popłynął zbyt daleko na zachód i odkrył brzegi
Ameryki Północnej.
0 odkryciu przyjacielowi "swemu, Laitowi urmisonowi....... '
Erikson był zuchwałym Wikingiem i ma wiadomość o ponętnym wybrzeżu
powstała w jego ambitnej duszy myśl założenia tam nowego państwa.
Wybudował okręty, znalazł ludzi, wypłynął i na nowej ziemi założył
kolonię. Jeżeli już wtedy, tysiąc lat temu, nie zrodziła się Ameryka, to
winę przypisać należy >nie norweskiemu śmiałkowi i nie jego następcom:
1 oni, i Norwegia podjęli myśl kolonizacyjną Eriksona i przez kilka
wieków starali się ją urzeczywistniać. ^Wysiłki ich udaremniała przede
wszystkim burzliwa fala północnego Atlantyku, odstraszająca nawet
Wikingów. Tak to ówczesny śmiały plan stworzenia przez Norwegów
Nowego Świata stłumił wicher, wiejący od Labradoru i Grenlandii.
I później, w zaraniu nowszych czasów, ten sam wicher decydująco
wpływał na losy ludzi i kraju. W okresie Kolumba genueńczyk Jan Caboto
odkrył w imieniu króla angielskiego Nową Fundlandię. W dwadzieścia lat
później inny Włoch, żeglarz Verrazani, zaanektował wybrzeże lądu
północnoamerykańskiego dla króla Francji. Lecz były to na razie odkrycia
bez praktycznego pożytku i ani Francuzi, ani Anglicy nie mogli się tam
usadowić na dobre. Jedni i drudzy, a zwłaszcza Anglicy, bali się
panicznie Hiszpanów, roszczących pretensje do wszystkich ziem
amerykańskich. Emigracji nie sprzyjały również inne przyczyny,
wewnętrznopolityczne i gospodarcze odnośnych krajów, ale najsilniej
napływ ludzi powstrzymywało wzburzone morze. Wiatr mroził zapał
wychodźców i dopuszczał na rybne ławy nowofuindlandzkie tylko
zatraconych rybaków, otrzaskanych w burzach. A ci nie tworzyli kolonii i
co jesień wracali do starej Europy.
W jakie sto lat później warunki się zmieniły; zaczęto budować większe
żaglowce, wyrośli właściwi zdobywcy^pionie-rzy i na początku XVII wieku
powstawały na nowej ziemi pierwsze, skromne osiedla: Francuzów nad
Rzeką Sw. Wawrzyńca, Anglików bardziej na południu, nad James River
w Wirginii. Lecz zanim do tego doszło, przez sto lat głównie
neńtu.
W czasie moich podróży do Ameryki Południowej kilka razy przecinałem
szlak, jakim płynął na zachód Kolumb i jego Hiszpanie. Kolumb płynął do
kraju o wiecznej wiośnie morzem słonecznym i spokojnym, o ustalonych,
łagodnych wiatrach. Nie było na jego drodze żadnego zatoru i żadnego
odstraszającego wichru. Dlatego dzieje jego odkryć potoczyły się w
błyskawicznym tempie. Odkrył, zdobył, a Hiszpania tysiącami Hiszpanów
zaludniła w krótkim czasie całą tę część świata, podczas gdy na północy,
równocześnie odkrytej, nic poważnego jeszcze się nie działo.
Na północy wicher szczególnie dotkliwe dawał się we znaki Francuzom i
stał się w końcu ich dziejową tragedią. Z dwóch narodów, kolonizujących
Amerykę Północną, Francuzi okazali bezsprzecznie o niebo więcej
rozmachu, ducha zdobywczego i fantazji. Zajęli część kraju
najdogodniejszą dla wypraw w głąb kontynentu, mianowicie ujście Rzeki
Sw. Wawrzyńca, stąd wdzierali się na zachód w dalekie lasy, docierali do
Wielkich Jezior i usadowili się w niespełna sto lat nad brzegami rzeki
Mississippi aż do Zatoki Meksykańskiej. W tym czasie Anglicy wciąż
jeszcze siedzieli nad brzegiem Atlantyku, tłukli się zapamiętale z
Indianami i jakoś nie mogli przebrnąć przez łańcuch gór Appalachów.
Lecz gdy przyszło później, w połowie XVIII wieku, do ostatecznej
rozgrywki o to, jaki język, francuski czy angielski, i czyja kultura miały
zapanować nad Ameryką Północną, Francuzi ponieśli zupełną klęskę.
Okazało się bowiem, że już wtedy Anglików było w Ameryce Północnej
dwa i pół miliona, Francuzów zaledwie sześćdziesiąt tysięcy. Dzielność i
odwaga' nie wystarczyły, przytłoczyła je i zdusiła liczba przeciwnika.
Francuzów było tak mało, ponieważ idea Kanady nigdy nie stała się
popularna we Francji. Francuza, rozpieszczonego łagodnym niebem
Szampanii lub Żyrondy, odstraszał twardy klimat kolonii, jej ostre zimy i
nie mniej uciążliwy przejazd
Ważnie.....tylko"! dwócn prowincji: uretann i lNormanan, zamieszkałych
przez dzielnych wilków morskich, potomków Wikingów tej samej krwi. co
Laif Erikson. Oni to zdobyli dla Francji Kanadę i większą część Ameryki
Północnej, ale reszta Francji nie poszła za 'nimi. Odstraszał ją mroźny
wiatr Północy.
Ten wiatr sprzyjał wyraźnie Anglikom. Jemu w wielkiej mierze należy
przypisać, że w Ottawie rezydował angielski gubernator Jej Królewskiej
Mości, a nie gubernator Republiki Francuskiej, że dostęp do
niezmierzonych bogactw północnego kontynentu mieli przede wszystkim
ludzie angielskiego języka i że dziś "Wielkie amerykańskie miasta nad
Mis-sissippi: Saint Louis i Nowy Orlean, o na-zwach brzmiących z
francuska, nie mają poza tym już nic wspólnego z Francuzami. Wicher
od Labradoru nie służył Francuzom.----------
Nie służył ten wicher również Łotyszowi, jadącemu ze mną we wspólnej
kabinie. Biedaczysko od tygodnia leżał, jęczał, wymiotował i mówił, że
umrze przed końcem podróży.
Nie umarł. Dzisiejsze maszyny odjęły ostrze jadu wichrowi od Labradoru.
W Montrealu na James Street — będącej odpowiednikiem Wall Street w
Nowym Jorku — wznosi się, w otoczeniu innych olbrzymich budynków,
imponujący gmach Royal Bank of Canada, drapacz chmur, marmurowa
świątynia dolara i potęgi. Przez wspaniały portal z ciężkiego brązu
wchodzą i wychodzą ludzie, którzy handlują milionami: nie tylko dolarów,
lecz i dusz ludzkich, dzierżąc losy kraju w swych portfelach i swych
energicznych, acz często bezwzględnych rękach.
Tuż przed wejściem do banku, wtłoczony w szeregi czekających aut, stał
żebrak, kataryniarz. Kręcił katarynką. Był to jakiś przemyślny instrument,
z którego tryskały donośnym, czystym głosem skoczne melodie, pełne
radości życia. Melodie podbijały wesołością całą ulicę i odbijały się o
gmach Royal Bank of Canada. Nie podbijały tylko zaaferowanych ludzi,
wchodzących do banku, i nie docierały do ich świadomości i kieszeni. Ich
myśli były zaprzątnięte czym innym. Po pewnym czasie kataryniarz
stwierdził z pogodnym uśmiechem na twarzy, że wybrał złe miejsce,
przestał kręcić, wspiął się na swój instrument, zapuścił motor i na
trójkołowym raotocyklu-katarynce popędził po szczęście do innej
dzielnicy miasta.----------
Na skrzyżowaniu dwóch ulic powstało zamieszanie. Jakiś sa-fanduła
szofer źle prowadził, znienacka zatrzymał swoją cię-
11
nUt, SUUCJCy >-ll
aauiui-liuu
fan , Jy J
ler o wyrafinowanej linii — ledwo w niego nie uderzył. W ostatniej chwili
skręcił gwałtownie w bok, o cal wyminął tylne koło niedorajdy, zbliżył się
niebezpiecznie do sąsiedniego szeregu wozów, zuchwałym wirażem
wsunął się w wąską lukę, jedyne wyjście, i — mistrzowską ręką
prowadzony — uszedł nieuniknionemu, jak się zdawało, wypadkowi.
Wszyscy, śledzący to zajście, patrzyli z uznaniem na Chrys-lera.
Kierowała nim niewiasta. Liczyła najmniej siedemdziesiąt lat i miała
siwiuteńkie, pięknie ondulowane włosy. Ani na chwilę nie straciła zimnej
krwi. Przejeżdżając obok niefortunnego szofera mrugnęła do niego
filuternie i z dobroduszną miną posłała mu jakieś słowo. Musiało być
uszczypliwe, bo szofer się zaczerwienił.
Od tego czasu spoglądałem uważniej na samochody w Montrealu.
Często widziałem starsze panie które nimi kierowały. Babcie, w Europie
przeżuwające resztki swoich dni, w Montrealu siadały do aut i były
zmotoryzowanymi amazonkami.
Na St. Catheriine Street, ulicy długiej podobno na dwadzieścia mil
angielskich, był dziwny, wielki sklep. Odbywała się w nim stała licytacja
używanych samochodów, ale licytacja w odwrotnym niż zwykle kierunku:
ceny aut coraz to spadały. Spadały co kilka dni, a czasem codziennie o
pięć do dziesięciu dolarów. Auto, które dziś oceniano na sto czterdzieści
dolarów, w trzy dni później mogło kosztować sto dziesięć. Gdyby więc
ktoś trzy dni poczekał, kupiłby je za tę zniżoną cenę, chyba że wcześniej
ktoś inny mu je sprzątnął sprzed nosa za nieco wyższą cenę.
W pierwszym szeregu stało osiem samochodów (szeregów było
kilkanaście): Hudson za 150 dolarów, Pontiac za 128 dolarów, Buick za
118, De Sóto 108, Packard 102 i tak dalej.
Z ciekawości wszedłem do sklepu i spytałem o najtańszy samochód.
Pokazali mi Chevrolet. Grat nieładny, ale kosztował piętnaście dolarów.
12
jeszcze przez całą Kanadę do wybrzeża Pacyfiku i z powrotem.
— To nieprawda! — ktoś obok mnie sprzeciwił się szorstkim głosem.
Lekki popłoch w sklepie. Sprzedawca ściągnął brwi i wlepił w intruza
twardy wzrok.
— / beg yom pardon? — Przepraszam? — zwrócił się do niego
zdumiony.
Młody człowiek, który odezwał się, wyglądał na pewnego siebie
mechanika.
— To ja bardzo przepraszam — rzekł zaczepnym głosem — ale pan się
mylił
Rzeczowo obejrzał motor samochodu i zaipewnił w sposób nie znoszący
oporu:
— Do Pacyfiku, zgoda, dojedzie, ale z powrotem — nie! Niech pan nie
łudzi klientów!...
Do Pacyfiku było pięć tysięcy kilometrów.
Ten objaw — czy raczej odprysk — materialnego dobrobytu byłby
imponujący, gdyby szedł tutaj w parze z ludzkim szczęściem i
zadowoleniem. Lecz ozy szedł? Miewałem wątpliwości i nigdy nie
mogłam uwolnić się od myśli, że życie w tej bogatej Ameryce Północnej
rozwijało się nie tak, jak należało.
Mieszkańcy Ameryki Północnej gorączkowo gdzieś pędzili, za czymś
gonili, niecierpliwie do czegoś dyszeli, popędzali się wzajemnie, smagani
najdziwniejszymi ambicjami — i w tym nerwowym pośpiechu właściwie
nie wiedzieli, po co i dokąd się tak śpieszyli. Ich niepokój miał w sobie
coś chorobliwego.
Owa monitrealska ulica S-w. Katarzyny wraziła mi się głęboko w pamięć:
w pewnej chwili zatęskniłem gwałtownie do Europy, do jej ludzi mniej
zadyszanych, do cichych Jezior Augustowskich i do kojącego cienia pod
dębami rogaliński-mi. Był przecież i w Kanadzie las tęgi, puszcza
pociągająca, ale to, co się działo w miastach kanadyjsko-amerykańskich,
wydawało mi się osobliwym nieporozumieniem. Przecież roz-
13
czasem stała się rzecz paradoksalna: człowiek", stworzywszy olbrzymią-i
piękną technikę, sam popadł w niewolę swego tworu. Ludzkość dążyła i
wszelkimi siłami dążyć powinna do dobrobytu, ale niech ją dobry los
uchroni od niebezpiecznego rodzaju dobrobytu, jaki stworzył kontynent
północnoamerykański. Zastraszająca ilość ludzi o strzaskanych nerwach
była ostrzegawczym znakiem.
Ludzie tutaj podobno tak robili: kupowali sobie na lato używany
samochód, zwiedzali nim część kraju, w końcu porzucali grat na łasce
losu, gdzieś na bocznej drodze, i wracali koleją do domu. Powstawała
przy tym paradoksalna sytuacja: porzucając samochód musieli czynić to
ostrożnie, ażeby tego nikt nie widział, zwłaszcza żaden policjant. Gdyby
zauważył, wymierzyłby tęgą karę i na domiar kalzałby zabrać samochód
ze sobą.
Kanada to kraj, w którym samochodów nie wolno porzucać
na ulicy.
Wszystko zaczęło się na serio od czasu pierwszej wojny światowej.
Dobrobyt, walący się podczas wojny do Kanady oknami i drzwiami,
otworzył jej oczy na samochód. Słabiutko zaludniony, a absurdalnie
rozległy kraj obok kolei żelaznej wymagał szybkiej, przystępnej
komunikacji. Jak na drożdżach rósł przemysł samochodowy. Różne
amerykańskie Fordy, Ge-neral-Motorsy i Chryslery, zwąchawszy korzyści
dziewiczego terenu kanadyjskiego, budowały tu wielkie fabryki-filie.
Amerykanin, który wytępił koczujące szczepy Indian i niedobitki usadził w
rezerwatach, dziś sam stał się największym koczownikiem. W przeszłości
różne zarazy, zawleczone przez białego człowieka, niszczyły tubylców;
dziś z kolei białego człowieka opanowała epidemia samochodu. Powstał
osobliwy kult, a raczej kultura samochodowa, nosząca w sobie nie byle
jakie zarodki barbarzyństwa. Domów swych i mieszkań, wyposażonych w
najświetniejsze zdobycze techniki, typowy Amerykanin raczej unikał. Nie
znosił domowego życia, ucie-
\ 14
pustkę dokoła niego. W pędzącym samochodzie mniej ostro dręczył go
niepokój.
Wraz z rozwijającym się przemysłem samochodowym powstała w
południowym pasie Kanady gęsta, plenna sieć tysięcy mil gościńców i
autostrad. Na tych traktach przewalała się co rok wielomilionowa
Plik z chomika:
andreas6162
Inne pliki z tego folderu:
Fiedler Arkady - Kanada pachnąca żywicą.pdf
(991 KB)
Fiedler Arkady - Piękna straszna Amazonia.pdf
(778 KB)
Fiedler Arkady - Zwierzęta z lasu dziewiczego.pdf
(360 KB)
Fiedler Arkady - Ambinanitelo gorąca wieś.pdf
(601 KB)
Fiedler Arkady - Ród Indian Algonkinów.pdf
(479 KB)
Inne foldery tego chomika:
~~~~Sprawy inspektora Morse'a (1987-2000)[lektor]
Andre Dubus III - Dom z piasku i mgły - Czyta Daria Trafankowska, Jacek Kiss, Leszek Teleszyński
Barclay Linwood - Za blisko domu
Benoit Pierre - Atlantyda
Berry, Steve - Czternasta kolonia
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin