Naśladowanie.Powrót.Przemienienie.Solidarność.Pojednanie.Pasja.doc

(137 KB) Pobierz
Naśladowanie (I)

Naśladowanie (I)

Pierwszą tegoroczną naukę pasyjną zacznijmy od opowieści o św. Piotrze, o jego zdradzie i łzach nawrócenia. Święty Mateusz opisuje ją tak: Ci, którzy pochwycili Jezusa, zaprowadzili Go do najwyższego kapłana Kajfasza […] Piotr zaś siedział zewnątrz na dziedzińcu. Podeszła do niego jedna służąca i rzekła: “I ty byłeś z Galilejczykiem Jezusem”. Lecz on zaprzeczył temu wobec wszystkich i rzekł: “Nie wiem, o czym mówisz”. A gdy poszedł ku bramie, zauważyła go inna             i rzekła do tych, co tam byli: “Ten był z Jezusem Nazarejczykiem”. I znowu zaprzeczył pod przysięgą: “Nie znam tego człowieka”. Po chwili ci, którzy tam stali, podeszli i rzekli do Piotra: “Na pewno i ty jesteś jednym z nich, bo nawet i mowa twoje cię zdradza”. Wtedy począł się zaklinać i przysięgać: “Nie znam tego człowieka”. A natychmiast zapiał kogut. Wspomniał Piotr na słowo Jezusa, który powiedział: “Nim kogut zapieje, trzy razy się mnie wyprzesz”. Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał (Mt 26,57.69-75).

Kefas, Piotr – ten, który miał być twardy jak skała, “zmiękł”, pękł, skruszał. Rybak z Galilei, który miał być rybakiem ludzi, wpadł w sieci własnego strachu i małoduszności. Ten, który miał być świadkiem Mesjasza, wyparł się, zdradził Go.

Ewangelia nie czyni bynajmniej ze św. Piotra “nadczłowieka” i nie przemilcza jego wad i błędów. Łatwo i szybko się do czegoś zapalał, ale zwykle przeceniał swoje możliwości, nie potrafił mierzyć sił na zamiary. I tak np. skoro tylko dostrzegł Jezusa kroczącego po wodzie Jeziora Tyberiadzkiego, natychmiast zapragnął dokonać tego samego. Wyszedł z łodzi i krocząc po wodzie, dotarł do Jezusa, ale kiedy zobaczył, jak silny jest wiatr, poddał się lękowi i zaczął tonąć (Mt 14,22-33). Jego wołanie: Panie, ratuj mnie! Można by chyba odczytać jako prośbę o przebaczenie, o wybaczenie mu jego pychy.

Ale w życiu Piotra były jaśniejsze momenty: Kiedy w okolicach Cezarei Filipowej Jezus zapytał swoich uczniów: A wy za kogo mnie uważacie?, Piotr – jak zwykle nie wiele się zastanawiając – odpowiedział: Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego (Mt 16,13-19). Kto wie, czy sam nie był potem zaskoczony tym, co powiedział...

To wspaniałe wyznanie Piotra nie ustrzegło go niestety przed wielkim upadkiem. Podczas ostatniej wieczerzy zapewniał Jezusa, że Go nie opuści: Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię. Nawet po słowach Jezusa przepowiadających jego zdradę dalej zapewniał: Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie (Mt 26,31-35). Piotr był bardzo przywiązany do Jezusa i nie może nas dziwić fakt, że parę godzin później, gdy już aresztowano Jezusa, zapuścił się aż na dziedziniec pałac Kajfasza, by dowiedzieć czegoś o losach swego umiłowanego Mistrza. Wiele ryzykował i trzeba przyznać, że wymagało to też od niego sporo odwagi. Wystarczyło jednak, że został rozpoznany przez służbę i żołnierzy jako zwolennik Jezusa, i aż trzy razy – bez zająknięcia, pod przysięgą – wyparł się jakichkolwiek związków z Nim, skłamał i zdradził swojego Mesjasza. Wstrząśnięty tym jednak do głębi, rozczarowany sobą samym, a nawet płonący gniewem wobec siebie samego, natychmiast gorzkim płaczem wyraził swój szczery żal. Bolał nad tym, że zdradził, ale jednocześnie ufał, że Ten, którego się tak łatwo wyrzekł, chce i może mu tę zdradę wybaczyć. Poznał prawdę o sobie. Dotknął tajemnicy własnej słabości i niegodziwości. Nie popadł jednak w rozpacz – w głębi duszy żywił nadzieję na przebaczenie. Łzy pełne żalu, pokory i wiary były początkiem jego nawrócenia.

Jezus mu przebaczył, nie wyparł się go. Po swoim zmartwychwstaniu potwierdził swoje pragnienie ustanowienia tego słabego człowieka pasterzem owiec. Piotr znał swoje słabości i był zdolny żałować za swoje winy. To była jego wielka szansa. Bóg bowiem nie potrzebował ani jego siły, ani jego wiedzy – Bóg potrzebował jego serca. Dlatego trzykrotnie zdradzony Jezus pytał go aż trzy razy: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz mnie? Piotr dobrze wiedział, dlaczego trzy razy pada to pytanie, i odpowiada skromnie, pokornie: Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham           (J 21,15-19).

Chyba wszyscy możemy powiedzieć, że Piotr jest nam bliski. Rozumiemy jego strach. My też nie jesteśmy bohaterami. Ale razem z nim uczymy się kochać, prawdziwie kochać Jezusa.

Szymon Piotr, został jako pierwszy wybrany do grona Dwunastu. Opowiada o tym Ewangelista Marek: Jezus, idąc brzegiem Jeziora Galilejskiego, powołał dwóch rybaków zarzucających właśnie sieci: Szymona i jego brata Andrzeja (Mk 1,16-18). Jezusowe wezwanie: Pójdźcie za mną,               a sprawię, że staniecie się rybakami ludzi, zastaje ich przy pracy, pośrodku ich codziennego życia. Oni zaś z miejsca – bez żadnych pytań, bez prośby o czas na zastanowienie się i bez stawiania warunków – rzucają wszystko i idą za Nim. Nas ich postawa zdumiewa, bo my w takiej sytuacji wolelibyśmy jeszcze się zastanowić, przemyśleć wszelkie za i przeciw. Ale kiedy Pan woła, to nie można się ociągać. Poprzez to wezwanie ich życie nabrało niespodziewanie nowego sensu.             W spotkaniu z Jezusem doświadczyli już coś z tego, co Jezus głosił podczas swego pierwszego wystąpienia w Galilei: Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże (Mk 1,14-15).

Na początku swojej publicznej działalności Jezus ogłosił nadejście nowej ery, nowych czasów wypełnionych Bożą obecnością. Niebo pochyliło się nad ziemią, a zbawienie stało się udziałem tego świata. Jezus sam stanowi początek tej nowej ery. W Nim Bóg przyjął Szymona Piotra              i każdego z nas. W Nim możemy się zbliżyć do Boga tacy, jacy jesteśmy – niestali, słabi i obciążeni grzechem. Musimy się jednak otworzyć na oczyszczającą i przemieniającą miłość Boga. Dlatego do wołania: Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże, Jezus dodał wezwanie: Nawracajcie się       i wierzcie w Ewangelię!

 

Nawrócenie jest jednym z najważniejszych słów w Nowym Testamencie. Niekiedy tłumaczy się je jako zmiana sposobu myślenia, przyjęcie nowej orientacji. Ale nawrócenie w języku Ewangelii to coś więcej, coś sięgającego głębiej, to nie tylko zewnętrzne zmiany w niektórych wymiarach naszego życia, lecz zasadnicze przeorientowanie, przemiana całego naszego życia. Człowiek, który się nawraca, odwraca się zdecydowanie, radykalnie od swojego dotychczasowego, bezbożnego stylu życia. Nawrócić się znaczy zwrócić się całym sobą do Boga, powrócić do Niego i pozwolić się obdarować miłością, dać się wyzwolić z egoizmu, nieufności i lęku. To wszystko możliwe jest jedynie w wierze. Z wiary rodzi się w sercu człowieka nawrócenie, które jednocześnie w wierze,   w ufności pokładanej w Bogu znajduje swoje dopełnienie.

Nawrócenie jako zwrot w stronę Boga, jako powrót do Niego urzeczywistnia się w naśladowaniu Chrystusa i realizowaniu Jego Ewangelii. On jest drogą i prawdą, i życiem (J 14,6). Jezus wzywa także i nas, tak jak niegdyś powołał rybaków znad Jeziora Genezaret. Nas również zastaje Jego wezwanie przy codziennych zajęciach. Rybacy natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim. Ale też zostając przy sieciach można głosić i budować królestwo Boże. Nie musimy porzucać jednych rzeczy, by czynić inne. Musimy je jedynie czynić inaczej: mocą naszej wiary w Jezusa Chrystusa, mocą naszej nadziei na przyjście królestwa Bożego, mocą naszej miłości do Boga i bliźniego.

Jezus wysłał i ciągle wysyła swoich uczniów, by wzywali do nawrócenia, głosili Ewangelię              i pozyskiwali ludzi dla Boga i Jego królestwa. Być może nie osiągnęli i nie osiągają spektakularnych sukcesów. Ale – jak wiemy – już samym pierwszym uczniom Jezusa trudno było uwierzyć w ubogiego i pokornego Mesjasza. Potrzebowali wiele czasu, by zrozumieć, że Jezus tak naprawdę walczył o wszystko: o człowieka, o jego zbawienie. Czy usłyszeliśmy Jego wezwanie do nawrócenia? Nawrócić się znaczy wierzyć w Ewangelię Jezusa Chrystusa, ukrzyżowanego                i zmartwychwstałego. A nawrócenie dokonuje się przede wszystkim w sercu. Ucho przejmuje słowo – serce rozpoznaje głos. Jezus mówi: Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos   i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną (Ap 3,20). To łaska Boża, to Bóg sprawia, że człowiek słyszy Jego wołanie i idzie za Jego głosem.

Święty Franciszek z Asyżu miał podobno powiedzieć przy końcu swego życia: “Bracia, zacznijmy wreszcie służyć Bogu, bo dotąd tego nie czyniliśmy”. Wszyscy potrzebujemy nawrócenia, stałego nawracania się: z tylu form pychy, zadufania w sobie, bezduszności, małostkowości. Dopóki żyjemy, jesteśmy w drodze do Boga. Życie chrześcijańskie jest drogą, na której człowiek stale uwalnia się, wyzwala się z tego, co jest przeciwne Bogu, drogą nieustannego zwracania się ku Bogu i ludziom, drogą ciągłego zagłębiania się w miłości. Zacznijmy wreszcie wypełniać to, co stale Bogu przyrzekamy: Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię. Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie!

Powrót (II)

Na początku dzisiejszego rozważania wsłuchajmy się w słowa niezwykłej modlitwy wypowiedzianej przez Jezusa wywyższonego na krzyżu. Ewangelista Łukasz podaje, że gdy przyszli na miejsce zwane “Czaszką”, ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie. Jezus zaś mówił: “Ojcze przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,33-34).

Słyszymy słowa zapierające dech w piersiach: Jezus, poddany straszliwemu cierpieniu, rozpięty na krzyżu, modli się za swoich najbardziej zajadłych prześladowców i za swoich oprawców, za okrutnych wykonawców wyroku, wstawia się za nimi u Boga, u swojego Ojca. Ci ludzie myślą, że mają rację, że to, czego dokonali, jest “spełnieniem najświętszej sprawiedliwości, aktem nabożnym, z którego mogą być dumni” (K. Rahner, Słowa z krzyża, s. 41). W zderzeniu z drwinami, bluźnierstwami, złością, obłudą, oszczerstwami i nienawiścią Jezus wypełnia konsekwentnie przykazanie miłości nieprzyjaciół, które sam głosił w Kazaniu na górze: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą, błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają (Łk 6,27-28). Mimo wszystko jednak słowa Jezusa wydają się nam niezrozumiałe. Jeśli nie wiedzą, co czynią, to nie może być mowy o ich winie. A jeśli nie ma winy, to prośba o przebaczenie nie ma żadnego sensu. “Przecież oni wszystko wiedzieli. Przecież oni tylko nie chcieli wiedzieć! A czego się wiedzieć nie chce, to się przecież        w najgłębszym zakamarku serca wie. Ale zarazem się tego nienawidzi i nie chce dopuścić do świadomości” (K. Rahner, tamże). Czy wobec tego w słowach Jezusa jest zawarta jakaś sprzeczność? Zbyt dobrze zdajemy sobie sprawę z wagi każdego słowa Jezusa, by w jednym z Jego ostatnich słów nie doszukiwać się ukrytego głębokiego sensu.

Złe, niegodziwe czyny mają coś wspólnego z niewiedzą. Zwykle po dopuszczeniu się jakiegoś zła pytamy samych siebie: Jak mogłem coś takiego zrobić? Nie wiem, dlaczego to uczyniłam. Mamy wrażenie, że w momencie popełniania złych uczynków, nie byliśmy sobą i do końca nie wiedzieliśmy, co tak naprawdę czynimy. A mimo to mamy potem poczucie winy i czujemy się odpowiedzialni za popełnione zło. Poznanie, uświadomienie sobie własnej niegodziwości zaprowadziłoby nas na krańce zwątpienia, rzuciłoby nas w przepaść rozpaczy – gdyby nie bezgraniczne miłosierdzie Boga. Tylko Boże przebaczenie może przywrócić nam trwały grunt pod nogami. Prześladowcy i oprawcy Jezusa o jednym istotnie nie wiedzieli: o miłości Boga do nich. Bowiem tylko ten może znać tę miłość, kto sam miłuje Boga. Tylko przed miłością otwiera się zrozumienie, świadomość daru miłości (por. K. Rahner, tamże, s. 42-43).

W Ermitażu – znanym z niezwykle bogatych zbiorów muzeum w St. Petersburgu w Rosji – znajduje się słynny obraz Rembrandta “Powrót syna marnotrawnego”. Każdy, kto staje przed tym obrazem, jest zaskoczony jego wielkością, intensywnością barw i genialną, mistyczną wręcz grą świateł. Syn klęczy przed ojcem; jego lewa stopa jest bosa, w bucie na prawej nodze brakuje obcasa; łachman, który ma na sobie, jest przewiązany zwykłym powrozem. Ogoloną głowę wtula  w pierś ojca, którego artysta przedstawił jako bardzo starego mężczyznę z siwą brodą. Rysy twarzy ojca nie są zbyt wyraźne – zaciera je padające na nią jaskrawe światło. Na obu nadgarstkach widać bogate ozdoby. Dłonie ojca spoczywają na ramionach syna. Przewodniczka mówi do każdej grupy: “Proszę spojrzeć na ręce! W nich streszcza się całe przesłanie tej historii”. I dodaje, że przed żadnym innym obrazem nie zatrzymuje się tak wielu ludzi, zwłaszcza młodych. Po dokładnym przyjrzeniu się dłoniom ojca każdy zwiedzający jest zaskoczony: jedna jest wyraźnie kobieca, matczyna – delikatna, a druga męska, ojcowska – silna. Rembrandt chciał w tych dwóch dłoniach spoczywających na ramionach syna wyrazić z jednej strony uczucia, czułość i miłość, a z drugiej strony – moc, zdecydowanie, konsekwencję samego Boga.

Każdy, kto chociaż raz usłyszał lub przeczytał Jezusową przypowieść o synu marnotrawnym       (Łk 15,1-3.11-24), zapamięta ją na całe życie. Nawet jeśli ktoś słucha tej przypowieści po raz setny, to za każdym razem ma wrażenie jakby słyszał ją po raz pierwszy: Pewien człowiek miał dwóch synów... Ta piękna przypowieść odbiła się szerokim echem na całym świecie i w ludzkich sercach, w wiernych i niewiernych ludzkich sercach (por. Ch. Péguy). Czy pośród nas są tacy ojcowie? Czy to możliwe, żeby ojciec nie wyrzekł się swojego syna, który go opuszcza, trwoni jego majątek          i prowadzi rozwiązłe życie? Czy to w ogóle możliwe, żeby ojciec komuś takiemu z serca przebaczył i codziennie cierpliwie na niego czekał? Czy to nie przesada, że gdy tamten po tylu latach łaskawie wraca, gdy pojawia się wreszcie na horyzoncie, to ojciec nie tylko wzrusza się do głębi, lecz jeszcze do tego wybiega mu naprzeciw, rzuca mu się na szyję i całuje go? Czy któryś     z naszych ojców zdobyłby się na coś takiego?

Jezus opowiada o człowieku, który się zagubił, zaplątał w swojej ciekawości świata i wolności,      w pragnieniu decydowania o sobie, w poszukiwaniu szczęścia. Człowiek ten zapomniał jednak       o miłości. Próbował znaleźć życiowe spełnienie w oderwaniu od swojego ojca. Uciekł, oddalił się od centrum swojego życia – domu ojca, ojcowizny. Szukając przygód i siebie samego, znalazł się nagle w ślepej uliczce. Doświadczywszy własnej nędzy, dotknąwszy śmierci, doznaje wstrząsu, zastanawia się nad sobą, analizuje swoje dotychczasowe życie, dostrzega przyczyny sytuacji,          w jakiej się znalazł – i co najważniejsze – odnajduje je w sobie. Uznaje, że sam zawinił, że zgrzeszył przeciwko Bogu i swojemu ojcu, a także przeciwko sobie samemu. Zarówno Bogu, jak     i swojemu ojcu chciał pokazać, że poradzi sobie bez nich. Odchodząc od nich w daleki, obcy, fascynujący świat, odszedł także i od siebie, oszukał, zdradził siebie samego.

Temu, kto nie waha się spojrzeć na swoje życie w tak radykalny sposób, należy się uznanie. Taki człowiek wykazuje podziwu godną odwagę. Nawrócenie bowiem wymaga odwagi. Zaczyna się od owego śmiałego wejścia w siebie, poznania prawdy o sobie, prawdy o własnej pysze i jednocześnie prawdy o własnej niewystarczalności, niedoskonałości czy fragmentaryczności. Nawrócenie wymaga od nas przyznania się do urażonej, zranionej miłości własnej.

 

Syn marnotrawny zdobył się na ten odważny krok, wytrzymał ból prawdy o sobie samym. To zaś pozwoliło mu wyruszyć w drogę powrotną do domu, do ojczyzny. W myślach przygotowuje swoją spowiedź przed ojcem. Ale kiedy zbliża się do domu, okazuje się, że ogrom miłości i współczucia każą jego ojcu wybiec mu naprzeciw i uprzedzają jego szczere wyznanie winy. Cóż to za niezwykły ojciec, który przebacza swojemu synowi, zanim ten przystąpi do wyznania swoich grzechów! Syn odnajduje się w ramionach kochającego ojca. Teraz już wie, że nie wiedział, co czynił. Albo: teraz już wie, że wiedział, co czynił, ale nie wiedział o miłości ojca; nie wiedział, że jej potrzebuje, by żyć, by znaleźć w życiu spełnienie. Odnajdując ojca, odnalazł siebie. Jego powrót zostaje uwieńczony radosną ucztą, która zapewne stała się preludium do nowego życia. Powrót do ojca był jednocześnie powrotem do życia.

Jezus opowiadając tę wzruszającą przypowieść, mówi nam: Taki jest mój ojciec w niebie. Bóg cieszy się z nawrócenia grzesznika, raduje się, gdy może mu przebaczyć, stworzyć go na nowo, cieszy się tym bardziej niż swoimi pierwszymi stwórczymi dziełami. Bóg jest radością.

Jednakże tylko ten rzeczywiście zrozumiał Ewangelię, tę Ewangelię, kto z Jezusem w Duchu Świętym odkrył Ojca i Jego darmo ofiarowaną miłość. Wszystko inne samo przez się staje się jasne, czytelne: to, że zgrzeszył, i to, na czym jego grzech polega, oraz to, że czym prędzej powinien wrócić do domu Ojca.

Nie trzeba jednak znaleźć się na bezdrożu czy wręcz dotknąć śmierci, by się nawrócić. Chrześcijanin stale się nawraca, nieustannie wraca do domu Ojca. Owocem tego powrotu jest wiara, wiara – jako ufność, którą dziecko okazuje swojemu ojcu, ufność dziecka, które wie, że ojciec nie pozwoli mu zginąć. Nawrócenie jest powrotem do miłości Ojca. W ten sposób ewangeliczne wezwanie: Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię, samo staje się ewangelią, dobrą, radosną nowiną, a wezwanie do nawrócenia – głosem wzywającym do radości. Tak jak w Ewangelii, w tej Ewangelii, każde nawrócenie prowadzi do radości.

Modlitwa Jezusa na krzyżu i przypowieść o miłosiernym Ojcu pozwalają nam żywić nadzieję, że Chrystus wypowie także i nad naszymi grzechami słowo swojej niepojętej miłości, że przemówi także za nami do Ojca: Przebacz im, bo nie wiedzą, co uczynili, a Ojciec wybiegnie nam naprzeciw i zamknie nas w swoich ramionach. My co prawda wiedzieliśmy wszystko. Tyle że o Jego miłości nie wiedzieliśmy (por. K. Rahner, tamże, s. 43). Pamiętajmy zatem o Jego miłości także i wtedy, gdy czujemy, że ktoś nam zawinił. Potrzeba nam bowiem Jego siły i Jego miłości, by z serca przebaczyć i odpuścić naszym winowajcom. I jeszcze jedno: Nie zapominajmy o miłości Ojca, zwłaszcza wtedy, gdy możemy powtórzyć za starszym bratem z przypowieści: Oto tyle lat Ci służę  i nigdy nie przekroczyłem Twojego rozkazu... (Łk 15, 29).

Przemienienie (III)

Wszystkie Ewangelie podają, że razem z Jezusem po obu stronach ukrzyżowano dwóch złoczyńców, a Jezusa w środku (Mt 27,38; Mk 15,27; Łk 23,33; J 19,18). Jednakże tylko św. Łukasz zanotował w swojej Ewangelii ich słowa. Według jego opisu: Jeden ze złoczyńców, których tam powieszono, urągał Jezusowi: “Czyż ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas”. Lecz drugi, karcąc go, rzekł: “Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz? My przecież – sprawiedliwie, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił”.    I dodał: “Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”. Jezus mu odpowiedział: Zaprawdę, powiadam ci: Dziś będziesz ze mną w raju” (Łk 23,39-43).

 

Możemy założyć, że ów złoczyńca, do którego Jezus skierował te słowa, słyszał przedtem Jego modlitwę za oprawców: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23,34). Jego słowa            i postawa świadczą o tym, że nie wyciągnął ze słów Jezusa fałszywych wniosków. Nie powiedział: Ja też nie wiedziałem, co czynię, dlatego jestem niewinny, a kara, którą ponoszę, jest jawną niesprawiedliwością. Ten człowiek tak nie myśli. Wręcz przeciwnie: czuje się winny i otwarcie przyznaje się do winy. Cierpi, znosi straszliwe męki, ale przyznaje, że nie są one karą adekwatną do zła, jakiego się dopuścił w swoim życiu. Słowa Jezusa sprawiły, że uświadomił sobie bezmiar           i pewność Bożego miłosierdzia. To zaś pozwoliło mu odkryć prawdę o swoim życiu i w pełni poznać, uznać swoją winę. Bez uświadomienia sobie tego, że Bóg go kocha, że mu wybacza, nigdy nie odważyłby się zajrzeć w najgłębsze zakamarki swojej duszy, nigdy nie zdobyłby się na zmierzenie się z prawdą o sobie samym. Poprzez swoją postawę ów człowiek, którego zwykliśmy nazywać “dobrym łotrem”, ukazuje nam sens Bożego przebaczenia i wzywa nas do tego, byśmy pomni na miłosierdzie Boga, przyznali się do swoich win i otwarli się przez to na łaskę wyrażoną słowami Jezusa: Jeszcze dziś będziesz ze mną w raju.

Z perspektywy tej pasyjnej sceny spójrzmy na inną historię z Ewangelii. Święty Marek podobnie jak św. Mateusz i św. Łukasz opisuje uzdrowienie paralityka w Kafarnaum (Mk 2,1-12). Ponieważ wokół Jezusa zebrały się tak wielkie tłumy, że nawet u wejścia do domu, w którym nauczał, nie było wolnego miejsca, rozebrano dach i przez otwór spuszczono nosze, na których leżał sparaliżowany człowiek. Zadano sobie tyle trudu, spodziewano się cudownego, spektakularnego uzdrowienia, a tu zamiast tego Jezus mówi do chorego: Dziecko, odpuszczone są twoje grzechy. Wszystkim wydawało się, że to takie proste, że wystarczy powiedzieć: Wstań i idź! Ale Jezus chciał najpierw pokazać, z czego przede wszystkim człowiek powinien być uzdrowiony i co tak naprawdę sprawia, że staje się on zdrowy – na duszy i na ciele. Dopiero potem mówi do paralityka: Mówię ci: Wstań, weź swoje nosze i idź do domu!

 

Jezus ma władzę nauczania, wyrzucania złych duchów i leczenia chorób. To zaś wydarzenie pokazuje wyraźnie, że ma też władzę odpuszczania grzechów. Dla uczestniczących w tej scenie uczonych w Piśmie to bluźnierstwo. Bo przecież – tak myśleli w sercach swoich – tylko Bóg jeden może odpuszczać grzechy. Nie pojęli, że Jezus – Syn Boży – uzdrawiając tego chorego, potwierdził swoją Boską władzę.

Na słowa Jezusa paralityk rzeczywiście zaraz wstał, wziął swoje nosze i – ku zdumieniu wszystkich – wyszedł, wrócił do życia. Na oczach tłumu dokonała się niezwykła, cudowna, wielka przemiana człowieka. Do tego momentu był skazany na leżenie, był przykuty do swojego łoża, a teraz może nie tylko wstać, ale i poruszać się bez niczyjej pomocy, pójść w dowolnym kierunku. Przedtem czterech dobrych ludzi musiało go nosić; był na nich zdany, był zależny od nich dosłownie we wszystkim. Musieli nawet za niego wierzyć, okazać niemalże heroiczną cierpliwość i wytrwałość  w dążeniu do celu, gdyż jego opuściła cała nadzieja i uszły zeń wszelkie witalne siły. Teraz zaś je odzyskał, jest zdolny do niesienia: podnosi swoje nosze, a wraz z nimi bierze znów na siebie całe swoje życie. On, który jeszcze przed chwilą był sparaliżowany, unieruchomiony, może teraz pójść własną drogą.

Jak możliwa była taka przemiana? Można się domyślać, że żaden lekarz nie mógł pomóc temu człowiekowi. Również wsparcie i pociecha ze strony przyjaciół nie były w stanie podnieść go na duchu. Ponieważ czuł się całkowicie bezsilny, to wzywanie go do tego, by był mocny, by się nie poddawał, by ufał, by się podniósł – nie miało najmniejszego sensu. Mało tego: Takie apele jeszcze bardziej utwierdzały go w poczuciu swojej niemocy.

Ewangelia opowiada o licznych uzdrowieniach dokonanych przez Jezusa. Z tych relacji wynika, że zwykle sam przejmował inicjatywę, pytając np. Co chcesz, abym ci uczynił? (Mk 10,51), albo: Czy chcesz wyzdrowieć? (J 5,6). W przypadku paralityka tego nie czyni. Za jego cielesnym cierpieniem dostrzega bowiem jeszcze inne cierpienie, cierpienie duchowe, a za sparaliżowanymi kończynami – sparaliżowane życie. Jezus widzi w nim człowieka, który nie potrafi dać sobie rady z własną przeszłością, nie umie uwolnić się od paraliżującego poczucia winy. Jego choroba nie jest karą Bożą za grzechy! To świadomość własnych grzechów go paraliżuje i nikt oprócz Jezusa nie jest     w stanie wyobrazić sobie ciężaru brzemienia, które go przygniata. Przyjaciele tego człowieka czują, mają nadzieję, wierzą, że Jezus może temu zaradzić, wiedzą, że On jednym swoim słowem może uzdrowić. Dlatego kładą Mu swojego chorego przyjaciela u stóp. Jezus zaś widząc ich wiarę, dostrzegł także dramat ich przyjaciela. Wypowiedział słowa, które uwalniają, likwidują zastarzałe napięcie, odrętwienie i niemoc, umożliwiają nowe życie: Dziecko, odpuszczone są twoje grzechy.

 

Te słowa wyzwalają przemianę. Wina co prawda pozostaje winą – nie można jej wymazać ze świadomości i udawać, że w ogóle jej nie było – ale zostaje pozbawiona swej paraliżującej, niszczącej, zabijającej mocy. Bóg bowiem nigdy nie przekreśla człowieka obciążonego winą. Całe dotychczasowe życie tego przemienionego i uzdrowionego teraz człowieka można by ująć w hasło: “Wina i rozpacz”. Odtąd, nad nowym rozdziałem jego życia, widnieją słowa: “Wina i łaska”.

Jeden z nędznych złoczyńców, rozpięty, unieruchomiony na krzyżu nie dostrzegał swojej winy,       a szydząc z Jezusa, liczył być może na spektakularny cud: Czyż ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas. Drugi, będąc w tej samej sytuacji, prosił Jezusa, by na niego wspomniał. I Jezus obiecał mu raj. Na słowo Jezusa wszystko staje się nowym. Życie pełne grzechu i występku, sparaliżowane poczuciem winy szybko się przemienia, gdy zbliża się do niego Jezus. Kiedy On wypowiada “nad jakimś życiem słowa przemienienia, wtedy nawet grzechy i nikczemne występki zbrodniczego życia zostają ułaskawione i przemienione, tak że nic już nie przeszkadza w wejściu   w Bożą świętość (por. K. Rahner, Słowa z krzyża, s. 44).

A czy my wewnętrznie się z tym zgadzamy? Jezuita i wielki teolog, K. Rahner, w tomiku rozważań Słowa z krzyża wyraża nasze myśli i odczucia tak: “Zapewne tę odrobinę dobrej woli nawet my byśmy uznali u takiego opryszka i zbrodniarza – na tyle, żeby mu pozwolić ujść najgorszego. Ale złe nawyki, zdrożne popędy, cały moralny brud i trywialność – tego wszystkiego nie wymaże przecież odrobina dobrej woli i krótka skrucha w obliczu śmierci! Ktoś taki nie może przecież dostać się do nieba równie szybko jak wytrwali pokutnicy i ci, co długo szukali oczyszczenia, jak święci, którzy nie robili nic innego jak tylko uświęcali swoje ciało i duszę i czynili je godnymi po trzykroć świętego Boga”. Ale Jezus wypowiada wszechmocne słowo swojej miłości. I słowo to wnika w serce i w jednej chwili nadaje blasku wszystkiemu, co było w nim jeszcze z dzieła Bożego, i “pochłania wszystko, co w tym życiu jako wina stworzenia zamykało się przed Bogiem”. I łotr rzeczywiście wchodzi z Jezusem do raju (K. Rahner, tamże, s. 44-45). Prawo stanowione przez ludzi zakłada, że tylko sprawiedliwa kara jest w stanie skłonić winowajcę do poprawy. Ale Boża sprawiedliwość jest inna. Bóg pragnie uczynić ludzi lepszymi, świętymi przez to, że przebacza im ich winy.

Każdemu z nas Bóg wiele przebaczył. Ofiara krzyżowa Jezusa wyjednała nam wszystkim przebaczenie grzechów. Nie wolno nam o tym zapominać, ale też nie powinno nas to duchowo obciążać, wręcz przeciwnie: ma to nas pobudzać do wdzięczności, jak też i do dobroci względem tych, którzy potrzebują naszego przebaczenia. Bóg jest stale gotowy do przebaczenia, a wszystkich, którym przebacza, uzdalnia do przebaczania innym.

Solidarność (IV)

 

W czasie ostatniej wieczerzy Jezus wstał od stołu i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło, nim się przepasał. Potem nalał wody do misy. I zaczął obmywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. […] A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: “Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy mnie nazywacie «Nauczycielem»                 i «Panem», i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wy powinniście sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak ja wam uczyniłem” (J 13,4-5.12-15).

 

W każdy Wielki Czwartek, podczas wieczornej liturgii Mszy Wieczerzy Pańskiej odczytujemy ten niezwykły fragment Ewangelii według św. Jana. Tuż przed swoją męką i śmiercią Jezus przekazuje uczniom swój duchowy testament. Ale nie ogranicza się do słów. Ten, który jest Panem                    i Nauczycielem, wstaje od stołu i robi nieoczekiwanie coś, co należy do obowiązków służby: umywa swoim uczniom nogi. Poprzez ten zdumiewający czyn Jezus daje swoim uczniom                  i jednocześnie nam wszystkim przykład do naśladowania. Jego postępowanie staje się w ten sposób wzorcem naszego postępowania w codziennym życiu. W życiu Jezusa słowa odpowiadały czynom. Jezus po prostu żył tym, co mówił. Dla nas oznacza to, że słowa są ważne, ale liczą się przede wszystkim czyny, liczy się przede wszystkim wiarygodne świadectwo życia.

 

W dziejach chrześcijaństwa nigdy nie brakowało ludzi zdolnych do dawania takiego właśnie wiarygodnego świadectwa swojej wiary w Jezusa Chrystusa. Jednym z takich ludzi była Matka Teresa z Kalkuty, która całkowicie poświęciła się służbie najuboższym. Wiele lat temu otrzymała ona list od prezydenta Północnego Jemenu, w którym prosił ją, by przysłała do jego kraju kilka swoich sióstr do opieki nad trędowatymi. Po raz pierwszy od ośmiuset lat zaproszono do tego mahometańskiego kraju chrześcijan. Matka Teresa odpowiedziała, że chętnie wyśle tam siostry, ale pod warunkiem, że będzie mógł z nimi pojechać kapłan. “Bo my nie możemy żyć bez Eucharystii” – napisała. Kiedy potem pewien islamski duchowny zobaczył, jak siostry Misjonarki Miłosierdzia myją, opatrują, pielęgnują, karmią i biorą w ramiona chorych na trąd, powiedział do towarzyszącego im księdza: “Dotąd byłem przekonany, że Jezus Chrystus był prorokiem. Teraz jednak wierzę, że jest On Bogiem, bo jedynie Bóg może napełnić ludzi taką miłością”.

 

Matka Teresa i jej siostry konsekwentnie, dosłownie potraktowały Chrystusowe wezwanie do służby bliźniemu. Nie słowami, ale czynami świadczyły o Bogu. Zwróćmy jednak jeszcze uwagę na zdanie napisane przez Matkę Teresę: “Bo my nie możemy żyć bez Eucharystii”. To nie przypadek, że Jezus w wieczór przed swoją męką nie tylko umył swoim uczniom nogi, ale też ustanowił Eucharystię. Ona bowiem jest szczytem Jego poświęcenia, Jego pokornej, autentycznej służby człowiekowi, Jego solidarności z nami, jest apogeum Jego miłości do każdego z nas. W Eucharystii Bóg daje nam samego siebie, dlatego jest ona dla nas źródłem mocy niezbędnej do tego, by żyć, mocy, której potrzebujemy, by naśladować Chrystusa, by służyć z poświęceniem człowiekowi, tak jak służył mu sam Chrystus. Każda msza św. wzywa nas do solidaryzowania się z drugim człowiekiem, do pokornej, ofiarnej i pełnej miłości służby bliźniemu. Podczas każdej Eucharystii Jezus mówi do nas: Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich (J 15,13). Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi Jezusa, wszystkich nas umiłował tą samą bezgraniczną miłością. Dlatego mamy sobie z miłością wzajemnie umywać nogi, a nie bezdusznie    i z wyniosłością zmywać głowy. Służba bliźniemu jest ostatecznie zawsze służbą samemu Chrystusowi. Poprzez człowieka, któremu służymy, spogląda na nas zawsze Chrystus.

 

Widok Jezusa obmywającego uczniom nogi, Jezusa służącego człowiekowi – zwłaszcza zagubionemu i grzesznemu, zaprasza nas do zrobienia rachunku sumienia, do zastanowienia się na tym, ile jest w naszym życiu autentycznej, pełnej miłości służby bliźniemu, służby wzorowanej na służbie samego Jezusa i wyrastającej też ze świadomości, że każdy z nas jest słaby, grzeszny            i potrzebuje Jego służby pełnej przemieniającej miłości. Niech pomoże nam w tym ewangelijna inna opowieść, która także mówi o umywaniu nóg.

 

W Ewangelii św. Łukasza czytamy: W owym czasie jeden z faryzeuszów zaprosił Jezusa do siebie na posiłek. Jezus wszedł więc do jego domu i zajął miejsce za stołem. A oto kobieta, która prowadziła w mieście życie grzeszne, dowiedziawszy się, że gości w domu faryzeusza, przyniosła flakonik alabastrowy olejku i stanąwszy z tyłu u Jego stóp, płacząc, zaczęła łzami oblewać Jego stopy i włosami swej głowy je wycierała. Potem całowała Jego stopy i namaszczała je olejkiem   (Łk 7,36-38).

 

Ewangelista opowiada nam osobliwą historię, którą nazwalibyśmy dzisiaj po prostu skandalem.      Z drugiej strony mamy tu do czynienia z mało znaczącym epizodem, który z pewnością utonąłby    w mrokach dziejów, gdyby św. Łukasz nie umieścił go w swojej Ewangelii jako dobrej nowiny       o królestwie Bożym, o odpuszczeniu grzechów i pełni życia. Co wydarzyło się wtedy w jednym       z galilejskich miast?

 

Jednym z bohaterów tego wydarzenia jest człowiek imieniem Szymon – faryzeusz, który starał się żyć według Bożych przykazań. Jak każdy pobożny Żyd żywił cichą nadzieją, że będzie kiedyś świadkiem przyjścia obiecanego Mesjasza. I oto w szabat słyszy w synagodze nauczającego Jezusa. Jest zachwycony, poruszony; nigdy jeszcze nie słyszał kogoś przemawiającego w ten sposób. Wielkie wrażenie zrobiły na nim proste i pełne mocy słowa o nadchodzącym królestwie Bożym,      o życiu w pełni, które staje się udziałem człowieka. To wszystko sprawia, że Szymon pragnie poznać Jezusa bliżej. Dlatego zaprasza Go do siebie w gościnę.

 

I wtedy w jego domu, przy stole, w obecności tak słynnego i nieprzeciętnego Gościa staje się coś, czego nikt się nie spodziewał: to na wskroś męskie spotkanie zostaje zakłócone pojawieniem się kobiety – i to jakiej kobiety! Nikogo nie interesowało jej imię (nie należy utożsamiać jej ani            z Marią z Betanii, ani też z Marią Magdaleną!) – była po prostu grzesznicą, w dodatku znaną          w całym mieście – także i w wyższych sferach. Wszystkim wydawało się, że wiedzą wszystko o tej jawnogrzesznicy, a to, czego nie wiedziano, uzupełniała wyobraźnia. Tak więc w lepszym towarzystwie pojawiła się nagle j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin